sobota, 11 czerwca 2011

To, co straciłam, a czego mi nie żal.

Od 1966 roku prowadzę prywatną ewidencję straconych kilogramów. W wieku 29 lat po raz pierwszy zastosowałam dietę odchudzającą i już w pierwszym roku udało mi się pozbyć 9 kilo. Niestety, w tym samym czasie przybyło mi 12, więc w sumie nieco przytyłam. Moje uda stały się trochę masywniejsze...

Od tamtego momentu przeprowadzałam roczne bilanse i zawsze na koniec roku okazywało się, że mam wartości dodane. Zmiana nastąpiła dopiero w 1979 roku. Coś mnie wówczas tknęło, że nie ma co się pogrążać podsumowaniami, odejmowaniem i dodawaniem gramów i kilo, lecz należy wyłącznie liczyć swoje sukcesy. Zrobiłam ponownie obliczenia. Dziś obchodzę 45 rocznicę zastosowania pierwszej diety i z dumą mogę obwieścić, że od 1966 roku straciłam 404 kilogramy! Musiałam się tym wynikiem pochwalić przed drugim człowiekiem. Kobiety są w tej kwestii zazdrosne, więc mój wybór padł na mężczyznę.

Jak zwykle w porze drugiego śniadania odwiedził mnie Władek lat 95. Anonimowy Kobieciarz rozsiadł się wygodnie na kuchennym krześle, niekulturalnie siorbiąc podaną mu kawę z cynamonem.

– Władku, czy ty zauważyłeś jakieś zmiany?
Powstaniec rozejrzał się po kuchni.
– Kurzów nie starłaś, pajęczyny wiszą na swoim miejscu...
– Na mnie spójrz!
– No i?
– Nic nie widzisz?
– Masz stringi?
– Chyba już nie chcę brzdąkać na strunach twoich fantazji. Schudłam. Znamy się tyle lat, a ty nic nie zauważyłeś – powiedziałam z wyrzutem.
Władek skrupulatnie obrzucił mnie wzrokiem, chcąc konkretnie umiejscowić mój dietetyczny sukces.
– Cycki! – nagle krzyknął uszczęśliwiony myślą, która chaotycznie mu się napatoczyła. – Na pewno tłuszcz spadł ci z cycek, a ich jędrność maskujesz tymi stanikami. Push-up? Tak to się nazywa?
– Stary matole – wzburzyłam się nie na żarty. – To ja tracę 404 kilo, a ty mi do biustu się przyczepiasz!
– 400 kilo?
– 404! Jeszcze umniejszasz mój sukces!
– Byłaś hipopotamem?
– Ty grubianinie!

Protesty są solą mego życia, ale przecież nie mogą zdarzać się co dzień i to przy okazji ważnych dla mnie rocznic. W każdym razie zdzieliłam Władka ścierą, a on podobnie jak wczoraj czmychnął. Gdy zostałam sama, to wypłakałam się.
Płacz to najlepsza dieta. Nie żal mi tych łez, za straconymi kilogramami też nie tęsknię.

piątek, 10 czerwca 2011

Nieświeży chuch.

– Napływa chłodne, polarne powietrze.
Władek lat 95 nieraz potrafi podzielić się swoimi głębokimi myślami. Szczególnie przy drugim śniadaniu zmarszczki potrafią poorać mu czoło. Jednak poza posiłkami wyraz jego twarzy oddaje naiwność i myślenie nastawione na spełnianie potrzeb fizjologicznych. Władek niczym nie różni się od innych mężczyzn.
– A opady w normie? – spytałam z grzeczności.
– Opad? Dawno nie robiłem badania krwi.
– Kocham zmiany frontalne.
– A jeśli front przyniesie burze?
– Przynajmniej na niskie ciśnienie nie będziesz narzekać.
– No właśnie. Masz aparat do mierzenia ciśnienia?
– Wystarczy mi moje oko, kochasiu. Władku, od dawna nie podnosisz mi ciśnienia. Ponadto masz nieświeży chuch.
– Ja pierdolę! Nie masz najmniejszego szacunku dla mojej metryki.
– Nie wyrażaj się! W moim mieszkaniu panuje klimat dla ożywczej dyskusji na tematy kulturalne. Tu nie ma miejsca dla twoich prostackich sformułowań. Słyszysz?! – W tym momecie trochę się uniosłam. – Nie używaj takich pierdolonych zwrotów! Nie zmenelisz mi mieszkania!
– No dobra – AK-owiec pojednawczo próbował wyciszyć moje wzburzenie. – O co chodzi z tym chuchem?
– Leci ci z buzi.
– Czym?
– Wszystkim.
– Przeciez to nie jest konkretne. Wszystkim znaczy tyle samo co niczym.
Powstaniec miał rację. Nie można nikomu wytykać ułomności lub wad, nie odnosząc się do konkretów. Spięłam się w sobie, odważnie podejmując rzuconą rękawicę.
– Chuchnij mi prosto w nos.
Władek nabrał głęboko powietrza, a ja czym prędzej przymknęłam oczy. Po chwili dotarła do mnie trąba powietrzna z Władkowej trzustki, wątroby i jelita grubego. Nie myślałam, że można zassać powietrze nawet z odbytu.
– Zacznę od końca. Leci ci przetrawionym jajem i cebulą, w wątrobie kotłuje się wczorajszy szczypiorek oraz kisiel truskawkowy. Jezu, a w trzustce to masz dopiero kibel!
– Kibel?
Odepchnęłam od siebie Władka, otworzyłam oczy i chwiejnie podeszłam do zlewu. Tam zmoczyłam sobie głowę zimną wodą, kurczowo trzymając się kuchennego blatu. Po chwili przeszły mi zawroty głowy. Sięgnęłam ręką po ręcznik i też go zmoczyłam. Później wzięłam szmatę do ręki i zaprotestowałam. Władek przyjął tylko dwa ciosy, bo udało mu się szybko umknąć.

czwartek, 9 czerwca 2011

O tym, ile ciała kobieta może pokazać.

Stałyśmy przed sklepem w kolejce oczekującej na przyjazd transportu ze świeżym pieczywem. Było wcześnie, pochmurnie, nikomu nie chciało otworzyć się buzi. Każda zajęta była swoimi niemrawymi myślami, jeszcze tkwiąc w mroku nocnych fantazji i majaków, gdy wtem z porannego letargu wyrwała nas Kunia lat 82.
– Mój stary, gdy jeszcze żył, chciał żebym po domu chodziła bez gaci. Nie lubił marnotrawić czasu. Pragnął ręką trafić od razu do celu. Mawiał: „Kunia, ty zawsze jesteś wilgna, to po co będziesz sobie upierdalać galoty?”
– Wilgna? – spytałam.
– To był cham i prostak. Kaleczył język polski, choć w innej dziedzinie bardzo się starał.
– Miałaś szczęście, Kunia – odezwała się Walerka lat 88. – Mój się nie starał i umarł młodo. Dionizy był ładny, ale trochę wysuszony. Chuderlak...
– A jak się ubierałaś w młodości? – spytała czujnie Lonia lat 69.
– Tak jak teraz – odpowiedziała dumnie Walerka. – Zawsze zapięta po szyję, a kiecka nigdy nie odsłaniała kolan.
– Mój się starał – kontynuowała Kunia. – Nawet się cieszyłam, bo szybko dochodził i mogłam od razu ubrać majtki. Najpierw psioczyłam na jego pośpiech, ale potem doszłam do wniosku, że robił to z miłości. Nie chciał bym zachorowała na nerki...
– Walerka – wtrąciła się Brydzia lat 76. – A może ty też powinnaś chodzić bez majtek? Długie sukienki chroniłyby cię przed przeciągami.
– My tu chyba zanadto rozstrząsamy ekstrema – orzekłam. – Trzeba znaleźć złoty środek.
– Adela, masz na myśli pępek? – zdziwiła się Walerka. – Nigdy nie odsłonię swego środka, ani tym bardziej nie zużyję rodowej biżuterii na wbijanie sobie w pępek złotego kolczyka.
– Są inne złote środki – bystro zauważyła Lonia.
– Dziewczyny, kolana można pokazać – zawyrokowałam. – Ale ile uda?
– A ile dekoltu? – postawiła pytanie Brydzia.
– A ile cycka? – spytała Kunia.
– A stopy? Łydki? – zastanawiała się Walerka. – Czy należy zdjąć antygwałtki?
– A serce? – tym pytaniem zaskoczyła nas najmłodsza z nas, czyli Lonia lat 69. – Czy można pokazać serce?
– Nigdy w życiu! – odpowiedziałyśmy chórem niemal w tym samym momencie. Tylko Walerka jeszcze dodała:
– Lepiej niech chłop młodo umrze niż wykorzysta nasz kardiologiczny ekshibicjonizm.
– To ile tego ciała pokazywać? – spytała Lonia.
– A kto patrzy? – wyrwało mi się.
W tym momencie podjechał furgon z chlebem. Pisk hamulców samochodu dostawczego zakończył naszą dyskusję zgrabną metaforą.

środa, 8 czerwca 2011

Lumpeksy szczęścia.

Stałam dzisiaj w kolejce oczekującej na dostawę świeżego pieczywa, gdy naszła mnie ożywcza myśl.
– Dziewczyny, chyba właśnie zrozumiałam, że najwięcej szczęścia dają mi włochate jagody – odezwałam się do sąsiadek stojących razem ze mną w ogonku do sklepu.
– To włoskie jagody dają szczęście? – zdziwiła się Kunia lat 82.
– Idzie mi o agrest – wyjaśniłam. – Agrest jest swojski. Wprawdzie krzak potrafi pokłuć, ale jeśli doczekasz do momentu dojrzałości owocu, to zaznasz słodyczy i szybko zapomnisz o cierpieniu, jakie sprawiło ci ukłucie.
– Ja się uśmiecham – powiedziała Lonia lat 69. – Wszyscy wówczas wiedzą, że jestem szczęśliwa, a ja choć nie zawsze jestem radosna, to świadomość, że inni uważają mnie za szczęśliwą od razu mnie uszczęśliwa.
– To mi się nie podoba – wtrąciła się Walerka lat 88. – Ja mam sztuczne szczęki i nie mogę się szeroko uśmiechać. Uśmiech mnie unieszczęśliwia, bo w żadnym sklepie nie kupisz mlecznych zębów. Dostępne są tylko sztuczne szczęki z lumpeksu.
– Mnie by uszczęśliwiły palemki. W drinku i na plaży – rozmarzyła się Brydzia lat 76.
– To też jest lumpeks – stanowczo zawyrokowałam. – Tylko że na folderowym obrazku nie ma ryczącego jelenia, za to pręży się na słońcu oślizgły delfin w ofercie all inclusive. Przecież to poniżej intelektu morskiego ssaka!
– Ja bym nawet za mąż wyszła ze delfina, ale ci wstrętni Francuzi tyle krwi królewskiej przelali...
– Dziś już niemodne jest osiągnięcie sukcesu poprzez małżeństwo – powątpiewała Kunia.
– A ostatni ślub w Londynie? – skontrowała Lonia.
– Mnie ojciec unieszczęśliwił – zwierzyła się Brydzia. – Marzyłam kiedyś, by wygrać turniej tenisowy na kortach Wimbledonu, ale tatuś zapisał mnie na ping ponga. Straciłam przez to poważanie wśród kolegów, którzy mówili, że za szybka jestem. Tak ich raził mój kobiecy refleks!
– Chłop też może dać szczęście – przypomniała sobie Walerka.
– Tylko przy pierwszej pańszczyźnie – zauważyłam. – Potem się tłumaczy, że jest zarobiony i radło mu tępieje. A co z naszymi skibami? Szczęście związane z chłopem zawsze na końcu leży odłogiem. Mówię wam: tylko agrest!
Dziewczyny z grzeczności pokiwały głową, ale widać było, że nie były przekonane. Każdą z nich dręczył inny lumpeks szczęścia. A ja protestuję przeciw szczęściu z drugiej ręki. Co to niby ma być? Rajski second hand?

wtorek, 7 czerwca 2011

Szalenie fajnie jest porozmawiać ze śmieciarzem.

Ze śmieciami zwykle wysyłam Władka lat 95, ale ostatnio zapomniałam go o to poprosić. Gdy dziś ujrzałam kubeł i wysypujące się z niego odpadki, to nie miałam innego wyjścia, jak samej wziąć worek ze śmieciami. Zeszłam na podwórko do śmietnika, a tam akurat przyjechali śmieciarze. Wykonałam koszykarski rzut osobisty, bezbłędnie trafiając workiem do kontenera. Jeden ze śmieciarzy zaczął bić mi brawo.
– Jest pani szalenie wysportowana. Lubię kobiety, które potrafią punktować.
– Dziękuję, młody człowieku – odpowiedziałam. – Staram się dbać o siebie, choć mam już 74 lata.
– Wygląda pani na 46 lat.
– Ma pan oko – stwierdziłam z podziwem. – Mam na imię Adela.
– Szalenie mi się podoba pani imię.
Zalotnie wyciągnęłam rękę na powitanie. Śmieciarz zaś zdjął robocze rękawice i podał mi wypielęgnowaną dłoń.
– Mam na imię Wawrzyniec. Mam lat 53 i jesienią będę obchodzić jubileusz 30-lecia na cudzych śmieciach.
– Każda praca wawrzynem człowieka.
– Szalenie ma pani rację. Ze sfermentowanych liści laurowych również można uzyskać kaloryczny napój.
– Ale chyba nie jest pan pijakiem?
– Tylko koneserem, droga pani.
– Jak się w ogóle pracuje w pana branży, Wawrzyńcu? – spytałam z ciekawością, bo lubię wiedzieć, co się dzieje dookoła mnie, a śmieciarze są nieodzowną i nieodłączną częścią naszego życia.
– Pecunia non olet, a ja szalenie lubię schylać się po grosz leżący na ulicy.
– To musi być pan bogatym człowiekiem.
– Również wewnętrznie, pani Adelo. Ostatnio na ulicy Pamiątkowej natknąłem się na Krytykę czystego rozumu. Szalenie dużo mi ta lektura rozjaśniła.
– Chciałbyś, drogi Wawrzyńcu, bym w przyszłym tygodniu wyrzuciła Krytykę jasnego rozumu?
– Oczywiście! – po czym dodał niepewnie: – Ale chyba nie kantuje mnie pani?
– Wawrzyn – do śmieciarza podszedł jego kolega, trzymając w ręku kawał blachy. – To chyba mosiądz. Bierzemy?
– Szalenie!
– Wy musicie na wszystkim się znać – stwierdziłam z uznaniem.
– Jesteśmy omnipotentni – Wawrzyniec ze skromnością przyznał mi rację.
Po chwili szarmancko pożegnał się, założył rękawice robocze i wraz z kolegami udał się na ulicę Krzyżową. Mieli nadzieję odnaleźć tam co najmniej kilka mosiężnych krucyfiksów. Ja zaś wróciłam do siebie. Wspinając się klatką schodową myślałam o bogactwie. Szalenie zaczęło mi się nie podobać życie. Wyrzucając śmieci stawałam się intelektualnie biedniejsza. Chyba zaprotestuję przeciw temu i jednak nie wyrzucę Kanta.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Na pełną epę!

W piątek poszłam na ulicę Skrytą w Poznaniu i w biurze ogłoszeń zamówiłam gazetowy anons złożony z klikunastu słów. Brzmiał on tak: „Kulturalnej kobiecie potrzebny mężczyzna do sprzątania. Mam brudne okna i koty pod łóżkiem. Nie możesz mówić „czyściutki”, ani używać innych zdrobnień. Jeżeli nie potrafisz się uwijać, nie dzwoń”. I podałam numer telefonu. Ogłoszenie ukazało się dziś, co zrozumiałam już o godzinie 6.11. Właśnie wtedy zadzwonił pierwszy jegomość.
– Nie zdrabiam, ale klnę jak szewc – właściciel tubalnego głosu nawet się nie przywitał. – Z tymże jak mnie poprosisz, będę mówił tylko „kuźwa”.
– Cóż – westchnęłam ciężko. – Mogę puścić muzykę na cały regulator. Lubi pan Fogga?
– Ile masz lat, skarbie?
– 74.
– Ile?
– Ale czuję się na 46!
Nawet nie odpowiedział. Przerwał połączenie, a ja nawet się ucieszyłam, bo bardzo głośno lubię słuchać jedynie Wagnera. W każdym razie ten telefon mnie rozbudził, więc wstałam z łóżka i udałam się do łazienki, by umyć zęby. Nie doszłam jednak, gdy telefon znów się odezwał.
– Dzień dobry. Dzwonię z ogłoszenia. Mam na imię Karina.
– Przecież zaznaczyłam, że szukam mężczyzny do sprzątania.
– Tak, ale wspomniała pani też o kotach. Mam dwa miłe kociaki. Tylko 20 złotych od sztuki. Na pewno będzie im dobrze pod pani łóżkiem.
– Pani ma kota?! – wrzasnęlam.
– Dwa!
Tym razem to ja się rozłączyłam. Spojrzałam groźnie na telefon, a on, nie rozumiejąc mego oburzenia, znów się odezwał.
– Halo! – krzyknęłam.
– Co się pani drzesz na pełną epę?
– Na pełną epę? – potulnie ściszyłam głos niemal do szeptu.
– Ile pani ma tych okienek?
– Panie, jak chcesz pan robótkę, to kup se w sklepiku włóczkę i szydełkuj!
– Od razu wyczułem, że to ogłoszenie jest podejrzane.
– Niby dlaczego?
– Nie zrobisz ze mnie pedałka! Nie będę robić na drutkach!
Nie wytrzymałam i dziko wrzasnęłam. Na pełną epę. Podobnie po kilku następnych połączeniach. Po 13 rozmowie wyłączyłam telefon. Usiadłam na fotelu, smutnie patrząc na brudne okna. Wokół mnie zalegała cisza. Koty pod łóżkiem też zaklęcie milczały.

niedziela, 5 czerwca 2011

Urodzinowa balanga.

Kunegudna lat dotychczas 81 od wczoraj jest 82. Ów fakt przyjęła dzielnie, zapijając się już od godzin przedpołudniowych. Zresztą nie tylko ona tak przygotowała się do popołudniowego przyjęcia. Ja także drinkowałam od godziny 11, zresztą podobnie jak inne zaproszone dziewczyny. Na umór piła Lonia lat 69, Brydzia lat 76 oraz Walercia lat 88. W ostrym aplikowaniu alkoholu odstawała jedynie Kazia lat 62, ale tylko dlatego, że nie była jeszcze wdową, przez co zmuszona została do picia wina chyłkiem i w ukryciu, bo jej mąż Konstanty był mężczyzną marudnym i upierdliwym.
Urodzinowe picie od rana to nasz rytuał, zresztą – bezwstydnie chwaląc się – wymyślony został przeze mnie. Istota zamysłu jest bardzo prosta: staramy się robić imprezę odwrotnie niż inni solenizanci w dzielnicy, po to, by trzeźwo wrócić do domu. Tym samym symbolicznie odwracamy krzywą czasu, odmładzając się z każdym rokiem. Pierwszy raz tak zrobiłam 14 lat temu, więc obecnie psychologicznie nie mam lat 74, lecz 46. Kunia i reszta imprezowych dziewczyn też chce umrzeć młodo, dlatego wszystkie pijemy od rana.
Zakołatałam do drzwi Kuni, a ona po chwili doczłapała się, otwierając wrota swego mieszkania na oścież. Wręczyłam jej bukiet wiosennych kwiatów, po czym złożyłam życzenia.
– Kunia – rozpoczęłam bełkotliwie. – 10 lat ci życzę!
– Adela, choć chwieje mi się świat, to dziś czuję się na 58 wiosen!
Kunia pije ze mną od lat 12, więc prosty rachunek matematyczny wskazuje, że zaczynała, gdy miała okrągłą 70-tkę.
– Wrócił się już okres? – spytałam z pijacką bezpośredniością.
– Ty masz mentalnie 46 lat, a mówiłaś, że też jeszcze nie masz miesiączki.
– Och, Kunia, ty już trzeźwiejesz!
– Po czym miarkujesz?
– Po twojej bystrości, kochana.
Kunia zaprowadziła mnie slalomem do pokoju gościnnego, gdzie pusty żołądek zapełniały mięsiwem i innymi specjałami kuchni polskiej pozostałem uczestniczki urodzinowej imprezy Kuni.
– Czyli przyszłam ostatnia – zauważyłam błyskotliwie, trafiając połową pupy na podsunięte mi krzesło.
– Czas na herbatkę, Adelo – Walercia nalała mi goroącego płynu z dzbanka.
– Słodkie zjemy później – stwierdziła Lonia.
– Wrzuć na ruszt mięsiwo – zaproponowała Brydzia.
I w mądrej i koncyliacyjnej atmosferze wieczór płynął ku trzeźwości. Bo młodość nie jest odurzona. Natomiast jeśli jest nałogowa, to tylko w naszych marzeniach. Natomiast my – kobiety wildeckie – nie zostawiamy sprawy samym sobie. Zachciałyśmy być młode, to będziemy siksami. I niech ktoś się oburzy, że pijane zmarszczki nie pasują do trzeźwej młodości. Niech spróbuje bezczelnie mieć coś przeciw! To tak zaprotestuję, że zapamiąta moją ścierę do końca życia!
Uwierzcie, wspaniale trzeźwo wracać z imprezy. Już od tego człowiekowi ubywa lat.