sobota, 10 grudnia 2011

Zwędzidło.

Zbyt dużo ludzi posiada element ogłowia wkładany do pyska. Rozumiem, że niektórym trudno inaczej przekazać sygnały, ale mimo wszystko nie podoba mi się. Może dlatego, że sama lubię kierować?

W sytuacjach ekstremalnych mogę zawsze liczyć na Władka lat 95. Oznacza to tylko to, że w sprawach codziennych i prozaicznych muszę radzić sobie sama. Ale jak wspomniałam, zdarzają się okoliczności nadzwyczajne i wtedy na horyzoncie pokazuje powstaniec. Ostatni taki przypadek miałam, gdy brakowało mi kilka dni do statusu wdowy. Z moim Józwą ledwo już wytrzymywałam i wtedy pojawił się AK-owiec, który zdjął z mojego życia wędzidło. Znaczy je zwędził.

Muszę wyraźnie zaznaczyć, że mój ś.p. mąż lat 69 umarł z przyczyn naturalnych. Był to bardzo poważny przypadek trądzika młodzieńczego, pod ciężarem którego Józwa ugiął się dokumentnie. Jego przypadek został odnotowany w księdze Guinessa, bo nikt tak późno nie miał trądzika i w dodatku w takim ciężarze.

Sednem jednak jest to, że po raz pierwszy zetknęłam się wówczas ze zwędzidłem, którego AK-owiec używa w krańcowych życiowo sytuacjach. Po prostu zjawia się, stosuje magiczne zwędzidło i problem znika. I dziś, w atmosferze przedświątecznej, chciałam o tym z nim porozmawiać. By może użył swych mocy, pomagając biednym dzieciom albo kupując drobny kosmetyk od Yve Saint Laurenta dla starszych, samotnych pań.

– Adela, no co ty! – prychnął z niezadowoleniem.
– Co ja?
– Zwędzidło jest od odbierania, a nie dawania!
– Nie możesz jakoś obrócić zwędzidła? Może od tyłu będzie dawać? Wędzidło pracuje od przodu, zatem logika podpowiada, by zwędzidło pracowało od tyłu.
– To magia, a nie geometria!
– Jak zwykle uciekasz od wysiłku – wyrzuciłam AK-owcowi.
– Oj tam, oj tam.
– Nie chcesz pomóc samotnej staruszce?
– Znasz jakąś cycatą?

W tym momencie zaprotestowałam. Dopiero teraz zrozumiałam, że prawdziwe zwędzidło, to sposób na ucieczkę od wysiłku. Od pomocy bezinteresownej. Od niewoli narzucanej przez partnerkę.

No cóż. Użyłam mokrej ściery. Powstaniec się uchylił, a potem mi ją zwędził, uciekając z mokrą szmatą z mojego mieszkania.

piątek, 9 grudnia 2011

Wąskie gesty.

Nie wiem, co gorsze, marzyć czy być obiektem marzeń. Dopuszczam delikatną wersję tej alternatywy, gdy wielu mężczyzn z Wildy wzdychało do mnie smętnie, ilekroć przechodziłam mimo nich. To nawet podbudowywało kobiece ego, ale gdy już znajdzie się cichy śmiałek, który marzy i puści plotkę w ten sposób, by dotarła do twych uszu, to wtedy przestaje być miło. Bo być marzeniem to trudna robota. Nagle czujesz się obserwowana, tracisz na swobodzie w zachowaniu, gubisz luz i w końcu sama zaczynasz marzyć, by to już się skończyło. Dlatego bardzo ważne są odpowiednie gesty, które powstrzymają absztyfikantów przed zawieszaniem marzeń na wieszaku w twoim przedpokoju.

Problem naświetliłam koleżankom stojącym w ogonku do sklepu, do którego niedługo miał dojechać dostawczak ze świeżym pieczywem,
– Czy uważasz, Adela, że chłopu trzeba dużo pokazywać? – zainteresowała się Malwina lat 92.
– Tak. Samce nie słyszą, więc z założenia nie słuchają – odpowiedziałam. – Nos mają najczęściej zapchany ostrym zapachem kosmetyku, którym się oblali, by ukryć brud poprzedniego dnia, nigdy nie dotykają sensu, często myląc go ze swoim siusiakiem, więc pozostają im tylko oczy. Właśnie na nie musimy podziałać.
– Przypominam sobie jak zdobyłam Genka – rozmarzyła się Stefa lat 69. – Miałam pończochy ze szwem, który ciągle mi się okręcał wokół nogi. A Genek... No gały mu niemal nie wyskoczyły, cha cha cha.
– Wykonałaś antygest – wyjaśniłam. – Antygest działa na ich pierwotność, a my chcemy się odwołać nie do instynktu, lecz ich wybujałej samooceny. Przesadzonej ocenie dajemy kopa i potem mamy spokój. Malwina, przecież chyba masz już dość podszczypywań.
– No nie wiem, mam dopiero 92 lata.
– Jakie gesty proponujesz? – spytała rzeczowo Kunia lat 88.
– Przede wszystkim wąski gest.
– Znaczy nie szeroki? – upewniała się Stefa.
– Niewąskie gesty stosują samce chcące zaimponować we wstępnej fazie znajomości ich przyszłej ofierze.
– Ale jaki gest jest wąski? – zainteresowała się Emilia lat 59.
– Właśnie! I o tym musimy porozmawiać.

Niestety, dziewczyny wykazały się małą inwencją. Propozycje ściskania do siebie piersi, spinania pośladków czy patrzenia zezem, by linie spojrzeń zbigały się w jeden tunel były bardziej sposobami na antygest. Dlatego w końcu wyciągnęłam zza pazuchy lunetę. Przytknęłam ją do oka i podeszłam do pierwszego przechodnia, Ziutka lat 74.

Widziałyście esencję samca? Nie? Wystarczy wykonać gest z narzędziem optycznym i spojrzeć na okaz przez tak zwane długie oko. Każda kreatura będzie wić się pod takim czy innym mikroskopem. I wtedy przeciw robalowi możemy już zaprotestować stanowczo.

czwartek, 8 grudnia 2011

Sfera marzeń.

Stałyśmy o świcie w ogonku do spożywczaka na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa. Obok mnie stały najbliższe kolejkowe znajome Malwina lat 92 oraz Kunia lat 88. Właśnie wpadłyśmy na pomysł, jak uatrakcyjnić oczekiwanie na przyjazd furgonu z bułkami i chlebem z nocnego wypieku najbliższej piekarni. Najszybciej podchwyciła to Emilia lat 59, która wyraziła zgodę, by wejść do kręgu marzeń.

Kolejka się załamała. Ja chwyciłam za prawą rękę Kunię, a za lewą Malwinę. Dalej ustawiła się Bacha, Matylda, Krycha, Wiesia i jej kuzynka Wisława, a żadna z nich nie miała mniej niż 55 lat. Gertruda lat 63, która stanęła z boku, zdjęła czarną bawełnianą pończochę, którą przewiązałyśmy oczy Emilki. Obróciłyśmy ją kilka razy wokół pionowej osi jej wydatnego biustu, tańcząc i pohukując w kręgu wokół niej. Nuciłyśmy przed pojawieniem się słońca na znudzonym nocą niebie najniżej jak się da kobietom spontanicznie wymyślony tekst: „Uhuha, sfera marzeń zła. Szczypie w serca, drażni tyłki, a to wszystko jest dla zmyłki”. Emilka kręciła się w jedną stronę, my w drugą, a pole magnetyczne sfery marzeń coraz mocniej iskrzyło, czyli oddziaływało. W końcu dałam ręką znak do zatrzymania się. Koleżanki się dostosowały, lecz Emilka nadal na ślepo wirowała. My już z miejsca definiowałyśmy sferę marzeń.

– Emilio, widzisz chłopa? – krzyknęła Malwina.
– Jeszcze nie!
– Wiruj szybciej! – doradziłam.
– Ale ja chciałam telewizor plazmowy!
– Sama chcesz na gwiazdkę wejść w cyfrowe kanały? – zdziwiła się Gertruda.
– Abonament byś miała na pół – Krycha użyła racjonalnego argumentu, zachęcając do marzenia o chłopie.
– Kręć się szybciej! – rozkazała Matylda.
– Tracę dech! – pisnęła przeraźliwie Emilia.
– O kurde, jak ja dawno nie miałam orgazmu – przyznała Malwina.
– Wiruj, Emilka! Nie zatrzymuj się!
– Chyba mnie wciąga – wyszeptała urywanym głosem Emilia.
– Sfera marzeń jest jak czarna dziura – wyjaśniłam.
– I co, co widzisz? – spytała zaaferowana Kunia.
– Kolejny odcinek „Złotopolskich”.

Brutalnie wyrwałam Emilkę ze sfery marzeń. Zaczęłyśmy znów wirować, czekając na przyjazd furgonu z pieczywem. Miałyśmy w planie wybadać męskie marzenia na przykładzie kierowcy.

Ciekawe, czy przeciw samczym fantazjom też będę protestować…

środa, 7 grudnia 2011

Szczęściem jest nie mieć, dokąd wracać.

Władek lat 95 wpadł do mnie dziś szybciej niż zazwyczaj. Przywitał mnie tajemniczymi słowami:
– Adela, czas się rozmówić filozoficznie – wyszeptał w progu i skierował się do salonu, by wygodnie rozsiąść się w fotelu.

Przyznam, że mnie zamurowało. Wiele razy powstaniec mnie adorował, zdarzało się, że od samych drzwi wykrzykiwał jakieś obelgi, wysuwał zarzuty, także dzielił się wrażeniami pogodowymi, obwieszczał głośne wydarzenia czy plotki, które zaczynały wylatywać ponad dachy domów na poznańskiej Wildzie. Nigdy jednak AK-owiec nie chciał prowadzić ze mną dysput filozoficznych. To zresztą częsta ułomność u mężczyzn.

Udałam się najpierw do kuchni, by przygotować kawę. Władek kręcił się niecierpliwie na wygodnym siedzisku w salonie, ja jednak byłam nieugięta. Nie można filozofować, nie mając pod ręką filiżanki z kawą albo kieliszka z brandy, whisky czy koniakiem. Po prostu dla ciężkiej materii dyskusji wymagana jest odpowiednia otoczka.

W końcu przyszłam z kawą i słodkim co nieco do salonu. Powstaniec momentalnie rozpoczął rozmowę.
– Po długich poszukiwaniach, eksploracji własnego ja i czochrania bezładnie krążących myśli znalazłem przyczynę, dla której ludzie są nieszczęśliwi!
– O? – zareagowałam uprzejmie, udając zainteresowanie.
– Problemem dla ludzi jest posiadanie domu. Mają dokąd wracać i daje im to ułudę bezpieczeństwa.
– Władek, ty znowu chcesz się do mnie przeprowadzić? – spytałam czujnie.
– Gdzież tam! Ludzie krzątają się po własnych czterech kątach, zamiatając swoje emocjonalne problemy pod dywan. To im nie pozwala na tworzenie trwałych relacji, bo mają, gdzie się skryć.
– I dlatego przyszedłeś z tym do mnie? Nie wolałeś zadzwonić z tą wieścią od siebie?
– No! Nareszcie wpadłaś na właściwy trop – ucieszył się powstaniec. – Idzie mi o to byśmy teraz razem wyszli, a potem zastanowili się, czy wracać, czy może podążyć nowym tropem.

Ta propozycja mnie zaskoczyła, ale przystałam na nią z ochotą, bo akurat musiałam na rynku kupić pyry. Powstaniec podał mi szarmancko ramię i próbował skierować nas nad Wartę. To kobiet ajednak decyduje o kierunku w którym każda para podąża, więc w końcu dotarliśmy na bazar, a AK-owiec z grymasem na twarzy przytaszczył mi siatkę pełną warzyw.

Wydaje mi się, że tematy filozoficzne mogą się w najbliższym czasie nie pojawić na naszych spotkaniach z Władkiem…

wtorek, 6 grudnia 2011

Popper.

Spotkałam dwie zakochane w sobie aktorki. Do starszej od razu poczułam sentyment, bo urodziła się w 1973 roku, a ja przecież w 37, więc od razu połączył nas czeski błąd. Taki Havel postawiony na głowie. Sympatyczny, wesoły i niegłupi. Mi do twarzy napłynęła krew, a dziewczyny czule trzymały się za ręce. W końcu stanęłam na nogi i spojrzałam uważnie w oczy artystek.

– Ładna jesteś – powiedziałam do młodszej.
– Dziękuję – odpowiedziała starsza. Młodsza zaś się zarumieniła.
– Związki aktorek kończą się zwykle teatralnie – orzekłam z troską.
– Właśnie – uradowała się młodsza.
– A jakże! – przytaknęła starsza.
– To wy się nie niepokoicie?
– Bo my w teatrze pracujemy!

Właśnie w tym momencie zrozumiałam, że to aktorki. Ale do Poznania przyjechały w zupełnie innym celu.

– Ja reżyseruję – wyjaśniła starsza.
– Ja jestem scenografem – przedstawiła się młodsza.

Dziewczyny opowiedziały mi o sztuce, która będzie wystawiona w Teatrze Nowym. „Popper”, bo taki tytuł ma sztuka, już w na początku przyszłego roku będzie miał swoją prapremierę w Poznaniu. Ja na nia pójdę. Znam historię i w iem, że warto.

W ogóle warto chodzić do teatru. Nieprawdaż?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Genek, a czyj jest ten krawat?

Skończył się czas moich filozoficznych rozpraw, teraz wracam do życia. Jego kwintesencja żyje na poznańskiej Wildzie. Dziś ją uosobił Genek lat 49, znany w naszej dzielnicy niechluj. Zawsze niedomyty, nieogolony, w znoszonej koszuli, rozpadających się butach, lecz dziś – o dziwo! – również w krawacie. I to szykownym, żakardowym, dobrej marki, miękki w dotyku i bez żadnej plamy.

– Genek, ale dzisiaj z ciebie elegant – stwierdziłam z podziwem, gdy przechodził koło nas, czyli kobiet stojących w ogonku przed sklepem spożywczym. Jak zwykle czekałyśmy na dostawę świeżego pieczywa, umilając czas plotkami.

– Z Mosiny wracam, ciociu Adelo.
– To dużo tłumaczy – zgodziłam się.
– Genek, a czyj jest ten krawat? – zainteresowała się Malwina lat 92.
– Jak to czyj? – zdziwił się Genek. – Mój!
– Ale skąd go masz?
– Mam kumpla. Wacław ma 62 lata i pracuje w prosektorium. Wkurwił się, że jeszcze przez 5, a nie 3 lata będzie myć trupy. A on już zaplanował, co będzie robić na emeryturze. „Rząd gra na zwłokę”, krzyczał. W końcu podszedł do jednego ze sztywnych gości, zdjął mu krawat i wręczył mi go ze słowami: „Bierz, Genek, ten facet i tak idzie do spalarni. Zapnę mu szelniej marynarkę i nikt się nie skapnie. ”
– Bardzo cię proszę, Genku, byś w towarzystwie dam nie wyrażał się – poprosiłam.
– Przepraszam, ciociu Adelo.
– Spalarnia? – zaciekawiła się Kunia lat 88.
– Takie krematorium dla nieboszczyków – wyjaśnił Genek. – Spa dla umarłych. Kładą trupa na laury i podpalają lont zapałką. Stąd spa-larnia.
– Wacław też podpala?
– On bardziej podpala się na bieliznę. Rodzina nie sprawdza, czy świętej pamięci dziadzio ma majty. Wacław to skrupulant. Dokładnie myje, ale coś z tego też chce wyciągnąć dla siebie. I uczciwy jest.
– Uczciwy? – spytałam z niedowierzaniem.
– Tak. Dzieli się z kolegami, czym może. Tego po mnie nie widać, ale bardzo często zmieniam bieliznę na nową. Niestety, ostatnio Wacławowi trafiają się tylko kobiety. Proponował mi kilka biustonoszy, ale one zimą wcale nie grzeją.
– Ma biustonosze? – dociekała Kunia. – A w jakich rozmiarach?
– Takie koronkowe, z fiszbinami… – wyliczał Genek – prześwitujące i wcale nie. Ładne, ale bardziej na lato.
– Kunia?! – podniosłam głos i karcącym wzrokiem spojrzałam na sąsiadkę.

Więcej nie musiałam protestować przeciw takiemu procederowi. Dziewczyny za wstydu spuściły oczy, a Genek wzruszył ramionami. Słońce starało się przebić zza chmur, a Wacław w tym samym czasie brał się za mycie kolejnych zwłok.

niedziela, 4 grudnia 2011

Gmyracze.

Ogólnie, ludzie lubią gmyrać. Najchętniej w przeszłości. Nie dają możliwości do zabliźnienia się ran, bo gmyrają, gmyrają, a rany nie chcą pokryć się strupem.

W społecznym stereotypie istnieje przekonanie, że to kobiety są największymi gmyraczkami, ale to kolejne zafałszowywanie rzeczywistości przez samczą propagandę. Że niby to my wypominamy grzechy z młodości, skupiając się na flirtach i mniej lub bardziej wyimaginowanych skokach w bok. Tymczasem to mężczyźni, chcąc przykryć swoje grzeszki i zarazem obawy, nam zarzucają to samo, do czego oni są zdolni. Takie psiajuchy. Takie kociekitki. Takie szczurzekiełki.

Ale największymi gmyraczami są spowiednicy. Spowiednicy zawsze są płci męskiej. Dziwne to, prawda? Różnej maści hochsztaplerzy prezentują się w różnych sutannach. Czasem jest to brunatny habit benedyktyna, innym razem biały kitel psychiatry, jeszcze innym razem zwykła czarna sukienka niby przystojnego wikariusza, który szeptem docieka, kiedy masz menstruację.
Ja już przekwitłam, dlatego bez skrępowania wchodzę do konfesjonału. Spowiadam się zwykle podczas mszy świętej, najczęściej jest to niedzielna suma, podczas której jest dość głośno, więc muszę się przebijać przez kakofoniczną ścianę. A że nie mam najlepszego słuchu, to podnoszę głos trochę ponad przeciętną. Kunia lat 88, moja najbliższa znajoma w dzielnicy, relacjonuje mi potem, że gdy ja wchodzę do konfesjonału, to mija skupienie modlitwą i ludzie nadstawiają uszu, co tam w konfesjonale. A ja klękam przed kratką ciągle z tym samym tekstem: „Ojcze (zwykle jest to chłop, który mógłby być moim synem lub wnukiem), ojcze, ja już nie miesiączkuję!”. „Ciociu, Adelo, ale o co chodzi?”, zwykle z taką odpowiedzią mam do czynienia. No to pomijam wątek, w którym ojca, czyli duchownego, łączy relacja z ciotką czyli córką, bo to zbyt skomplikowane.

Trudno się w tym połapać. I mnie, która nazywana jest ciotką, choć zawsze na początku spowiedzi zarzekam się, że ciotki już nie miewam, też mąci się w głowie. Czasami nawet mam wrażenie jakiejś gnosis, która nawiedza mnie w konfesjonale, zacinam się, przestaję wyliczać nieliczne grzechy, tylko czekam aż buchnę, znowu stając się płodną. Dlatego nigdy nie będę atakować samej spowiedzi, jak robią to niektórzy chrześcijańscy (tfu!) reformatorzy.
Ale ja piszę o gmyraniu, więc muszę odkryć powtarzające się co spowiedź szczegóły moich wyznań i reakcje na nie. Spowiednicy gmyrają wszędzie gdzie mogą. No to przyznaję się. Do przekleństw, pieprznych myśli, popijania tego i owego, do myślenia, do zbijania bąków, do tego, owego i zboczonego, do nagości, do wściekłości, do naiwności, do zrzędzeń i ględzeń, do palenia, do walenia, do golenia, do chcenia, niechcenia i zobojętnienia. Do wszystkiego. A spowiednik? Gmyra! Gmyra i ciągle mu mało. Zagmyrał by się na śmierć, ale zawsze w pewnym momencie kończę spowiedź, by zdążyć na przyjęcie komunii świętej.

Gmyranie to wstrętna rzecz. Protestuję przeciw niej i gmyraczom. A wy?