sobota, 4 maja 2013

Pachnę bigosem.

Rano poszłam do łazienki, umyłam zęby, uczesałam fryzurę, przemyłam twarz i ręce. Wróciłam do garderoby, zaczęłam ubierać się i jednocześnie poczułam, że pachnę bigosem. Obwąchałam wszystkie części mojego ubrania, ale każda z nich pachniała płynem do płukania tkanin o aromacie morskiej bryzy zmieszanej z syntetycznymi dodatkami spod dużej litery E oraz kilku cyfr obok.
Zlekceważyłam to odczucie i szybko udałam się do sklepu, by nabyć świeże pieczywo. Na dole spotkałam się z Kunegundą lat 90.

Kunia pachniała golonką.
- O Boże! - wyraziłam się z niesmakiem. - Czy ty jadasz od sobotniego świtu chude mięso? Chyba nie popijasz golonki piwem?
- Adela, co się mnie czepiasz? Mogę podejrzewać to samo.
- Jak to?
- Że łykasz browara pod bigos.
- Pod bigos? Dlaczego pod bigos?
- Bo pachniesz bigosem!
- To ci bigos! - słowa Kuni dotarły do mnie siła prokuratorskiego przekazu. Wokanda potrafi każdego obudzić - nawet w sobotni świt.

Doszła do nas Estera lat 84.
- Dziewczyny, wracacie z jakiejś imprezy? Czuję bigos. Mniam, jak ja dawno nie jadłam golonki.
- Przyjechał już furgon z pieczywem? - spytałam. - Czuję zapach świeżego pieczywa.
- Nie , to tylko mydło zapachowe, które dostałam wczoraj od Robcia lat 47. Kupiłam dezodorant Antykościelniak, a on gratisowo dodawał mydło. Twierdził, że po jego użyciu zrobię furorę.
- To fakt - stwierdziłam. - Wydajesz się mniej czerstwa.
- Zaraz - odezwała się Kunia. To moje mydło pachnie golonką. Adela, ty też wczoraj kupiłaś
Antykościelniaka?
- Nie. Ja nabyłam Antyaspiranta. Pewnie dlatego dostałam mydło zapachowe o aromacie bigosu.
- Dobrze, że czas imprez komunijnych zbliża się - zauważyła Estera. - Zrobię furorę zapachem skórki od chleba.
- Dziewczyny, to podstęp! - ostrzegłam dziewczyny. - Robcio lat 47 to znany ze swoich wybryków seksista, który chciałby z kobiety zrobić upieczonego prosiaka na srebrnej tacy podawanej rycerzom zakonnym podczas uczty na zamku w Malborku.
- Myślisz, że ma on coś wspólnego z Krzyżakami?
- A kto inny chciałby, żebym pachniała bigosem?

Zadumałyśmy się. Natura męska jest podstępna i obrzydliwa. Bo niby jaki mężczyzna chciałby, że jego połowica pachniała golonką? Zrazem? Krwistym befsztykiem? Plackami ziemniaczanymi?

Niech no ja dorwę tego łobuza!

piątek, 3 maja 2013

Misiurko.

Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie Lucjan Kutaśko, który jak co roku wypłynął w kwietniu na mazurskie jeziora, spędzając odtąd czas nad egzystencjalnym spławikiem oraz refleksjami nad sytuacją polityczną w kraju i na świecie. Lucjan jest szefem sztabu wyborczego tomasz.ka 2015, bo huncwota, czyli mojego krewniaka, wyznaczyłam na kolejnego prezydenta. Kutaśko w znakach nieuporządkowanej mazurskiej przyrody szuka wskazówek, które pomogą w prowadzeniu przyszłej kampanii wyborczej. Śledzi ślady stóp Opatrzności, niucha zapachy przeszłych wieków, dotyka granicy między ruchomym a nieruchomym, cokolwiek miałoby to oznaczać.

Kutaśko zadzwonił z poważną sprawą. On nie odzywa się z powodu byle błahostek, dlatego tak bardzo go cenię. Rozgadanych samców gamma (tzw. gamoni) wokół są tłumy, a tylko nieliczni odzywają się z rzadka, wiedząc, że wystarczy być.

Lucjan opowiedział o zaskakującym spotkaniu. Nacisnęło go na środku jeziora, a wokół były same trzciny. Kutaśko już chciał spuścić spodnie, ale zauważył zbliżającą się do brzegu głośną wycieczkę emerytów z byłego NRD, więc jako przyszły dyplomata z powrotem zaciągnął rozporek. Na szczęście ma on krzepę w rękach, więc udało mu się szybko dowiosłować do małej zatoki po drugiej stronie jeziora. Przybił do brzegu i szybko wskoczył w zarośla bukowego lasu. Spodziewał się co najwyżej kilku kleszczy, ale natknął się na bartnika. Na początku myślał, że ów człowiek lasu do niego się klei, ale to przez miód na rękach. Kutaśko się przedstawił, przeprosił na moment i udał się za gruby pień. Gdy załatwiał potrzebę dowiedział się, że ma przyjemność z Wincentym Misiurko. Potrzeba Lucjana okazała się nie być błahą, więc Misiurko zdążył mu opowiedzieć o swym drzewie genealogicznym. Że pochodzi ze Żmudzi, że jego przodek został na dworze Władka Jagiełły pasowany na rycerza, że jego antenaci dorobili się na krzyżackich gadzinach najlepszej w Koronie misiurki. Była tak gęsta jak sitko od baterii nad zlewozmywakiem, a wytrzymała jak materiał, z którego zbudowany jest najnowszy Boening 787. I kiedy szczęśliwy Kutaśko wyszedł już zza drzewa, wtedy od Misiurki usłyszał coś, co skłoniło go do szybkiego kontaktu ze mną.

Przekazana wiadomość wstrząsnęła mną. W takich sytuacjach liczy się szybkość. Od razu skontaktowałam się z huncwotem 2015.

– tomasz.ka! – krzyknęłam do słuchawki, a potem urywanym, rozemocjonowanym głosem opowiedziałam historię Lucjana, okraszając ją w odpowiednich momentach kluczowymi hasłami: – Kutaśko! Miód! Misiurko! Dziupla!

Po drugiej stronie zapadła cisza. W końcu krewniak chłodno wycedził:
– Niech Kutaśko zostawi mi siurka w spokoju. To żadne miodzio dla elektoratu. Oni mają inne potrzeby! Na Mazurach chyba za mocno wieje. Niech się Lucjan Zerwikaptur schroni w jakiejś muszli, tfu, dziupli.
I prezydent rozłączył się.

Nie miałam przed kim zaprotestować. Wiedziałam jednak, że do tematu wrócę. Wyborcy szukają miodu. Mają taką potrzebę, by sięgnąć do dziupli. Uważam, że to dobry kierunek na kampanię wyborczą. Przynajmniej ideologicznie nie będzie wyblakła.

czwartek, 2 maja 2013

Fraternite, egalite, merde.

Stałam z kilkoma sąsiadkami przed sklepem i rozmowa jakoś sama zeszła na Wielką Rewolucję Francuską. Zaczęło się od francuskiego pieczywa, potem cięcia wydatków, a skończyło na gilotynie. Zresztą podobnie było już nieraz. Zaczynałyśmy na przykład rozmawiać o pogodzie, chmurach, zasępionym obliczu, dąsaniu się, by przejść do kar cielesnych, jakich mógł doświadczać w dzieciństwie Jan Suzin lub Irena Dziedzic. Innym razem dyskutowałyśmy o kwiatach balkonowych, potem jedna z nas użyła sformułowania „largo”, które przecież mieści się w pelargoniach, a potem to już rozmowa szybko zeszła z muzyki poważnej na klasyczny kształt nosa, jakim mógł się pochwalić dozorca spod ósemki, Lesio lat 55. Tak często się dzieje, gdy kobiety beztrosko plotą.

– Kiedy mój stary jeszcze żył, to mówił, że nadawałabym się na babę dla Dantona. Zresztą do Robespierre’a też bym pasowała – powiedziała Zyta lat 67.
– Dlaczego? – dociekała Kunia lat 90.
– Mawiał, że jako kobieta nie zrozumiem braterstwa i właśnie dlatego pyskuję, gdy on z kolegami wyskakuje na wódkę. Natomiast chwalił mnie za froternite, które wychodziło mi nieźle, bo podłogi pięknie się świeciły – wyjaśniła Zyta.
– Dziś ze świecą trzeba szukać mężczyzny, który skomplementuje cię za porządek w domu – stwierdziła Waleria lat niespełna 80.
– A ja uważam, że egalitaryzm zaczyna się od ścierania kurzów – skontrowałam straroświecką wypowiedź Walerci. – Także od wynoszenia śmieci, repasacji pończoch i gotowania mleka na gazowej kuchence. Mężczyźni nie powinni się wstydzić wykonywania tych czynności.
– Ja bardzo lubię trzymać w ręku pilota – pochwaliła się Kunia.
– Nie zgadzam się – zaoponowała Zyta. – Nikt tak nie zetnie głowy jak mężczyzna. Kobieta by się wahała, chciałaby zrobić to delikatnie i na pewno odpowiednio nie naostrzyłaby gilotyny.
– Bywałam kiedyś ostra – wyznała Waleria. – To małżeństwo mnie tak stępiło.
– Merde! – zaklęłam. – Te wszystkie hasła to merde!
– Hę? – Zyta nie zrozumiała.
– Fraternite to merde! Poimy się egalite i pochłaniamy łakomie liberte! A co wychodzi na końcu? Merde, merde, merde!
– Adela, przestań merdać – ostudziła moje emocje Waleria. – Chleb przywieźli.

No to przestałam, ale co zaprotestowałam to moje! Kupiłam 6 bułek. Pachniały ładnie. I co z tego, skoro na koniec i tak będzie merde?

środa, 1 maja 2013

Sołtys z Chęchów.

Zjawił się nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak. Pojawił się o 5.59 przed sklepem spożywczym. Ogonek czekający na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku już przed kwadransem zdążył się uformować. Stało nas 14 dziewczyn i wszystkie byłyśmy po 60-tce, lecz żadna z nas nie przekroczyła jeszcze 96-tki. Przybysz wyglądał na lat 45, choć jego spracowane, czerstwe dłonie mogły mylnie podpowiedzieć, że lada moment osiągnie wiek emerytalny.

– Dzień dobry – przywitał się.
– Pochwalony – odpowiedziała Walerka lat niespełna 80.
– Jezus Chrystus – dopowiedziały pozostałe katoliczki.

Ja i Kunia lat 90 milczałyśmy, bo jesteśmy niewierzące.

– Na wieki wieków. Jestem Bernard – przedstawił się Bernard
– Śliczne imię. Miałam chyba kiedyś takiego psa... – Walerka przywołała mgliste wspomnienia.
– Ale wszyscy mówią na mnie Benio. Urodziłem się 46 lat temu.
– Benio, jak to pozory mylą. Wyglądasz na lat 45 – skomplementowałam młody wygląd Bernarda.
– Masz ładny garnitur – zauważyła Kunia.
– To sztuczne szczęki – pochwalił się Bernard.
– Ja mówię o spodniach, marynarce, mankietach... Bardzo szykowny krawat...
– Żona Genowefa wszystko mi uprasowała. Robotna kobieta i mimo, że ma już lat 43, to jeszcze nie chrapie! Ale ja nie o tym chciałem... – Bernard podrapał się po głowie, potem za lewym uchem. W końcu potarł nos i zadał pytanie.
– Dziewczyny, macie może prawo jazdy?

Dziewczynom w kolejce i mnie samej również zaświeciły się oczy. Wszystkie po cichu marzyłyśmy jeszcze o romantycznej przejażdżce, ale jakoś nie było okazji. A tu taki elegant się pojawił... I musiał być niepijący, bo z rana pachniał tylko wodą kolońską.

– A może ktoś z rodziny? – ciągnął Bernard. – Bo wiecie ja jestem sołtysem.
– Przeczuwałam, Benio, że z ciebie jest wielka figura! – skonstatowała Kunia.
– Tu z Poznania wszyscy wyjeżdżają obwodnicą – kontynuował sołtys. – A ona w polu przecież się kończy. To nie można podróżować przez Chęchy? Wygodnie, bezpiecznie, a i biesiadna zagroda u nas jest. Karczma jak ta lala!
– Sołtysie, ty nas nie kuś – odrzekła filuternie Walerka.
– To jak, kochane, macie autka? Jeździcie nimi?

Bernard zmiarkował po naszym wyrazie twarzy, że musi reklamować ojczyste Chęchy gdzie indziej. Dziewczyny podpowiedziały mu drogę na Stary Rynek w Poznaniu, ja zaś straciłam zainteresowanie sołtysem. Co to niby za figura, która myśli o autkach? Nie ten sznyt. No cóż, może niedługo ktoś przyjedzie z innych Chęchów, poszukując posiadaczy limuzyn.

Wtedy może kiedyś zjadę z obwodnicy.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Rajmund lat 40 ma stulejkę.

Czarne chmury zawisły nad poznańską Wildą. Dziwnym trafem nadciągnęły one nad naszą dzielnicę, gdy pod jedenastkę wprowadziła się Donata lat 30. Ustały wesołe śpiewy tubylczych pijaków oraz szczebiotanie ptaków, choć gołębie nadal srały luźną laksą. Kunegunda lat 90 zaprzestała nucić „bella bella donna”, a Ksawey lat 77 przy goleniu nie wydzierał się już swoim wytrenowanym tenorem, nucąc „la donna mobile”. Natomiast Donata początkowo grzecznie przedstawiła się, prosząc byśmy mówili do niej per Donia. Niestety, nie zrewanżowała się i odmówiła nazywać mnie la donna Adele, twierdząc, że w moim wieku jestem już bardziej donica, po czym wymownie zawiesiła wzrok na moim biuście.

Sprawę zbagatelizowałam, bo przecież wiadomo jak bardzo rozkapryszone są dzieci koło trzydziestki. Pierwszym niepokojącym przypadkiem był casus Hieronima lat 52. Stałyśmy w porannej kolejce, gdy on pojawił się przed sklepem.
– Nie podam ręki – powiedział. – Mam herpes virus varicella.
– Hiero, biedaku – użaliła się Kunia – złapałeś półpaśca?

Hiero był naszym dzielnicowym hero, czyli bohaterem, który ostatnio zasłynął wyłowieniem ze stawu o półmetrowej głębokości zachlanego Marysia. Wyręczył w tym drugiego naszego bezdomnego, mówiąc mu, by nie odgrywał gieroja.
– Zakaziły mi się zwoje czuciowe – poskarżył się Hiero. – Nie potrzebnie wziąłem się za leczenie immunosupresyjne.
Hiero był ciekawą odmianą bohatera, zwaną przez nas hipochondryczną.

Włosy na głowie stanęły nam dopiero, gdy przed sklepową kolejką oczekującą na transport świeżego pieczywa pojawił się Rajmund lat 40. Rajski Mundzio znany był jako jebaka, na co – nie wiedzieć czemu – najbardziej skarżyła się Kunia lat 82. I oto on z przeraźliwie smutną miną i żałośnie zwieszoną głową wyznał przed babami stojącymi przed sklepem w liczbie trzynastu:

– Mam stulejkę.
– Nawet podczas erekcji – rezolutnie zareagowała Kunia.
– Dopadł mnie „φῑμός”.
– Nie udawaj Greka – powiedziałam. – Jak to mogło się przydarzyć takiemu jebace?
– Zaproponowałem wczoraj Donii randkę. Jeszcze wówczas miałem erekcję w kieszeni od spodni. Ale ona spojrzała na mnie tak zimno, że spuściłem oczy i wróciłem do domu. Tam już miałem stulejkę.

Zamilkłyśmy ze współczuciem. I zrobiło nam się żal jebaki, który choć bywał uciążliwymi z tymi swoimi nachalnymi propozycjami, to jednak symbolizował pierwiastek męski w dzielnicy.

Powoli w naszych kobiecych piersiach i słodkich głowach dojrzewał pomysł na protest przeciw tej smarkuli. Donia uszanować wildecki porządek, inaczej wypatroszymy ją z tej jej nowoczesności.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Stałam się mesmeryzująca.

Jak co dzień rano wyszłam do sklepu po drobne zakupy. Po chrupiący chleb, masło, mleko UHT z terminem przydatności do spożycia aż do gwiazdki. Wszystkie palące problemy spożywcze – po to by później usiąść nad gazetą i w gwarze porannych wiadomości z lokalnego radia zjeść skibkę chleba z rzuconymi na pajdę nowalijkami.

Ustawiłam się w kolejce oczekujących na przyjazd furgonu ze świeżym pieczywem. Przede mną stała Kunegunda lat 90 oraz Matylda lat 57. Mimo nas przechodził Kazek lat 60.

– Jezu, kobitki, ale jesteście mesmeryzujące!
– Och! – krzyknęła Kunia, ruchem dłoni maskując wykwit rumieńca na szyi i policzkach.
– Że niby co? – zdziwiła się Matylda.
– Czuję waszą biegunowość magnetyczną.
– Ty nas, Kazek, konikiem na biegunach nie podchodź – ostrzegłam Kazka. – Nie damy się zwieść byle frantowi i jego cwanym gadkom.
– Gatek nie mam naelektryzowanych, a mimo to odbieram wasz magnetyzm swoim najbardziej czułym organem.
– Mój magnetyzm też? – nie dowierzała Kunia.
– Ba! – odpowiedział Kazek, przewracając z zachwytu oczami.
– A ja nic nie rozumiem. Jaka niby jestem? Messerschmitująca? – dopytywała się Matylda. – Ty mnie do Luftwaffe nie kaperuj! Kapewu?
– Naprawdę jestem magnetyzująca? – Kunia mizdrzyła się do Kazka.

W tym momencie do naszej kolejki doszedł Bodzio lat 69.
– Co za mesmeryzm! Kochane, wasz estrogen mnie powala!
– Też im mówiłem, że są mesmeryzujące – powiedział Kazek – ale one moje słowa przyjęły z niedowierzaniem.
– Byłem na Łazarzu – pochwalił się Bodzio. – Tam jednak nie spotkasz żadnej mesmeryzującej baby. Tylko tu na Wildzie są takie kobiety.

Zachwyty przerwał przyjazd dostawczaka ze świeżym pieczywem. Wysiadł z niego Karolek lat 34. Miał podejść do tylnych drzwi samochodu, gdy w pół kroku się zatrzymał.
– Jasny gwint! Wyczuwam mesmeryzm!
Zrobiłam duże oczy. Do tej pory podejrzewałam, że Kazek był w zmowie z Bodziem, którzy dla draki chcieli nam coś wmówić.
– Proszę pań! – krzyknął z emafazą Karolek. – Swoim mesmeryzmem zabijacie mi zapach świeżego chleba! Dacie się przewieźć na pace?

Oczywiście wybiłyśmy mu to z głowy. Również Bodziowi i Kazkowi odcięłam swój mesmeryzm, bo chciałam spokojnie dokonać zakupów i sama wrócić do domu. Co się stało z Kunią i Matyldą, tego nie wiem. Ja natomiast już w swoim mieszkaniu stanęłam przed lustrem, z podziwem patrząc na osobiste odbicie.

Tak, rzeczywiście: stałam się mesmeryzująca.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Nieświeży chuch.

– Napływa chłodne, polarne powietrze.

Władek lat 97 nieraz potrafi podzielić się swoimi głębokimi myślami. Szczególnie przy drugim śniadaniu zmarszczki potrafią poorać mu czoło. Jednak poza posiłkami wyraz jego twarzy oddaje naiwność i myślenie nastawione na spełnianie potrzeb fizjologicznych. Władek niczym nie różni się od innych mężczyzn.

– A opady w normie? – spytałam z grzeczności.
– Opad? Dawno nie robiłem badania krwi.
– Kocham zmiany frontalne.
– A jeśli front przyniesie burze?
– Przynajmniej na niskie ciśnienie nie będziesz narzekać.
– No właśnie. Masz aparat do mierzenia ciśnienia?
– Wystarczy mi moje oko, kochasiu. Władku, od dawna nie podnosisz mi ciśnienia. Ponadto masz nieświeży chuch.
– Ja pierdolę! Nie masz najmniejszego szacunku dla mojej metryki.
– Nie wyrażaj się! W moim mieszkaniu panuje klimat dla ożywczej dyskusji na tematy kulturalne. Tu nie ma miejsca dla twoich prostackich sformułowań. Słyszysz?! – W tym momecie trochę się uniosłam. – Nie używaj takich pierdolonych zwrotów! Nie zmenelisz mi mieszkania!
– No dobra – AK-owiec pojednawczo próbował wyciszyć moje wzburzenie. – O co chodzi z tym chuchem?
– Leci ci z buzi.
– Czym?
– Wszystkim.
– Przeciez to nie jest konkretne. Wszystkim znaczy tyle samo, co niczym.

Powstaniec miał rację. Nie można nikomu wytykać ułomności lub wad, nie odnosząc się do konkretów. Spięłam się w sobie, odważnie podejmując rzuconą rękawicę.

– Chuchnij mi prosto w nos.

Władek nabrał głęboko powietrza, a ja czym prędzej przymknęłam oczy. Po chwili dotarła do mnie trąba powietrzna z Władkowej trzustki, wątroby i jelita grubego. Nie myślałam, że można zassać powietrze nawet z odbytu.

– Zacznę od końca. Leci ci przetrawionym jajem i cebulą, w wątrobie kotłuje się wczorajszy szczypiorek oraz kisiel truskawkowy. Jezu, a w trzustce to masz dopiero kibel!
– Kibel?

Odepchnęłam od siebie Władka, otworzyłam oczy i chwiejnie podeszłam do zlewu. Tam zmoczyłam sobie głowę zimną wodą, kurczowo trzymając się kuchennego blatu. Po chwili przeszły mi zawroty głowy. Sięgnęłam ręką po ręcznik i też go zmoczyłam. Później wzięłam szmatę do ręki i zaprotestowałam. Władek przyjął tylko dwa ciosy, bo udało mu się szybko umknąć.