sobota, 3 grudnia 2011

Śmichu chichu, a czasy wymagają czynu!

Często jestem uchachana. Jeszcze częściej pochichrana. Szczerze szczerzę się, a mięśnie brzucha uczciwie pracują. Ale po co, skoro nie ma z tego pożytku dla ludzkości? Dokąd nas zaprowadzi sam śmiech? Donikąd! A życie do czynu wzywa, a nie do różnych pierdół.

Czyn definiuje się poprzez swoją odwrotność, czyli bezczyn. Bezczyn społeczny jest plagą naszych czasów. Obywatele tylko wykonują bezsensowne zadania, za które im płacą, by mieli na abonament telewizyjny. Przed odbiornikiem ćwiczą mięśnie brzucha, śmiejąc się, pijąc piwo i incydentalnie uprawiając seks, by po kilku godzinach snu, znów włączyć telewizor na kwadrans telewizji śniadaniowej i chwilę potem pójść zarobić pieniądze na kolejny seans wieczorny.

Co zatem robić, by objął nas czyn, a nie bezczyn? To proste, trzeba myśleć o kilometrach nie wybudowanych autostrad, o nie wystawionych dotąd spektaklach teatralnych, o bateriach łazienkowych, które trzeba na bieżąco produkować, o tysiącach kilometrów papieru toaletowego, jaki trzeba przygotować do sprzedaży i tak dalej, i tak dalej. Czyn wzywa nas do tego byśmy spojrzeli na sąsiada lub sąsiadkę i intuicyjnie wyczuli, co mu jeszcze brakuje. Czego potrzebuje. O czym marzy. Stąd już tylko krok do przełamania się i ruszenia do roboty, która uszczęśliwi bliźniego.

„To dla pana, drogi sąsiedzie Tadeuszu, tyrałam w fabryce, produkując płytę wiórową do pana meblościanki”, „Kochana Anielo, czy ty zdajesz sobie sprawę, że będzie tobie świecić, bo w mojej fabryce znów z taśmy zeszły żarówki?”, „Walenty, powiedz synowi, że z browaru zeszła nowa partia piwa”.

Osiągamy w ten sposób bardzo ważny efekt. Nie chachamy, nie chichramy się, nie łapiemy za brzuch, ani zwijamy się ze śmiechu, nie robimy nic, co byłoby rubaszne, niekulturalne, obciachowe. My się tylko z satysfakcją uśmiechamy. Nie ma histerycznego śmiechu, który jest najczęściej sposobem na odreagowanie stresu, jest tylko zadowolona mina pełna aprobaty dla tego co wokół nas i dla samych siebie oczywiście też.

Bezczyn nawołuje do bezrefleksyjnego chichotu, tarzania się po podłodze, natomiast czyn niesie wartości konstruktywne, które nadają naszej twarzy wyraz zadowolenia. A szczęśliwy obywatel tworzy szczęśliwą ojczyznę. I powstaje układanka, gdzie jeden zadowolony puzzle łączy z drugim.

Tylko komu chce się to układać?

piątek, 2 grudnia 2011

O politycznej dyspucie.

Zbyt często myślę o tym, jak się ubrać, jaki makijaż sobie nałożyć, z kim się spotkać, co ugotować, kiedy mam poprasować i odkurzyć mieszkanie. Tracę przez to ogólną perspektywę, zapominając o zagrożeniach, jakie czyhają na umiłowaną ojczyznę, która przecież mnie wykarmiła, wyuczyła i w końcu wykopie dół, bym nie gniła w cudzej ziemi. Żyję niby beztrosko, to znaczy troszczę się, ale tylko o czubek własnego nosa. To bardzo niepatriotyczna postawa, której się wstydzę. Dziś sobie to uświadomiłam.

Ojczyznę warto mieć zawsze pod ręką. Sięgnąć po nią do kieszeni i walnąć zacietrzewionemu rozmówcy najdroższym krajem naszym prosto w oczy. Jest to najlepszy sposób, by odwrócić relację między obywatelem a miejscem, na którego łonie żeśmy dojrzeli. Większość nas uważa, że trzeba być gotowym na wezwanie ojczyzny, tymczasem dobrze ją także wzywać nie nadaremno, a najlepiej – jak już napisałam – mieć ją w zasięgu ręki.

Jest taka możliwość, że nasz interlokutor również będzie mieć ojczyznę w zanadrzu. My go walniemy krainą patriotyzmu, a on się odwinie tym samym hakiem. W takiej sytuacji radziłabym mieć za pazuchą drugą ojczyznę. Jesteśmy w tej dobrej sytuacji, że nie musimy zbyt rozwijać fantazji, mogąc użyć Unii Europejskiej, w której przecież też żyjemy. Niech to jednak nie uśpi naszej czujności, bo nasz dyskutant może sparować argumenty wizerunkiem ojczyzny z historycznych pergaminów.

Na historyczne narzędzia w dyskusji należy zareagować nowoczesnością i zaprezentować ojczyznę wirtualną, najlepiej w postaci multimedialnej projekcji w stylu second life. Tam sobie obywatele szczęśliwie żyją, uśmiechają się, miziają się wzajemnie, klepią po plecach, dodają otuchy, pięknie są ubrani, najedzeni, obuci, ze słuchawkami na uszach, smartfonami w kieszeniach, jeżdżący rowerami, żyjący sportowo i zdrowo, wychuchani i w ogóle gites. W takiej wizji dobrze umiejscowić szarego dyskutanta z zaciśniętymi ustami.

To moment, w którym nasz przeciwnik zastosuje najmocniejszy argument. Użyje religii jako broni. Zaśmieje się strasznie, gdyż uważa, że niebieskiej ojczyzny nikt nie jest w stanie przebić. Będzie przeświadczony o swoim zwycięstwie. My w tej chwili musimy zachować spokój, a lico przybrać drwiącym uśmiechem. Rzucamy oskarżenie, że żeby było nam dobrze w niebieskiej ojczyźnie, to w tej musi być źle. Po prostu, ostatni będą pierwszymi i na odwrót.

I wiecie co? Wtedy zostaniemy wyklęci.

czwartek, 1 grudnia 2011

Potęga smyrania.

Bardzo lubię być smyrana. Na potęgę lubię. Każdy głask zwiększa mój apetyt na kolejny subtelny, delikatny dotyk i powoduje wzmożone łakomstwo na więcej, a nawet jeszcze więcej. Bo kiedy uprzejma ręka lekko prześlizguje się po mojej skórze, to wtedy myślę, a dlaczego jeszcze nie tam? I tam? A tam to już w ogóle. I napinam się, i prężę w oczekiwaniu, że dłoń zawita w te coraz bardziej upragnione rejony, ale nie zawsze ręka masażysty jest domyślna, często pozostawiając mnie niezaspokojoną.

Smyranie uzależnia każdego, o czym przekonałam się w kolejce do sklepu na dole. Okazało się, że wszystkie moje sąsiadki odczuwają to samo. Roztrząsałyśmy to długo. Kiedy zrozumiałyśmy, że jest to wspólne dla każdej z nas, to przeszłyśmy od słów do czynów. I teraz przynajmniej raz w miesiącu spotykamy się w grupie 9 pań i po kolei się smyramy. Pierwsza na leżankę kładzie się najstarsza z nas, czyli Malwina lat 92, my ustawiamy się naokoło niej i każda zaczyna smyrać swój kawałek Malwinowego ciała. Zaspokojona Lwinka zasypia, my pijemy po małym kieliszku wiśniówki, w rozluźnieniu czekając na swoją kolej. Po kwadransie budzimy Malwinę i kładzie się następna kobietka. Seans trwa nawet do 8 godzin i tyle samo kieliszków wiśniówki. Rozstajemy się w atmosferze relaksu i odprężenia – akumulatory są naładowane i śmiało możemy brać się za bary z brutalną rzeczywistością wypełnioną przez niesmyrających się ze sobą mężczyzn.

A przecież potęga smyrania mogłaby na początek ogarnąć cały kraj, ale na razie brak dobrej woli rządu. Opozycja też nie chce się smyrać, przez co obywatele naszego kraju nieustannie są narażeni na jazgot polityków i agresję ich popleczników oraz oponentów. A wystarczyłoby dać przykład. Nieraz, stojąc w kolejce do sklepu na dole, dzieliłyśmy się z koleżankami wizją, w której premier na oczach wielomilionowej publiczności telewizyjnej smyrałby się z liderem największej partii opozycyjnej. Oj, ile byłoby uciechy. Ile radosnej energii. Ile pozytywnych emocji.

Polska może dać impuls całemu światu. Żadna religia nie opanowała całego globu, bo nie oferuje smyrania tu i teraz, lecz co najwyżej w mgliście rysującej się wizji życia po życiu. Szanse przed światowym smyraniem są ogromne i można z niego uczynić najlepszy towar eksportowy. Na smyraniu przecież możnaby trochę zarobić i załatać dziurę budżetową. Mi z sąsiadkami wystarczy fakt, że impuls dla świata wyszedł z poznańskiej Wildy. Wierzę w to głęboko, że cały świat już niedługo będzie się smyrać. Ku chwale rodzaju ludzkiego.

Bo potęga smyrania jest wielka i basta!

środa, 30 listopada 2011

Rozrywka w gospodarstwie rolnym.

Niedaleko mojego miejsca zamieszkania w Poznaniu znajduje się ulica Rolna. Przed wojną tatuś wraz z sąsiadami chodził tam na mecze Warty Poznań. Przez przyjezdnych kibiców byli nazywani wazeliniarzami, bo jako poznaniacy z urodzenia lubili oszczędzać i ani im się śniło wydawać pieniądze na bilety. Ja się urodziłam w 1937 roku, więc tatuś musiał oszczędzać na moją wyprawkę, fajowy wózek spacerowy, czy porcelanową lalkę, jedną z takich, jakimi handlował subiekt Rzecki w sklepie Wokulskiego. Zatem to było najzupełniej naturalne, że tatuś wspinał się na okoliczne drzewa albo wdrapywał się z sąsiadami na ogrodzenie, by widzieć, jak nasi wbijają gola przyjezdnym. Niestety, organizatorzy walczyli o wpływy do kasy klubowej i w końcu pomalowali ogrodzenie wazeliną. Tatuś się ślizgał, sąsiedzi się ślizgali, wszyscy klęli, no i poddali się, wykupując bilety na trybuny. W taki właśnie sposób straciłam cotygodniową radość, jaką sprawiały mi kupowane przez tatusia wielkie malinowe lizaki.

Zaczęłam od wspominek, które oddają to, co dziś ważne jest na polu rozrywki w gospodarstwie rolnym. Mam na myśli lizanie. Na wsi najważniejsze jest wywalenie jęzora i lizanie ekranu odbiornika telewizyjnego. Typowe „chlup, ślurp” przemieszane ze „ślarp, chlarp, flarp”, a dziennikarz kanału informacyjnego tej czy innej telewizji staje się – jak dla mnie – zbyt świecący, a przez to niewiarygodny.

Chłop i baba chłopa (na wsi jeszcze istnieje i ma się zupełnie dobrze paternalistyczny model rodziny) gapią się w telewizor i liżą z ekranu wszystko to, co wygląda na glamour. W ten sposób chłop z babą starają się zglamouryzować, by być na czasie, tak zwanym „on the top” i wyjść sucho spod deszczownicy na polu w długie dni bez opadów atmosferycznych.

Jeszcze do niedawna wysoka kultura docierała na glebę, czarnoziem i ił oraz skiby głębokie, przemykała się między kłosami zboża, a Janosikowa Maryna w ogóle nie myślała, żeby na stogu siana rozłożyć nogi przed harnasiem. Nie czuła imperatywu kategorycznego. Owszem, na wsi rzucało się przekleństwami pod bronę, pług czy kombajn, ale wszystko to było delikatniejsze niż „Taniec gwiazd z sianem” na miejskim wymuskanym parkiecie.

Teraz czas na mnie: trzeba zmienić wieś! Lepper nie żyje, a ksiundz Natanek ukrył się zbyt głęboko. Trzeba zrobić coś, co odbuduje jej tożsamość. Miasto ma kocie łby. Może wieś trza wybrukować świńskimi łbami? Krowimi? Witosowymi? Pawlakowymi? A może miejskimi? Idzie tylko o to, by wieś miała nadal swój swojski reset. Bimber, a nie jakieś pisane patykiem wina!

wtorek, 29 listopada 2011

Reset w miejskim gospodarstwie domowym.

Mieszkam na czwartym, ostatnim piętrze w kamienicy na poznańskiej Wildzie, więc wiem, czym jest kultura wysoka. Ale wiem też, co sobą przedstawia kultura niska, bo ta odbija się od ścian domów stojących przy wąskiej ulicy i ulatuje ku niebu, mijając po drodze mój balkon. Dodam wcale nie dygresyjnie, że mój balkon upodobały sobie gołębie, srając na niego ile wlezie. Lecz kultura wysoka ulatuje mi jednak przez lufcik, omijając ptasie sraki. Bo kultura wysoka ma to do siebie, że nie dostrzega tego, czym upaja się kultura niska. Teraz sami możecie sobie odpowiedzieć, dlaczego wzgórza Hollywood pełne są niskiej zabudowy, a nowojorski Manhattan wręcz odwrotnie. To jest też rozwiązanie zagadki, w której malarz Opałka nigdy nie sprzedał swoich cyferek w Kalifornii, bo tam inaczej lokuje się liczby, znaczy nie na płótnie. Nawet jeśli jest to płótno kieszeni od spodni.

W Polsce większość gospodarstw domowych znajduje się poniżej 4 piętra. Ten determinant mówi do mnie codziennie, gdy zmierzam do sklepu, w którym co rano nabywam świeże pieczywo i coś na okład. Już piętro niżej słyszę przebijającą się na klatkę schodową Dodę, z kolei moje oczy atakują dziwne napisy mające ambicję awansować do miana murali. W takiej sytuacji gałki tęsknią za zwyczajnym „K+M+B 2011”, ale sama jestem sobie winna, bo robiłam sąsiadkom psikusy, wypisując im na drzwiach Ctrl+Alt+Del 2011”.

I o tym właśnie chcę napisać. O resecie. Bo bez resetu nie ma kultury wyższej. Zacznę od sztuki, bo praprzyczyną, słodkim początkiem, grecką literką ά kultury jest sztuka. A gdzie sztuka tam najpierw artysta, który resetuje się nagminnie. Resetuje się za pomocą różnych używek i nigdy elektronicznie. Dlatego wszelkie multimedialne pokazy od razu skazane są na obszar działań kulturalno – oświatowych, ale nigdy nie sztuki. Tym różni się artysta od kaowca – rodzajem resetu.

Teraz czas na mnie, czyli odbiorcę sztuki płci żeńskiej. Znaczy sztukę płci męskiej też z chęcią przyjmuję, ale idzie mi o to, że ja jestem odbiorczynią (to trochę nie polsku, ale za to odbieram dzieła twórców i twórczyń bardzo spontanicznie). Przyznam, że cenię reset artystów tworzących kulturę wysoką, ale przy dziełach kultury niższej sama muszę się resetować. Czynię to zwykle za pomocą wąchania hiacyntów, bo tylko te kwiaty potrafią mnie przenieść w inne stany świadomości. A sztuka to przecież inny stan świadomości. Zatem kultura to podobnie inny stan świadomości. I jeżeli kultura tworzy świadomość narodu, to znaczy, że narody definiują się poprzez inny stan świadomości. Nikt jednak tego wprost ludziom nie powie, dlatego musiałam to ogłosić z perspektywy miejskiego gospodarstwa domowego.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Kiedy spierasz się samą ze sobą.

Są takie chwile w życiu, gdy dostrzegasz, że masz dwie ręce czy nogi, a każda kończyna ciągnie w swoją stronę. I choć byś chciała pogodzić jedną z drugą, to twój arbitralny wybór zawsze którąś ze stron skrzywdzi. Jedną rękę honorujesz, pozwalając jej głaskać twoją wytapirowaną czuprynkę, chwilę potem drugą dłoń używasz do podcierania pupy, czym poniżasz ją okrutnie. I przyrzekasz sobie, że już jutro wprowadzisz rotację, to działasz jednak tak automatycznie, że z postanowienia wychodzą nici. I lewej pozostaje rola obsługującej pupcię, a prawa lgnie do pisi. Albo na odwrót.

Nogi są mniej nieprzyjazne sobie, w każdym razie nie są tak pokopane jak dłonie. Najwyrażniej to widać, kiedy bierzesz się za obcinanie paznokci. Zwykle silniejsza prawa ręka, pewna swoje przewagi, jest łagodniejsza. Rach ciach i gładko oraz równo obcina paznokcie z lewej strony. Ale potem przychodzi czas na lewą. Jak ona obcina! Najpierw wzrokiem, a potem bierze nożyczki, celowo niezgrabnie pakuje paluchy w oczka nożyc i i traktuje paznokcie z prawej na szagę. Bezlitośnie i nadal ostro.

Próbuję w takich momentach reagować, godzić zwaśnione strony, ale to walka z wiatrakami. Nogi podkładają sobie nogi, ręka ręce nie idzie na ręke, a jedno płuco filtruje dostęp do informacji drugiemu. Ciężko to powstrzymać. Nawet pośladki biorą udział w tych zatargach, gdy jeden półdupek wystawia się na kopniaki, a drugi na głaski.

Ale najgorzej jest z myślami. Bo ja mam myśli zarówno w lewej półkuli jak i drugiej. I jak półkule mózgowe wezmą się za bary, to wszystko idzie w pięty. Znaczy piętę lewą albo prawą – wszystko zależy która półkula zwycięży. Oczywiście mózgowa, nie pośladkowa.

Usiadłam dziś przed lustrem do rozmowy ze samą sobą. Miałam najpierw przymknięte oczy, ale postanowiłam się przełamać. Dzielnie spojrzałam sobie w oczy. Tfu, to niep[rawda – nie w oczy. Najpierw zerknęłam w jedno oko, a potem w drugie. Nie ujawnię w które najpierw, bo od razu wytkniecie mi, że jedną preferuję i w związku z tym mam lewą duszę bądź prawą. Przecież wiadomo, że oko jest odzwierciedleniem jednej duszy, a drugie drugiej. Nie mogę nobilitować jednej duszy, bo od razu rozlegną się krzyki jednookich lewaków bądź jednookich prawicowców, którzy słyszą zwykle na jedno ucho. Znaczy docierają do nich tylko takie informacje, jakie mają dotrzeć. A przecież od filtrowania są przede wszystkim nerki. Nie uszy. Choć może włosy w uszach coś tam zatrzymują? Ale to już temat na inną rozprawę filzoficzną…

niedziela, 27 listopada 2011

Biret.

Znów razem z Władkiem lat 95 poszliśmy na niedzielną sumę. Tym razem proboszcz trzymał brata bosego Brakosława lat 38 z zakonu karmelitów z dala od mikrofonu, więc nie wyszliśmy z kościółka ze świadomością deficytu, jaki mamy jeszcze w życiu osiągnąć. W kościele dominował zapach kadzidła, dlatego z radością zaczerpnęliśmy świeżego, mroźnego powietrza. Ja od razu opatuliłam się szczelniej, a Władek nałożył na głowę okrycie głowy. I wtedy zauważyłam, że nie jest to typowa dla niego uszatka człogisty z Armii Czerwonej, lecz biret. Powstaniec jest wysokim mężczyzną, więc nie dostrzegałam koloru pompona, zatem musiałam zażądać, by wystawił czaszkę na działanie bodźców atmosferycznych.
– Kochasiu, zdejmij kapelinder.
– Hę?
– Ściągaj myckę! I nie hęchaj. Nieładnie hęchać przed świątynią Pana.
– Nawet w niedzielę nie mogę się wyhęchać – pożalił się pod nosem mój druh lat 95.
– Odsłoń glacę! I nie narzekaj!
– Po co mam ściągać czapkę?
– Muszę coś zobaczyć.
– Moją czachę? – nie wiedzieć czemu przestraszył się AK-owiec.
– Co za nerwus!
Przestąpiłam niecierpliwie z nogi na nogę i dopiero mowa mojego ciała spowodowała, że powstaniec zdjął czapkę.
– Co to?
Tymczasem z kościoła po mszy wyszła Kunia lat 88 z Malwiną lat 92. Przystanęły przy nas, ze zdziwieniem przypatrując się nakryciu głowy.
– Władek, zostałeś klerykiem? – spytała Kunia.
– Skąd wiesz, że klerykiem? – zainteresowałam się.
– Czarne pompony dostają klerycy po obłóczynach – wyjaśniła moja koleżanka lat 88.
– Popłuczyny? – oburzył się Władek. – Że niby ja to popłuczyny?
– Złożyłeś wszystkie przysięgi? – drążyła Malwina.
– Aj, z wami babami!
Powstaniec machnął nerwowo ręką, gniewnie nałożył sobie biret na głowę, odwrócił się na pięcie i skierował kroki do swojego domu. My zaś zastanawiałyśmy się, skąd ma takie coś na głowie.
– To mówicie, że Władek mógł przyrzec życie w celibacie? – spytałam.
Z otwartymi buziami patrzyłyśmy na oddalającą się sylwetkę AK-owca. Mogłyśmy złapać jakieś choróbsko. Czuję, że migdałki już mnie drapią.