sobota, 21 stycznia 2012

Chłopaki na fleku.

Poszłyśmy z Kunią lat 89 na piwo do pobliskiego pubu. Usiadłyśmy na wysokich stołkach przy kontuarze, a obcisłe, krótkie spódniczki podniosły się jeszcze bardziej. Gwar w barze ucichł, bo pozostali bywalcy usiłowali bezczelnie wepchnąć swój wzrok między nasze uda. Nic z tego, nie po to hodowałyśmy od półwiecza celulitis, by teraz uczynić tłuszczyk niewidzialnym. Poza tym była zima, miałyśmy na sobie wełniane reformy, więc próby koneserów piwa i tak musiały spełznąć na niczym.

Podszedł do nas barman.
– Co podać, lalunie? – zapytał zalotnie chudy mężczyzna lat około 40. Ubrany był w biały kitel przewiązany wokół pasa. Co rusz podkręcał długiego wąsa, gładząc go: pewnie po to, by żaden włos nie wpadł do kufla.
– Imbirowe, dzieciaku – zażyczyła sobie Kunia.

Ja obróciłam się do środka knajpy, uważając jednak, by spódniczka nie podniosła się więcej.
– Czy któryś z was jest na fleku, by postawić pięknym damom kolejkę?
– Adela, no co ty – syknęła Kunia. Było jednak już za późno, bo w naszym kierunku sunęło dwóch elegantów.
– Jestem Mundek – wychrypiał pierwszy. – Mam 65 lat i pochodzę z Mosiny.
– Na Boga – szepnęła do ucha z zachwytem moja najbliższa koleżanka – prawdziwy elegant!
– Miło poznać panie – skłonił się elegancko drugi. – Mam na imię Wieńczysław i jeszcze nie osiągnąłem 75 lat.
– Co proponujecie, chłopaki?
– Najpierw lorneta – zasugerował chrypiącym głosem Mundek – a potem możemy przenieść się do mojej chaty.
– Jestem za tym – poparł go Wieńczysław. – Najpierw po dwa szybkie strzały, a potem odpocznijmy na wygodnej sofie.

Mundek był spostrzegawczy i dostrzegł nasze wahanie.
– Oczywiście coś zakupimy po drodze, a już u mnie będziemy kulturalnie rozmawiać o sztuce. Lubią panie piosenki Janusza Laskowskiego? „Śnił mi się rodzinny dom”? „Beata z Albatrosa”?
– Świat nie wierzy łzom” – wsparł Mundka Wieńczysław.
– Chuchnijcie, koledzy – zażądała Kunia.
– Przecież my jesteśmy na fleku! – zdziwił się Edmund.

Kunia jednak odmówiła barmanowi imbirowego piwa, pociągnęła mnie stanowczo za rękaw, wyciągając z pubu. W zamian poszłyśmy baru mlecznego.
Zamówiłyśmy po szklance kefiru, podchwytując rozmarzone spojrzenia bezzębnych dziadków po 90-tce...

piątek, 20 stycznia 2012

Wita mina.

– Adela, co ty jesteś taka skwaszona? – spytał od progu AK-owiec, czyli były żołnierz Armii Krajowej, a jednocześnie Anonimowy Kobieciarz lat 95, którego poddaję terapii w celu wyzwolenia go od uzależnienia od kobiecych wdzięków.

– Co?
– Masz minę jakbyś właśnie miała przeciąć czerwony kabelek, nie wiedząc, czy bomba wybuchnie, czy może nie.
– Właśnie to widzisz w moich oczach?
– Masz eksplozję w gałach!
– Gałach? Jakich gałach?! – oburzyłam się.
– Wracam z apteki. Wstąpiłem do nich przed 13, więc udało mi się bez większych komplikacji nabyć zestaw witamin. Wolisz D, czy zaczniesz od B?
– Znowu zaczynasz od D?
– Adela, nic nie wspomniałem o witaminie G! Nie idę tym tropem. Przecież poddajesz mnie terapii. Ja się resocjalizuję!
– Daj mi witaminę C.
– Każdą witaminę, ale nie C. Masz skwaszoną minę, to nie będę Cię faszerował witaminą C, bo skwasisz się na amen!
– Ty mi amenem nie wyjeżdżaj!
– Amenem? Wczoraj zdrabniałaś, dzisiaj kaleczysz! Gdzie twój język, Adela? Pokaż jęzora.
– Niby co?
– Wywal go na wierzch!
– Po co?
– Adela, kto tu nosi kalesony? Ja czy ty? Wywal klepaczkę z jadaczki, bo muszę to obejrzeć!

W relacji z Władkiem to ja zwykle jestem tą dominującą, więc jego postawa mnie zaskoczyła. W takich sytuacjach większość kobiet nie dyskutuje. Dostosowuje się do rozkazu wydanego tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Pokazałam język Władkowi, wyciągając go maksymalnie, by zwisał aż do biustu.

– Masz awitaminozę – orzekł powstaniec.
– Że co?
– Jesteś skwaszona, bo chemicznie jesteś niespełniona. Łyknij multiwitaminę.

Powstaniec wrzucił mi do gardła pastylkę, a potem upchnął mi język z powrotem na miejsce swego pobytu. Nie pozwolił patrzeć w lustro, póki tabletka nie zacznie działać.
Byłam uprzejma. Nie zajrzałam i później. Czułam bowiem, że takie wyciąganie języka nie służy niczemu. Nie przyniesie też efektu. Dlatego nalałam sobie kieliszek wiśniówki. To był dobry pomysł.

czwartek, 19 stycznia 2012

Zdechł mi szczur.

Jak sądzicie, dlaczego nie było u mnie trzech króli? Właściwie problem mogłabym wyjaśnić prosto w jednym zdaniu: bo nie było w tym roku rzadkiej i przez to niezwykłej koniunkcji Jowisza, Saturna i Marsa. Zdarza się to raz na 800 lat i ostatni raz zaszło za życia Keplera, który lubił mieć oko na planety. Może i dobrze, bo zwiastowałoby to przyjście na świat kolejnego proroka, a ja dość mam Mesjaszy. Ich pojawienie się w przededniu kryzysu światowego tylko by skomplikowało sytuację. Ja chcę spokojnie umrzeć na Wildzie, a nie pielgrzymować po dnie morza Czerwonego, czy przybijać tezy do bramy kościoła świętego Marcina (nie Lutra) w centrum Poznania.

Nie pochwaliłam się jeszcze, jakie prezenty dostałam na gwiazdkę. Szczególną radość sprawił mi Władek lat 96, który pod choinkę położył mi szczura. Znaczy było to zawiniątko, jednak nie przewiązane czerwoną tasiemką, lecz oślizgłym ogonem. Pętelka musiała sprawiać dużo bólu pociesznemu gryzoniowi, więc rozplątałam zwierzątko i udzieliłam mu chrztu, nadając imię Nabuchodonozor.

Nabuchodonozor szybko odnalazł się w moim mieszkaniu, usuwając resztki, jakie spadały AK-owcowi z talerza na podłogę. Tymczasem ja rozpakowywałam drugi prezent, który także żył. Powstaniec zaskoczył mnie po raz wtóry, prezentując gwiazdę betlejemską. Od razu ją podlałam, potraktowałam odżywką i postawiłam na parapet. Potem pośpiewaliśmy kolędy, a liście szczęśliwie tylko oklapły podczas naszego śpiewu. Nazajutrz gwiazda doszła jednak do siebie.

I dziś rano zdarzyła się tragedia. Nabuchodonozor zżarł gwiazdę, po czy po pół godzinie sam padł. Początkowo myślałam, że zasnął, ale gdy bawiłam się jego ogonkiem, to już nie piszczał z uciechy. Mój Nabuchodonozorek... Chlip...

Zadzwoniłam do Władka, zanosząc się płaczem.
– Zgasła dla mnie gwiazda Nabuchodonozora – obwieściłam spazmatycznie powstańcowi.
– Psia krew! – zaklął AK-owiec.
– Szczurza jucha! – zawtórowałam Władkowi, mimo że na co dzień nie przeklinam. Ale śmierć Nabuchodonozorka wymagała kilku mocnych słów.
– Co mu się stało?
– Zaświeciła mu gwiazda. Betlejemska. Niestety, dopiero w jego żołądeczku.
– Żołądeczku? Adela, ty zdrabniasz?

Kiwnęłam głową, obcierając na przemian oczęta i nosek chusteczką. A potem zrozumiałam, jak silną moc ma gwiazda i jak musieli być skołowani trzej królowie, że pozbyli się takich bogactw...

środa, 18 stycznia 2012

Codziennice.

Polska krajem piwem i winem płynącym, dlatego rano zdjęłam z głowy moją twarzową chustę, zwilżyłam ją zimną wodą i próbowałam ocucić Władka lat 96. Specjalnie nie niepokoiłam się o niego, bo smacznie chrapał. Na głowie nie miał wielu siniaków, więc lodowatym okładem potraktowałam jego przyrodzenie. Nie mogłam sobie pozwolić na powtórkę z rozrywki. Znaczy z wczorajszego wieczora.

W końcu mój druh otworzył oczy.
– Kim ja jestem?
Zrozumiałam, że okład zadziałał efektywnie. Mężczyzna traci swoją tożsamość dopiero wtedy, kiedy nic nie wyczuwa w kroku.
– Dzień dobry, Władku.
– Mam na imię Władek? A ile mam lat?
– Jesteś Władkiem lat 96, a ja Adelą lat 73+.
– Dziękuję, siostro – Władek powoli rozejrzał się po sypialni. – Ładny szpital. Cenię siostry solidarną pomoc.
– Wstawaj, głupku!
– Ja jestem głupkiem? Głupkiem?! A siostra ma krzywy nos!
– Bezczelny cham.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Pewnie krewniak. Podniosłam się z kolan, ściągnęłam z łóżka prześcieradło i okryłam nim upadłego powstańca warszawskiego, a zarazem Anonimowego Kobieciarza, którego od dłuższego czasu poddaję terapii.
Otworzyłam drzwi. Wszedł huncwot 2015. tomasz.ka – hultaj, obibok i zarazem najpoważniejszy kandydat na urząd prezydenta w 2015 roku. Od razu zauważył Władka lat 96.

– Co on cały w całunie? Nie żyje?
– Ocieplam jego wizerunek.
– Żeby był bardziej całuśny?
– Uwielbiam całować – wtrącił się Władek.
– I dlatego jesteś pijany? A dziś ważna jest rocznica, o której jak zwykle zapomniałeś! – wyrzuciłam Władkowi. – 30 lat temu wstaliśmy z klęczek i po raz pierwszy kochaliśmy się na stojąco. A ty masz kaca. I nic nie pamiętasz! Wstyd!

W tym momencie Prezydent 2015 rozpoczął tyradę. Że jest przeciwny rocznicom. Że krwawe wydarzenia z historii należy obchodzić w tygodnicach, a dobre w codziennicach, czcząc je piwem i winem. Że ludzie przyzwyczają się do codziennic, a złych nie będą obchodzić ze względu na zawartość alkoholu we krwi. Tak gadał i gadał aż w końcu zmącił mi myślenie...

No, nie wiem...

wtorek, 17 stycznia 2012

Kopalnia zgiełku.

Około godziny 11 przed południem rozległ się dzwonek u drzwi. Było za późno na listonosza i za wcześnie na kominiarza z kalendarzem na bieżący rok. Świadków Jehowy spławiłam w zeszłym tygodniu, na wizytę AK-owca było z kolei za wcześnie. Z sąsiadkami miałam układ, że nie spotykamy się przed 14. Dlatego z zainteresowaniem podeszłam do judasza i przez wziernik przyjrzałam się niespodziewanym gościom. Było ich dwóch: nieznane mi typki z fryzjerskimi wąsikami pod nosem. Mieli ze sobą dziwaczny sprzęt, który mógł sugerować, że są z ekipy remontowej. Ale ja wszystko miałam sprawne: kuchenkę gazową, kanały ściekowe, serce też biło jak dzwon. Z wielką ciekawością otworzyłam drzwi.

– Dzień dobry , jesteśmy z administracji.
– Rządowej? Nie wpuszczę was do środka, zamiast tego wykrzyczę na całą klatkę, co myślę o ruchach rządu! – wrzasnęłam, słysząc, że kilka drzwi na niższych piętrach się uchyliło. Nie szło mi o krytykę Tuska, lecz o informację dla sąsiadek, że mam do czynienia z nieznajomymi. Obaj mieli wąsiki, więc istniała bardzo realna groźba, że mogą być gwałcicielami. A przynajmniej ekshibicjonistami.
– Jesteśmy z administracji budynku. Zenek, pokaż pani legitymację.
– Zenek, czy ja widziałam ciebie w parku? Pamiętasz, jak rozchylałeś poły płaszcza?
– To mógł być Jurek, mój brat bliźniak. Lubi spacerować po parku, będąc gołym pod płaszczykiem – wyjaśnił Zenek. – Fajny prochowiec. Odziedziczyć go po dziadku miał ten z wnuków, który dobrze się czuje nago. Szkoda, że mi się ta szmatka nie przydarzyła...
– Rozumiem, że jesteś normalny, Zenku?
– Rajmund też jest w normie. Przedstaw się, Rajmund.
– Rajmund jestem – zaprezentował się Rajmund. – Normalnie, Rajmund.
– Dobra, dość z tym rajem na mundzie, czyli świecie. O co chodzi, chłopaki?
– Ustaliliśmy, że u pani są duże pokłady zgiełku. Ustaliliśmy w zarządzie administracji, by przetworzyć jego energię na świetlną. Szkopuł jest jeden: musi pani drzeć się od 8 do 16. Jedna przerwa na siusiu, ale nie dłuższa niż 10 minut – wyjaśnił Zenek.

Wzburzyłam się. Zaczęłam krzyczeć. Bezczelne chłopaki z administracji nie przejęły się, wyjmując z plastikowych walizek skomplikowaną aparaturę. Wycelowali we mnie talerz od satelity, co mnie jeszcze bardziej rozjuszyło. Mój głos przechodził w falset. Światło rozpłynęło się jasną kaskadą na klatce schodowej, ukazując nie sprzątnięte przez dozorczynię pajęczyny. Rozwścieczyło mnie to jeszcze bardziej.

Wykorkowały bezpieczniki. Zdjęłam chustę z głowy, zamierzając zdzielić chłopaków z administracji. Zenek i Rajmund zdołali jednak uciec.

Już wolę Świadków Jehowy...

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Zagadka spod znaku misia.

Stało się coś nieprawdopodobnego. Od mroźnego poniedziałkowego poranku mężczyźni na poznańskiej Wildzie zaczęli chodzić z pluszowymi misiami! Młodsi, którzy na co dzień są bardziej dbali o elegancję, mieli oryginalne dodatki w postaci niewielkich pluszaków przyczepionych do szali, czapek lub pasków od spodni, natomiast ci starsi i bardziej bezkompromisowi wobec życia nosili pod pachą misie sporych rozmiarów. Właściwie to już były niedźwiadki, tyle że o bardzo przyjemnym włosiu, do którego można było przytulić dwudniowy zarost.

Dziewczyny stojące w kolejce oczekującej na dostawę świeżego pieczywa zostały narażone na anginę i zapalenie oskrzeli, a może nawet płuc. Ja zresztą też, tylko najszybciej się spostrzegłam. Zareagowałam szybko:
– Panienki, zamykamy buzie!
Sąsiadki usłuchały mnie automatycznie, zaciskając usta, lecz nadal ze zdziwieniem śledziły swoich sąsiadów, zinwentaryzowanych mężów i geriatrycznych kochanków, sunących do pracy, kiosku z gazetami i papierosami, po zasiłek lub zwolnienie lekarskie do przychodni. Wśród nich nie było ani jednego wyjątku, wszyscy szli z misiami.

Postanowiłam zaczepić najbliższego przechodnia.
– Florianie, bój ty się Boga! Ty z misiem?!
– No właśnie – zawtórowała Kunia lat 89 – Ty jesteś Florian. Ty masz lat 58. Ty się powinieneś wstydzić chodzić z różowym misiem!
Florek na moment przystanął, spojrzał na nas z wyższością, wydymając przy okazji usta, po czym odrzekł dumnie, choć dla nas zbyt enigmatycznie:
– Co wy wiecie! To męska rzecz, co zrobię z misiem!

Wzruszył ramionami i ruszył dalej. Kolejni faceci nie chcieli przystanąć. Wprawdzie niektórzy zachowywali się miło, kiwając w naszym kierunku to łapką, to uszkiem misia, ale nikt nie udzielił nam odpowiedzi, skąd się wzięła misiowa rewolucja na Wildzie. I co ma znaczyć.

Zobaczyłyśmy z daleka wikarego, który jak co dzień szedł z posługą do pobliskiego szpitala. On także miał misia, z tymże swego posadził na birecie.
– Proszę księdza – krzyknęła do oddalonego o kilkanaście metrów duchownego Malwina lat 92. – Ksiądz też z misiem?
– Szanuj misia swego jak siebie samego – odpowiedział pobożnie wikary, który wstąpił do sklepu, przed którym tworzyłyśmy nasz ogonek i zakupił w nim żelki miśki.
– Ale skąd misie?! – powtórzyłam pytanie, a potem dodałam: – Po co?

Ksiądz wyszedł z zakupionymi miśkami, a potem wolną ręką nas pobłogosławił. Poszedł w stronę szpitala, ponownie pozostawiając nas w stanie zagrożenia przeziębieniem i grypą. Bo nie wytrzymałyśmy. Znowu rozdziałyśmy buzie ze zdziwienia.

niedziela, 15 stycznia 2012

Ho' oponopono.

– He lani luna, he honua i lalo – zanuciła Kunia lat 89 przed sumą w momencie, gdy w zimowe południe stałyśmy w większym gronie przed kościołem Zmartwychwstańców na poznańskiej Wildzie.
– He lalo lalo? – podchwyciłam melodię.
– Kurdemol, ładne słowa – zachwyciła się Eliza lat 67.
– He lani luna, he honua i lalo – zawodziła dalej Kunia lat 89.
– Kunia, co ty właściwie robisz? – zainteresowałam się.

Kunegunda lat 89 łypnęła na mnie okiem.
– Uzdrawiam relacje ze zmarłymi.
– Przez „He lalo lalo”?
– Nie! He lani luna, he honua i lalo!
– Że niby jak?
– Jestem Kahuna – przyznała się Kunia. – Uzdrawiam relacje w Ohanie.
– Chyba na Wildzie? – zaprotestowała Elwira lat 52 zwana w naszym fyrtlu Wirką Ho’ho z racji tego, że zawsze się gdzieś kręciła z tym swoim dużym tyłkiem, wyżymając z resztek wilgoci kolejnego kochanka.
– Nie – nie zgodziła się Kunia. – Lapau Lapa’au.
– Hę? – wtrącił się Władek lat 96.
– Nie hęchaj, pajacu! – skorygowałam AK-owca.
– Co masz do moich słodkich hęchków?
– Nie zdrabniaj, brutalu.
– Aloha – powiedziała Kunia.
– Mów tak do mnie jeszcze – wtrącił się powstaniec.
– Że niby Kunia? Że niby „aloha”? – zdziwiłam się.
– Mówić do ciebie wieszczem? – Wirka Ho’ho próbowała zagiąć parol na mego druha lat 96, co on przyjął z satysfakcją.
– Nie, że „brutalu” – wyjaśnił zachwycony Władek.
– Aloha – powtórzyła Kunia, wyjmując zza dekoltu kilka łańcuchów ze sztucznych kwiatów, a potem zawieszając je na naszych szyjach.
– Uzdrawiasz relacje ze zmarłymi? – Eliza trzymała się głównego wątku.
– Ho’oponopono – wytłumaczyła Kunia, po czym skinęła głową na pożegnanie i udała się w kierunku na Hawaje, czyli na Zachód. Choć równie dobrze mogłaby pójść na Wschód.

Popatrzyłyśmy z uwagą na magiczno-mistyczny chód naszej przyjaciółki, odprowadzając ją wzrokiem aż do rogu, po czym weszłyśmy do kościoła. Akurat kościelny bił pianę, bijąc w dzwony i jednocześnie dając sygnał do rozpoczęcia sumy.

Znów miałyśmy nadzieję na interesujące kazanie.