niedziela, 10 czerwca 2018

7 metrów


W życiu najważniejszy jest zasięg. Nie można myśleć o prawdziwej miłości, gdy zadrapać możesz jedynie osobę w pobliżu. To chyba z tego powodu wszystkie religie świata mają takie wzięcie. Cierpisz ty, podobnie cierpi Maorys, Eskimos, Siuks i już jest raźniej. Ja jednak postanowiłam się wyłamać. Musiałam to rzucić w twarz proboszczowi.

Jak zwykle w niedzielne południe w kościele pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie odbywała się suma. Wparowałam do świątyni w towarzystwie niezbywalnej Kuni i przerwałam kazanie starego capa.

– Wypisuję się – oznajmiłam, powodując poruszenie w kościelnych ławach. – Na amen i wieki wieków.
– Że co? – wymamrotał pasterz wyimaginowanych dusz.
– Potrafisz tylko ględzić – wsparła mnie przyjaciółka. – Nawet ostatnie namaszczenia partolisz, bo wygląda to jakbyś pierwszy raz używał kremu do golenia. Puknij się w łeb, wiekowy pierdzielu, i daj się Adeli odmiętosić!
– Z potrzeby chwili i nakazu Pana zaprawdę powiadam ci, że nie możesz się do mnie zbliżać na mniej niż 7 metrów! – zagrzmiałam.
– Ale ja nigdy nie proponowałem zbliżenia – głupio tłumaczył się proboszcz.
– Nasz arcykapłan jest monogamistą – potwierdziła wersję capa rzęsista Trudzia. – Przynajmniej ja uwierzyłam mu. Jemu. Go. Ten tego – zaplątała się na koniec.
– Nie będę się rozmieniać na drobne i gadać o zadku Maryni – odpaliłam. – Już wiem, o co mi chodzi w życiu. O miłość. O!
– A ona nigdy nie pojawia się w odległości 7 metrów – dzielnie wspierała mnie Kunia. – Bywaj, Adela – pożegnala się dziarsko.
Inne baby się przeżegnały.
– Hej ho! – dodałam sobie animuszu, obracając się na pięcie.

Tymczasem proboszcz dał znać organiście, by mnie zagłuszył, ale stało się to za późno, gdyż kilka zabłąkanych owieczek podążyło moim tropem, rozczarowując kościelnego, a szczególnie jego tacę.