– Szczęść się, ślicznym paniom – powiedział bardzo
cicho, nie pokazując po sobie najmniejszego grymasu, jakiejkolwiek emocji, był
po prostu jak głaz.
Pojawił się znikąd. Był to niepozorny gość, który
podszedł nas cichaczem, a przecież wiadomo, że to niemal niewykonalne.
Albowiem, gdy stoimy w ogonku przed sklepem na dole, gdzie oczekujemy na
przyjazd furgonu z piekarni, by nabyć świeże pieczywo z nocnego wypieku,
jesteśmy bardzo czujne. Oczy mamy z każdej strony głowy, uszy stoją na
baczność, wyłapując wszystkie obce dźwięki, a nochale są w stanie wyczuć
najdrobniejszą nutkę swądu, gnoju lub nawet malutkie wielopierścieniowe
cząstki węglowodorów aromatycznych.
– Mam na imię Jarema. Nazywam się Totumfacki –
szepnął intruz.
Był jakiś inny. Jeszcze dziwaczniej się zachowywał. Po kolei podszedł do każdej z kolejkowiczek, wręczając wizytówkę. Ona też odbiegała od standardów. Na własnoręcznie pociętym białym kartonie napisał osobistymi kulfonami swoją godność, a pod imieniem i nazwiskiem nagryzmolił kilka haseł.
– Na ucho? – zdziwiła się Lwinka.
– Ludzie nie powinni na siebie podnosić głosu –
niemal bezgłośnie odparł Jarema.
– Pan nie zostawia cienia! – spostrzegła Kunia,
która specjalnie ustawiła się na końcu ogonka, bo tam dosięgało ją budzące się
słońce, a ona dawała się najbliższej gwieździe czule pieścić. – Tej, jaja se robisz?
Może jeszcze śladów nie zostawiasz?
– Zawodowa dyskrecja pozwala mi jedynie odpowiedzieć,
że działam bezszelestnie oraz incognito. Nie używam też kosmetyków, stosuję
dietę, która nie doprowadza do wzdęć oraz pierdnięć, jamę ustną przepłukuję jedynie wodą z sodą oczyszczoną.
– Dlatego cię nie wyczułam – domyśliłam się. – Ale
czym właściwie się zajmujesz?
– Pracuję nad budowaniem zaufania – wyszeptał pan
Totumfacki.
– Z Bogiem? – z namysłem przeczytała Gertruda lat
77. – Możemy pomówić na boku?
Trudzia pociągnęła nieznajomka w stronę parku przed kościołem. Tam zajęli jedną z ławek, na której położyli się – on na prawym boku, ona na lewym – i zaczęli konferować.
– Jak on się z nami przywitał? – spytałam. –
Szczęść się, śliczne panie?
– Sam się szczęść! – krzyknęła Kunia. – Ten facet mi
śmierdzi. Cuchnie apokalipsą. Zobaczycie, dziewczęta, Smok uwolni Bestię.
Pozostawał jedynie problem, czy Trudzia była Smokiem, czy bardziej Bestią…