sobota, 30 listopada 2013

Jest ostatni dzień listopada, więc napisałam list do świętego Mikołaja.

Lubię Mazury, Śniardwy, Mamry i Mikołajki, ale samego święta 6 grudnia już nie za bardzo. Trzeba wystawiać poprzedniego wieczora trzewiki, a mam je wypastowane i później widzę, kto ma ubabrane ręce od wkładania prezentów do moich butów. To taki pic na kapcie. Ci, co chcą być obdarowani, wyświecają co sił pantofle, ci co składają podarki, schylają się do przepoconego obuwia. Rzygać się chce. I jednym, i drugim. Pierwsi, bo mają dość pastowania obuwia, drudzy, bo nudno im się robi od przechodzonego zapachu stóp ich ulubieńców. Mikołajkowe nudności.

Dlatego postanowiłam napisać list do Świętego Mikołaja. Ale nie po to, by nie zażywał inhalacji na obcasie, lecz by zmienił swoje podejście. Przynajmniej do mnie. Znaczy do świadomej kobiety, która przeżyła dużo więcej niż 73 wiosny, a dzień 6 grudnia wypada jej daleko od urodzin.

Wyjęłam z szuflady pachnącą wrzosem papeterię, kropnęłam na papier jeszcze kroplą Chanel Nº5, którą zwykle umieszczam pod uchem i na nadgarstku, po czym zaczęłam skrobać gęsim piórem maczanym w kałamarzu wypełnionym najlepszej jakości atramentem.

Święty Brodaczu.
Dawno do ciebie nie pisałam. Dawniej tyle razy wysyłałam list, a ty nigdy nie odpowiedziałeś. Owszem, prezenty bywały trafione, ale ja zawsze czekałam na ciebie. Interesowałam się, co zobaczę znad wora, ale ty zawsze byłeś taki wycofany i metroseksualny. Rozumiem, że spędzając życie na Północy stałeś się oziębły, ale przecież masz chyba jakichś braci i kuzynów, nie zawsze w tym samym wieku co ty, co jednak krew mają gorętszą.
Zdajesz chyba sobie sprawę, że zająłeś miejsce księcia na białym koniu. Ty, Mikołaju na reniferze, uosabiasz teraz bogactwo i radość. Ale ja widzę w tobie pierwotną siłę i pokłady kipiącej uszami męskiej chuci. Przybywaj, Mikołaju. Zzuj buty na progu, a ja czekać będę pod ciepłą pierzyną.
Twoja Adela lat 73
.”

I po raz pierwszy dostałam odpowiedź od Mikołaja. Co jednak dziwne - na skrzynkę mailową:
Adelo, od niemal 100 lat krążę po twojej okolicy. Dzielnica u was niebezpieczna, więc chyłkiem roznoszę prezenty, by potem spocząć u boku prawdziwego twardziela. Dziękuję za zaproszenie, ale w tym roku też będę spać u Władka lat 97. No i butów nie muszę u niego zzuwać.
Może do ciebie przybędę w przyszłym roku? Ale gwarancji nie daję, bo Władek dzielnie się trzyma.
Święty Mikołaj.


No cóż, takie życie. Mnie już nic nie zaskoczy. Święty Mikołaj okazał się pederastą, a Władek biseksualistą. Mogę to im przebaczyć, ale nikogo do swego łóżka z buciorami nie wpuszczę. Przeciw temu protestuję. Co za obyczaje!

piątek, 29 listopada 2013

O dziwakach.

Lubię Chopina. Szczególnie za wariacje. To był bardzo romantyczny wariat. Jak siadał do fortepianu, to oderwać go mogła tylko potrzeba fizjologiczna. Przy tym jedzenie i seks za takowe nie uważał. Myślę, że dziś mógłby zostać maniakalnym konsumentem gumy do żucia. Ludzie, którzy mają swojego fioła żują gumę. Na maksymalnej szybkości rozruszanej żuchwy. Nie oddzielisz żuchwy od wariata.
Mam znajome, które uważają się za wariatki. Poczytują to sobie za zaletę, czynnik wyróżniający i element przyciągający znudzonych schematycznymi panienkami samców. Ale żadna z nich nie żuje gumy! Owszem, ssą tik-taki, po kilka razy na dzień szorują garnitur swoich wyślizganych zębów, łykają świeże powietrze, ale nie żują gumy. Ich wariactwo nie jest zatem wariactwem, a co najwyżej dziwactwem. Niestety, żadna z moich znajomych nie chce uświadomić sobie, że jest dziwaczką.

Podobnie jest z mężczyznami. Sprawdziłam to na Władku lat 97, a wcześniej na kilku innych panach. Efekt zawsze był ten sam.
- Władku, ty dziwaku! – zaskoczyłam przyjaciela z AK.
- Że co? – żachnął się Anonimowy Kobieciarz.
- Jesteś dziwakiem – podtrzymałam swoją diagnozę.
- Dlaczego?
- Jesteś powstańcem, tak? Tak! Brodziłeś w warszawskich kanałach, tak? Tak! Wychodziłeś stamtąd wyświniony, tak? Tak! A mimo to na kobiety lecisz! – skończyłam z wyrzutem.
- Ale jaki tu jest związek przyczynowo-skutkowy?
- Tylko się nie wymądrzaj, dziwaku!
- Zwariować można!
- O nie! Żaden z ciebie wariat! Dziwak jedynie.

Władek obraził się wówczas, ale po kilku dniach go udobruchałam, mówiąc czule: ty wariacie. To potraktował jako wyraz sympatii i uznania. Czyste dziwactwo. I nic więcej. Nieraz podsuwałam Władkowi gumę do żucia, ale on ją odsuwał od siebie, wyciągając odświeżacz do ust w aerozolu, a potem nadstawiał swój 97-letni dziubek. Później był zdziwiony, że na lewym policzku (jestem praworęczna) tak długo utrzymują się czerwone ślady po mojej dłoni.

A dlaczego protestuję przeciw dziwakom? Odpowiedź jest prosta: wariat gdzieś ma, jak go nazwą, ale dziwak już nie. On jest drażliwy. Bo odsuwa od siebie gumę w drażetkach, listkami też gardzi. Zatem namawiam: drażliwych dziwaków traktujmy liściem.

Policzkujmy nie-wariatów.

czwartek, 28 listopada 2013

Parskanie samochodów.

Nie jestem przekonana, czy pies pochodzi od wilka. Bardziej prawdopodobne jest to, że człowiek zminiaturyzował konia, po to, by móc kochane zwierzę wprowadzić do domu. Z czasem psy straciły na lśniącym włosiu i żrą byle co, o smakowitym owsie zapominając bezpowrotnie. Podjęte pod ciepłym dachem przez człowieka odwdzięczyły się jednak szczerze, zostawiając kopyta za progiem. Ludzie za to ich nie dosiadają (oczywiście nie piszę o patologiach).

Współczesnym rumakiem, który grzecznie czeka na pana pod saloonem, jest samochód. Mechaniczny koń jest dobrze wychowany, cierpliwie wygląda powrotu pana, a gdy wreszcie ten przyjdzie, podgrzewa mu siodło, dmucha zefirkiem prosto w twarz, a czasem włącza ulubione przeboje. A gdy jeździec zrobi jakąś głupotę, to podtyka mu poduszkę pod nos.

Władek lat 97 rozpoczął wczoraj rozmowę na temat koni z Lucjanem Kutaśko. Zrazu przysłuchiwałam się im bez większego zainteresowania, ale potem aktywnie włączyłam się do dyskusji.

- Lucjanie, naprawdę uważasz, że samochód jest przedłużeniem penisa?
- Pani Adelo, zna przecież pani potoczne powiedzenia jak na przykład „walić konia”.
- Nie bądź obsceniczny, panie Kutaśko! – Muszę być nieustannie czujna, bo chłop to chłop i zawsze zacznie świntuszyć. – Nie mieszaj waleni do koni.
- Adela, nie mieszaj chłopakowi w głowie – wtrącił się Władek. – Mężczyzna ma konia i przedłuża go koniem. I choć przedłużka jest mechaniczna, to sama operacja jest naturalna. Koń mężczyzny na mrozie musi mieć przedłużkę, by być zauważonym.
- To dlatego samochody parskają na mrozie! – zauważyłam. – Wy chcecie odpalić, a on prycha, puszcza smród z rury wydechowej i kpi z was w żywe oczy.
- Dobrą przedłużkę ze świecą trzeba szukać – sentencjonalnie podsumował Kutaśko.
- Tak, świece za często się zalewają – zgodził się AK-owiec.

I w tym momencie zrozumiałam, co się stało przed milionami lat. To kobiety wprowadziły konia pod ciepły dach. Zrobiły z mężczyzny psa, który się łasi, choć w towarzystwie innych kundelków wypada mu szczekać. Natomiast w zaciszu sypialni to my dosiadamy konia, a oni swój deficyt szalonego jeźdźca uzupełniają już na dworze. Potrzebują do tego mechanicznych zabawek.

Nie protestujmy przeciw naszym pieskom. Poparskajmy na dworze z ich zabawkami. Dodajmy tam im otuchy, by w domu potraktować nową ostrogą. Bo na konia trzeba bata.

środa, 27 listopada 2013

Nie ma już mężczyzn, z którymi chciałabym się wykąpać.

Dziś śnił mi się Kmicic. Wzrok miał płomienny, a bok podpieczony przez pułkownika Kuklińskiego. Przystojny Andrzej stał przed leśną chatą, należącą do Kiemliczów.

- Wasza miłość – do Kmicica podbiegł ojciec dwóch nierozgarniętych bliźniaków, którzy ułomność umysłu rekompensowali siłą niezwykłą i wytrzymałością, jaką miał chyba tylko tur w puszczy. – Lód skuł drogi, a skrzypiący śnieg wypełnił wykroty. Nasze szkapy nie mają antypoślizgowych podków. Co robić?
- Niech twoje mało rozgarnięte chłopaki odgarną śnieg. Łapy mają jak szufle, a ty ich tylko do prania zmuszasz! Tarka już jest płaska, jak ziemia nasza ojczysta. Twoje bachory graby mają przez to a jużci, ale Szwedzi w tym czasie zagrabili Najjaśniejszą Rzeczpospolitą. Jakie są prognozy pogody? - spytał Andrzej K.
- Ciśnienie wzrasta, niedługo powinno wyjść słońce. Niestety, temperatura znów spadnie. Podają, że przy gruncie spadnie do minus 38 stopni Celsjusza - odpowiedziałam.
- To dobrze, bo wysokie temperatury już mi bokiem wychodzą.
- Rumaki mają inaczej. Zakopały się w sianie i nie chcą wyjść na mróz. Uszyłem im kalesony, a one nic. Na smaganie batem tylko prychają - odparł stary Kiemlicz.
- Wypij z nimi strzemiennego zalecił sienkiewiczowski bohater. - To je rozgrzeje.
- Gore! Wyżłopią mi cały zapas gorzałki!
- Odwróć się, bo chcę się umyć – Andrzej Kmicic by wstydliwy. Gdy odwróciłam się, rozdział się, ukazał sosnom, jodłom i modrzewiom swoje muskularne ciało, po czym zanurzył się w zaspie śniegu.

W tym momencie z popołudniowej drzemki wyrwał mnie Władek lat 97, gwałtownie szarpiąc za moje ramię.
- Adela, ale ty jesteś rozgrzana!
- Co? Co się stało?
- Krzyczałaś przeraźliwie. Szufle? Jakie szufle cię dotykały?
- Nie zrozumiesz. Tobie ciągle jest zimno.
- Masz rację, mróz trzaska.
- Wiedziałam – powiedziałam z wyrzutem, po czym obróciłam się na drugi bok. Starałam się, by Kmicic znowu przybył, ale przed oczami pojawiały mi się tylko odmrożone szufle młodych Kiemliczów. Przeciw takim fantazjom zawsze protestuję, więc wstałam i zaparzyłam kawę dla siebie oraz Władka lat 97.

Popijaliśmy kawę drobnymi łykami, a ja patrzyłam na pooraną zmarszczkami twarz AK-owca. Mógłby się wykąpać w jakiejś zaspie, pomyślałam.

wtorek, 26 listopada 2013

Samce Alfa i teflonowi ambasadorzy.

Obecnie najpopularniejszym na świecie samcem Alfa jest Władimir Putin. A to wszystko dlatego, że nikt nie znał Władka lat 97 pół wieku temu. Standardy przez to się zmieniły i rosyjski satrapa – nieco mniej owłosiony niż serialowy Alf, choć podobnie kosmiczny – śmiało może zaczesywać sobie kosmykami łysinkę, a były pierwszy minister Italii robić kolejną operację plastyczną. Dziś macho Obama może mobbingować współpracowników, czego Władek nigdy w życiu by się nie dopuścił. Jaka tempora, taki mores.

Dzisiejsze myśli poświęcam teflonowym ambasadorom USA, których można przypalać na wolnym ogniu, a oni i tak nie zejdą z patelni. Leżą plackiem, przypominając winylową płytę gramofonową puszczaną na 33 obroty. Z ich płaskiej perspektywy każdy samiec jest Alfa. To tak, jakby amerykański ambasador leżał na chodniku na ulicy Święty Marcin w Poznaniu i patrzył w górę na Alfę (to taki brzydki wieżowiec biurowy z lat 70-tych). Amerykańskiego teflonowca widok przeraża, zaburzając trzeźwość oglądu rzeczywistości. Mali ludzie, płascy politycy.

- Adela, co się czepiasz biednych dyplomatów? – spytał się Władek, gdy zwierzyłam się z moich głębokich rozważań.
- Jak byś określił Walka lat 57 z klatki C?
- Walenty to byczek.
- A gdy kłóci się z Walerią lat 52, to jak ją nazywa?
- Przecież wiesz, co mnie głupio egzaminujesz?!
- Otóż to, wyzywa ja od krowy. Jest byczkiem i jego widzenie świata nie wychodzi poza krowi placek. Podobnie jest z teflonowymi ambasadorami. Przejęci dyplomatyczną misją, wszystkich traktują swoimi kategoriami. I nie idzie mi o żałosnych samców Alfa, ale o Angelę. To wcale nie jest teflonowa kanclerz. To samica Omega!
- Ford też był omega.
- Mówisz o byłym amerykańskim prezydencie? – spojrzałam czujnie na Anonimowego Kobieciarza lat 97. AK-owiec często zaskakiwał mnie swymi nieliniowymi skojarzeniami.
- Eee...
- Kiedyś były inne czasy. Samce też bywały Omega, mając nieco oleju w głowie. Teraz niestety cofnęły się na początek alfabetu, zaczynając edukację od nowa.

No cóż, muszę znów zaprotestować przeciw współczesnej wersji mężczyzny. Metroseksualne teflony dotarły już do dyplomacji. Co za wstyd!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Sprostytuowane roszady.

Przyznam, że miałam marzenie, którego nie spełniłam. Chciałam zagrać w scrabble z Mao Tse Tungiem albo Saddamem Husajnem. Niestety, wtedy kiedy żył Mao nie znałam chińskiego. Podobnie było z Saddamem i językiem perskim. Kiedy pożegnali się z życiem ja wyrzuciłam rozmówki polsko-chińskie oraz polsko-arabskie i wróciłam do lektury „Pism semantycznych” doktora Gotloba Frege.

Dostałam kiedyś zaproszenie od prezydenta Putina na partyjkę Chińczyka, ale gdy w odpowiedzi zasugerowałam grę w „Człowieku nie irytuj się”, to nie wiedzieć czemu on się uniósł. Może i dobrze, że nie doszło do spotkania, bo ja preferuję drinki, a na Stolicznej słabo ponoć udawały się. Najczęściej wychodził Wściekły Rusek, którego pija się tylko na Kremlu oraz na Łubiance.

Wobec tego zaproponowałam Władkowi lat 97 partyjkę szachów. Mój AK-owiec nie ma talentu do języków obcych, więc rozmaite krzyżówki odpadały. Warcaby z kolei mnie nie rajcują, więc musieliśmy zasiąść do gry królewskiej.

- Adelo, szachy to burdel.
- Że jak?
- Ku...ska gra. Jak życie i dom publiczny.
- Jesteś nienormalny – żachnęłam się. – I nie wprowadzaj rynsztokowego języka do mojego mieszkania!
- Szachy mają co najmniej dwie warstwy metaforyczne. Ja zinterpretuję tę bliższą mojej skóry.
- Grasz Obronę Francuską! Schowaj język, świntuchu!
- To jedyna gra, przy której mogę i chcę się ślinić.
- Szach! - zaszachowałam w odpowiedzi powstańca.
- Bicie pionków to pobieranie kasy od frajerów. A dama to burdelmama. Ona dba, by klient, choć frajer, czuł się jak król.
- Władek, nie znasz reguł? Przy szachu nie możesz wykonywać roszady!
- Boisz się mojego konia?
- Skoczka. To jest skoczek, a nie koń. Tylko Żyła skacze przed siebie, a skoczki zawsze w bok, dlatego ja stawiam na wieże.
- Stawiasz wieże?
- Nie wierzę! Władek, ty nawet szachy potrafisz sprostytuować. Podaj herbatniki.
- Co? Że niby jestem gońcem?

I to był koniec gry. Zawsze będę protestować przeciw chamskim zachowaniom przy szachownicy. Niech politycy bawią się w roszady, ale u mnie na szacha trzeba reagować według reguł.

Dlatego prostestuję przeciw rekonstrukcji rządu premiera Tuska!

niedziela, 24 listopada 2013

Kazanie o licznikach.

Chrystus sporo wędrował. Wyposażony w sandałki zwane „Jezuskami” przemierzał drogi Bliskiego Wschodu, niektórzy twierdzą, że dotarł nawet do Indii. Nie wiemy jednak jak było dokładnie, bo apostołów wybierał wśród osób prostych, którzy nie mieli pojęcia o kompasach, stoperach i innych licznikach. Nie wiemy, jakie miał tętno, ciśnienie krwi, czy lepiej czuł się na drogach płaskich, czy pod górkę. Na ile spadł mu poziom cukru we krwi podczas 40 dni głodówki i na ile centymetrów od powierzchni wody przechadzał się po jeziorze.

My jesteśmy w innej sytuacji. W chwili śmierci każdy z nas będzie miał wgląd w statystyki: ile zużył w ciągu życia megawatów prądu, na ilu metrach sześciennych upichcił sobie obiadki lub ugotował jaja na twardo na śniadanie, paragony fiskalne zaświadczą, ile pieniędzy zostawiliśmy w Żabce, a ile w Biedronce. Na Sądzie Ostatecznym nie będzie prezentacji w Power Point’cie, tam korzysta się z bardziej boskich prezentacji, ale Excel na pewno będzie podstawą. Billy Gates ponoć już to załatwił. Zobaczymy wykresy, twarde dane, od których nie będzie odwołania. Kryteria ostre przebiją nasze dusze.

Rano wpadł do mnie Władek lat 97. Namówiłam go, żeby poszedł ze mną na sumę, a nie na mszę dla dzieci, bo to pójście na łatwiznę. Wprawdzie trudniej wtedy usnąć, bo bachory są żywe, ale kazania nic nie wnoszą w życie AK-owca. Z ociąganiem zgodził się. Przed wyjściem do kościoła poprosiłam go o wyrzucenie śmieci.

- Nie licz dziś na mnie.
- Jak to? W dzień Pański odmawiasz spełnienia dobrego uczynku?
- Stanowczo i nieodwołalnie.
- Chcesz się zaprzeć Chrystusa? On by pomógł starej kobiecie. Jezus wyniósłby śmieci.
- Jestem ubrany elegancko. Nie wyjdę na brudne podwórze, po to by wyrzucić te śmierdzące odpady.
- Czyli ma mi śmierdzieć w domu? Pytam po raz ostatni: wyniesiesz śmieci?
- Nie!

I w taki oto sposób Władek lat 97 zaparł się Jezusa po trzykroć. Nie zrobił to po raz pierwszy. Licznik zaprzańcowi bije. I w postaci wydruku dostanie go na Sądzie Ostatecznym. Dlatego przestrzegam was. Przed obliczem Pana za późno będzie na protesty!