sobota, 12 października 2013

Problem wypadania kłaków.

Ireneusz lat 58 poprosił nas z Kunią lat 90 byśmy pomogły zastopować mu wypadanie włosów. Miało to miejsce na ławeczce w skwerze przed kościołem. Zawsze staramy się pomóc potrzebującym, więc teraz też nie odmówiłyśmy. Trzymałyśmy na zmianę głowę Irka, ale to było męczące i nieprzyjemne.
- Irek, ty masz tłuste włosy! – rzekłam z wyrzutem.
- Najwięcej kłaków wypada mi podczas mycia głowy. Staram się tego unikać. Podobnie jest przy czesaniu, ale jak masz tłuste włosy, to ułożysz sobie fryzurę samą dłonią. Nie chcę mieć łysej glacy, więc też nie używam grzebienia.
- Ja lubię łysoli – przyznała się Kunia. – Są tacy seksowni. Dałabym się pokroić za Fantomasa.
- Długo jeszcze muszę trzymać? Kunia, zamień mnie, bo mi ręce opadają!
- W biedzie poznajesz wartość kumpli – pożalił się Ireneusz. – Żaden nie potrzymał dłużej niż 5 minut.
- Twoim kompanom ręce się trzęsą. Mogliby poczynić więcej szkód niż pożytku.
- Eee, to nie to. Trzmając w rękach mój łeb nie mogli strzepać ćmika. Gryźli papierocha w zębach, a żar lądował na moich włosach.
- Gdyby włosy były suche, to łatwiej mogłoby się zająć. Jak chrust w lesie – stwierdziła Kunia. – Dobrze, że nie myłeś czupryny, bo mógłbyś ją mieć ognistą. Spalił byś się.
- Wstyd by mi było bez włosów.
- Ty go chwalisz, że ma tłuste kłaki? – zdziwiłam się.
- Adela, teraz ty mnie zmień! – zażądała Kunia.
- Irek, a sam nie możesz się trzymać?
- Ściskam swoją głowę, gdy doświadczam samotności. A że jest ich coraz więcej, wspominałem przecież, że kumple mnie omijają, to zaniedbuję inne części ciała. A one też się czują samotne.
- Irku, wyciągnij ręce z kieszeni!
- Chcecie mnie opuścić?
- Cholera, Kunia, nie masz jakiejś chusteczki? Ręce mi się lepią.
- Chodźmy do kropielnicy.
- Zaraz, kochana, wpadłaś na wspaniałą myśl! – cieszyłam się. – Irek, ty musisz zacząć myć głowę, ale w wodzie święconej. Będziesz czysty i kudłaty. I dłonie odzyskają wolność. Będziesz znów mógł się dotykać bez granic.
- Bez granic czasowych?
- Terytorialnych też. To jak, idziesz z nami do kościoła?

Ireneusz wahał się tylko przez moment. Potem podjął męską decyzję, a my pomogłyśmy zmyć mu łój w wodzie w kropielnicy. Radowałyśmy się, że problem powstrzymywania wypadania włosów oddałyśmy w ręce Pana. To mogła być najskuteczniejsza kuracja.
Czas pokaże.

piątek, 11 października 2013

Ostrzegawczy znak czasu.

Dziś furgon ze świeżym pieczywem punktualnie podjechał pod sklep na dole, dokonałyśmy sprawnie zakupów i większość dziewczyn błyskawicznie rozeszła się do swocih domów. Nas z Kunią lat 90 zatrzymała w pół kroku Malwina lat 92, obwieszczając szeptem nowinę:
- Pojawił się odmienny znak drogowy. Ostrzegawczy. Chcę wam go pokazać, bo nie wiem, jak go zinterpretować.

Zdziwiłyśmy się z Kunią, bo Malwina nigdy nie należała do miłośniczek motoryzacji, wyścigów samochodowych i zmian opon z zimowych na letnie. Wiedziałyśmy jednak, że jak Lwinka coś znajdzie, to jest odkrycie na miarę odnalezienia pazura dinozaura czy innej paszczy Tutenchamona.
- Odmienny? – spytałam. – Co to znaczy?
- To znak poziomy czy pionowy? – dociekała Kunia.
- Właśnie nie wiem, czy ma mnie to postawić do pionu, czy może zachęca zainteresowanych do pozycji poziomej.
- A daleko on jest? – Kunia była pragmatyczna, ale jej się nie dziwiłam, bo oprócz chleba taszczyła jeszcze słoik z ogórkami, 2 kilo cukru i kilogram soli.
- Przy sierocińcu.

Dom dziecka znajdował się niedaleko, więc zdecydowałyśmy się od razu tam pójść i rozwiać rozterki Malwiny.
- Daleko jeszcze? – sapała Kunia.
- O tam, już widać! – Malwina pokazała paluchem na znak, który był do nas odwrócony tyłem.
- Najgorsze jest to – ciągnęła dalej – że on stoi tylko w określonych porach dnia.
- Jak to? – zdziwiłam się.
- Jakaś niewidzialna ręka ustawia go przed wpół do ósmej. Wiem, bo chwilę potem denerwują mnie rozwrzeszczane bachory, które idą do szkoły. Potem znak znika, pojawia się znów koło 13, kiedy pierwsze bachory wracają do domów, następnie dematerializuje się około 15.30, by ponownie pojawić się przed wieczorną mszą. I po 21 znika już na całą noc. Starałam się przyuważyć, kto go ustawia i chowa, ale, mimo wielu prób, nie udało mi się.

Pokręciłyśmy z Kunią głowami, spontanicznie reagując niedowierzaniem na zagmatwaną sytuację. Popatrzyłyśmy na zegarek. Była 7.28, kiedy podeszłyśmy do znaku.
- Uwaga. Ksiądz – sylabizowała Kunia, odczytując znak.
- Wszystko wiadomo – oznajmiłam. – Przecież ten znak stoi nie tylko w sąsiedztwie sierocińca, ale i naszego kościoła. Mówi on, że czapki z głów przed księdzem. Ten chłopiec nie zdjął, to wikary go pogonił i mycka sama spadła mu z głowy.
- Czyli to ostrzeżenie przed księdzem, który może pogonić?
- Może pogonić – potwierdziła moje słowa Kunia.

Potem postanowiłyśmy trzymać wartę. Najpierw zakupy odniosła do domu Kunia. Najadła się, wróciła, mnie zmieniając. Następna w kolejce była Malwina. Dzień się rozpoczynał, lecz my pilnowałyśmy pierwszego w naszej dzielnicy ostrzegawczego znaku czasu.

czwartek, 10 października 2013

Morskość wątroby.

- Władku – spytałam przyjaciela lat 97 – czy chciałbyś pojąć za żonę kobietę, która zawodowo pływałaby na statku oceanicznym?
- Idź się utop! Co to za pomysł? – odpowiedział AK-owiec, czyli były żołnierz AK oraz Anonimowy Kobieciarz w jednej osobie.
- Miałbyś wolną chatę i mógłbyś rzucić terapię. Znowu byś się poświęcił flirtom i romansom. Mógłbyś swobodnie się odwadniać, śliniąc się na widok każdej spódniczki. Żona dobijałaby do twojego portu raz na rok, może dwa razy w roku, i to byłoby świeże, jak szprotki z porannego połowu. Z takiej cumy sam byś nie chciał się urwać.
- Ty to nazywasz małżeństwem? – prychnął powstaniec. – Żona bosmanem, a wokół niej same majtki?
- To od ciebie zależy jaką podkowę szczęścia wykujesz w małżeństwie.
- Adela, o co ci chodzi?
- O zabujanie.
- Hę?
- Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie hęchał w moim towarzystwie?!
- Nie jestem już takim hęchaczem jak kiedyś... – powstaniec starał się zwrócić moją uwagę na postępy w resocjalizacji jego złych nawyków, ale to zlekceważyłam.
- Na morzu bosman jest tak zabujany, że aż majtki opadają – ciągnęłam swoją myśl. – Serce marynarz zostawił w porcie macierzystym, więc w czasie sztormu rozstania używa tylko stęsknionej wątroby.
- Czy to stąd się rodzi morskość wątroby?
- Morskość wątroby to dobra rzecz. Oznacza, że uczucie posiadacza gruczołu nadal żyje i wysyła fluidy do portu, gdzie czeka na niego osobiste serce.
- Podejrzewałem, że marynarze wykonują swoją pracę bez serca. Miałbym ożenić się z piratką?
- Żeglarze mają duszę! – zaoponowałam. – Zadając ci pytanie o połowicę pływającą po morskich szlakach, chciałam zbadać, czy ty też posiadasz duszę!
- Oj tam. Znowu jakaś utopia...
- Jesteś jak współczesne żelazko: bez duszy! Wstydź się!
- Jeszcze czego! – oburzył się Władek.

Ale znał mnie dobrze. Wiedział, że zaprotestuję. Kiedy zaczęłam zdejmować chustę z głowy, by zdzielić ścierą bezczelnego mężczyznę, on zdążył zwiać. I bardzo dobrze. Mogłam znów wejść w posiadanie pilota i przełączyć kanał na „Modę na sukces”.

środa, 9 października 2013

Żmija z poznańskiej Wildy.

Moja rówieśniczka Klara od lat preferowała jedzenie sucharów. Stwierdzała, że lepiej jej to służy niż chrupka skóra od chleba z nocnego wypieku, więc gdy dziś rankiem zobaczyłyśmy, jak ustawia się w ogonku, w którym oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa, to mocno się zdziwiłyśmy. Ona udawała obojętną, więc z Kunią lat 90 i Malwiną lat 92 też sprawiałyśmy wrażenie, że nic nadzwyczajnego się nie stało. Jednak moja przyjaciółka nie potrafi długo utrzymać języka za zębami, więc szybko zaczepiła Klarę.

- Wiesz, kochana – wycedziła chłodno pierwsze słowa – gdy ostatnim razem byłam u ciebie na proszonym obiedzie, to wieczorem dodałam sraczki.
- Miałaś biegunkę? – niby zainteresowałam się gastrycznym przypadkiem Kuni, ale tak naprawdę chodziło mi o to, by nie używała prostackiego języka.
- Omal w reformy się nie zesrałam!
- Przecież chwaliłaś, że ci smakowała zupa – broniła się Klara. – Ogórkową specjalnie dla ciebie warzyłam. Za to siorbanie Pan Bóg cię pokarał! – dodała, podnosząc głos.
- No, no, no! – odpowiedziała gniewnie Kunia, kiwając Klarze palcem przed nosem.
- Spokój, dziewczyny! – krzyknęłam do sąsiadek.
- A wiesz, że gdy ja u ciebie piłam kawę – wtrąciła się dotąd milcząca Eugenia lat 69 – to potem też miałam sensacje.
- Trujesz – odpowiedziała Klara. – Popatrzyłaś w telewizji na pracę detektywów i dostałaś nerwicy żołądka.
- Sama trujesz! – odkrzyknęła Genia. – Miałam największe gazy od chwili, gdy byłam niemowlęciem.
- Ty trujesz – odrzekła Klara, a potem słusznie zauważyła: – Nikt nic nie pamięta z czasu, gdy był zawinięty w dziecięce bety.

W tym momencie przeleciała nad nami gromadka gołębi, na które mam uczulenie, bo notorycznie brudzą mój balkon i to wybiło mnie z rytmu rozmowy. Jednocześnie poczułam, że zaczyna mi coś w głowie świtać.
- Klara, ty tą zimą znów pomagałaś cieciowi w odśnieżaniu ulic?
- Bo co?
- Posypywałaś solą naszą ulicę?
- Było ślisko jak na lodowisku – przypomniała sobie Kunia.
- Trujesz – odpowiedziała Klara.
- Klara zużyłaś całe zapasy soli?
- Hę? – spytała się pomocnica dozorcy, denerwując mnie, bo nie znoszę hęchania.
- Zamiatałaś po odwilży chodnik. Co zrobiłaś z tą solą, którą miałaś na szufelce?

Klara pobladła. W ślad za jej bielą na twarzy poszła Kunia, a potem Genia. Najpierw zwymiotowała Genia. Wprost na płaszcz Klary. Za jej przykładem poszła Kunia, która zabrudziła pomocnicy ciecia buty. Rzyganie jak śmiech – też jest zaraźliwe: Klarze też się cofnęło. A potem przyjechał furgon ze świeżym piewczywem. Kierowca wysiadł z auta, wyciągnął z paki bułki i poślizgnął się na pierwszym pawiu.
W ten oto sposób wykupiłyśmy cały zapas sucharów w sklepie.

wtorek, 8 października 2013

Urwipołeć.

Nie wiem, kto rozpuścił tę plotkę, ale lotem błyskawicy przekazywana szeptana wieść bardzo ludzi wzburzyła. Nie podobało się nam, że Kościół znów został wmanewrowany w kolejny wielki skandal albo, co gorsza, sam to wydarzenie sprowokował. W każdym razie zostałam wybrana do delegacji trójki wiernych, która poszła na zakrystię postawić ultimatum: albo Kościół wyda winnego wprost do naszych rąk, czyli w gestię tymczasowego sądu ludowego z uprawnieniami do linczu w biały dzień, albo nie będzie miał frekwencji na sumie. Znaczy na najbliższej mszy świętej i kolejnych też – aż do odwołania, czyli załatwienia sprawy według naszych żądań.
Proboszcz lat 59 przyjął nas uroczyście , z poważną miną wysłuchał postulatów, po czym padł na klęczki przed krucyfiksem i zaczął się żarliwie modlić. Jego namiętne wołanie Boga z całą rodzinką świętych porwało Malwinę lat 92, która przykucnęła za nim, klepiąc Zdrowaśkę. Kunia lat 90 zachowała więcej zdrowego rozsądku.

- Malwina, wstawaj! – zażądała. – Nie jesteś tu prywatnie. Zachowuj się! Ty ludzi reprezentujesz!
- Też jestem reprezentantem ludzi, z tymże przed Panem – odezwał się cicho proboszcz.
- Ksiądz musi nam wydać urwipołcia! – powtórzyłam nasz postulat. – Ludzie boją się po ciemku wyjść na ulicę. Zdrowaśki są za słabe na takiego czorta!
- To może być też diablica – snuła podejrzenia Kunia.
- Ksiądz wie, kim jest urwipołeć – przypuszczała Malwina kierowana kobiecą intuicją oraz faktem, że Kunia wyrwała ją z objęć żarliwej Zdrowaśki.
- Wiem – odrzekł poważnie proboszcz. – Wiem, ale nie powiem. Możecie mnie zlinczować, ale nawet na stosie będę milczał jak grób.
- Co za pierdoły ksiądz powiada! – nie wytrzymałam. – Na stosie każdy mówi. Krzyczy! – wrzasnęłam.
- Niekoniecznie – nie zgodziła się ze mną Kunia. – Delikwent może nie mieć sił po łamaniu kołem.
- Możecie mi palce wyłamywać, paznokcie wyrywać, za hemoroidy ciągnąć. Nic nie powiem – odparł uparty duchowny. – Tajemnica spowiedzi świętej mnie trzyma.
- Nie wytrzymam! – Kunię świerzbiły ręce, ale przed gwałtem powstrzymywał nas majestat dzielnicowego króla dusz oraz wielkopokoleniowa tradycja zginania karku przed krzyżem oraz biretem.
- Czy ksiądz wie, co my przeżywamy? – spytała histerycznie Malwina.
- Wychodzimy po ciemku do sklepu, a zamaskowany urwipołeć bezszelestnie podbiega i urywa połci z naszych kiecek, chust czy bluzek – podchwyciłam emocjonalny ton Malwiny. – On nas zeszmaca!
- Upadla!
- Poniża.

Ksiądz wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce. Odwróciłyśmy się na pięcie i wróciłyśmy do ludzi. Potem stworzyłyśmy modlitewny łańcuch wokół kościoła Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie, modląc się o wydanie urwipołcia i natchnienie dla proboszcza. Okupacja się zaczynała, a my zamówiłyśmy pierwsze Toi Toi.

poniedziałek, 7 października 2013

Andrea.

Konaria to porządna kobieta, a takie piją. Nie mogą znieść znoju dnia codziennego, więc zalewają swoją duszę hektolitrami alkoholu. Kąpią się w szampanie, płuczą zęby w denaturacie, nacierają trądzik młodzieńczy spirytusem salicylowym. Alkohol zapełnia ich pory na skórze, nie dając ujścia potom, a takie przecież też im się zdarzają. Ale to ciemna strona Konarii, na jasnej jest jej elokwencja, erudycja i niepospolite poczucie humoru wynikające z inteligencji.

Najpierw obgadałyśmy Marię Siczynę, która cierpi ostatnio na demencję starczą, bawiąc się w konkursy rodem z podstawówki, ciesząc się, że ktoś odgadnie, że Madryt jest stolicą Armenii. Zaraz, chyba nie Armenii. Może Azerbejdżanu?

Konaria piła, piłam i ja. Wytrąbiłyśmy po jednym piwie. Zmieniłyśmy lokal, bo muzyka z radiomagnetofonu marki Kasprzak wdzierała nam nawet do trzewików, a to przepaca antygwałtki, potem trafiłyśmy do miejsca w centrum Poznania, gdzie była jedynie barmanka, kierownik sali i właściciel. Wszyscy podejrzani i w szalikach piłkarskiej drużyny Lecha Poznań. Z trudem przełknęłyśmy kolejną porcję alkoholu, uznając, że to koniec naszej hulanki i swawoli.

Odprowadziłam Konarię do domu, ale ona uznała, że muszę spotkać się z jej aktualnym donatorem. Kupiłam w jej sklepie na dole wódeczkę z cytryneczką i wyszłyśmy ze składu. Wtedy zaczepiła nas Andrea. Nie znałyśmy baby, ale ona poprosiła nas o papierosa.
Konaria pali, zatem z radością poczęstowała Andreę, tłumacząc wylewnie, że sama często znajduje się w takiej sytuacji i wie, co to głód nikotynowy. Andrea zauroczona gestem Konarii zaprosiła nas do pobliskiego biura, które zazwyczaj otwiera po 21. Lokum znajdowało się na ulicy Łąkowej w Poznaniu i nie posiadało neonu. Andrea musiał pokonać kratę i kłódkę, po czym zaprosiła nas do wnętrza, w którym ścieżka między górą śmieci poprowadziła nas siedziska.

- Ja wymyśliłam Linuxa – przyznała się Andrea. – Wiecie, kto to Kluska?
- Miałam paskudnego męża – przyznała się Konaria. – Grabił łajdak, grabił, aż w końcu ograbił.
- Lubię lane kluski – wyznałam, pijąc z gwinta wódeczkę z cytryneczką.
- U niego pracowałam – powiedziała Andrea. – Puszczę Konarii Boney M, bo czuję, że ona to lubi.
- W jakim pierdlu siedziałaś? – zapytałam Adreę, podążając za głosem intuicji. – Rawicz? Wronki?
- Kraków.
- Co ją tak wypytujesz? Przecież to porządna kobieta!

Wzdrygnęłam ramionami, prychnęłam i wyszłam z biura w suterenie. Potem miałam wyrzuty sumienia, że Konaria została samotnie z Andreą z Gliwc, co siedziała za kratami. Zadzwoniłam do jej donatora, który po chwili oddzwonił, że Konaria wróciła.
O tej porze pewnie jeszcze chrapie.

niedziela, 6 października 2013

Złota rączka.

Często, gdy stałyśmy w ogonku, który tworzył się przed sklepem na dole, w oczekiwaniu na poranną dostawę świeżego pieczywa, milcząco przechodził mimo nas Hieronim lat 61. Był niepozornym człowieczkiem, lekko przygarbionym, z przerzedzoną czupryną na głowie i dłońmi, którymi zawsze gmerał w kieszeniach spodni. Ot, przeciętny mieszkaniec Wildy. Nigdy nas nie zaczepił, nie szepnął miłego słówka ani nie zraził rubasznym zalotem. Szary jak legenda o królu Popielu. Znaczy myszowaty, co zresztą zniechęcało nas do zweryfikowania długości jego ogonka. Często poruszał nosem i wąsikami, zgryz miał lichy, pewnie także dysponował pasożytami – ot, kolejny gryzoń z poznańskiej Wildy.

Dziś jednak przespacerował koło nas z obleśnym uśmieszkiem na twarzy. Dziewczyny raczej odwracały wzrok od jego powszedniej powłoki, ale ja od kilku dni zauważałam jakieś zmiany na jego obliczu. Rozjaśnienie, zwiększającą się pewność siebie, szerszy, marynarski chód i jeszcze większą alienację. Zdawał się kroczyć we własnym świecie, podążać nieznaną innym ścieżką. Gdy oddalił się od nas o kilkanaście metrów, skierowałam ciche pytanie do dziewczyn:

- Co się stało z Hirkiem? Ma takie radosne czoło... – po czym wyjaśniłam: – Przechodził właśnie obok nas.
- Kiedyś ktoś mi go polecił jako złotą rączkę – powiedziała Malwina lat 92. – Miał mi tylko powiesić obraz na ścianie. „Łabędzie w kałuży” autorstwa Zbinia Lebiegieńskiego z ulicy Roboczej. Ale zamiast wbić gwóźdź, to spłaszczył sobie palec. Dobrze, że nie trafił w pozłacaną ramę. A jego paluch? Stał się płaski i siny.
- Fuj! – wzdrygnęła się Gertruda lat 59. – Co to musiał być za okropny widok!
- Jeśli on siebie potrafi okaleczyć, to dlaczego ma tak rozjaśnione oblicze? – zdziwiłam się,
- Złota rączka – cicho odezwała się Kunia lat 89.
- Jaka złota rączka! – żachnęła się Elwira lat 77. – Jak mi założył uszczelkę na oknie, to wiało gorzej niż przedtem. Niepotrzebnie go zwabiłam pod kołdrę. Przez to nie zauważyłam partactwa...
- Złota rączka – powtórzyła z uporem Kunia.
- O co chodzi? – wyrwała się Eliza.

Patrzyłam wnikliwie na Kunię i po chwili zrozumiałam. Doszło do mnie, co Kunia chciała przekazać poprzez „złotą rączkę”. Inne dziewczyny też umilkły, a wymieniane między nami bezgłośne komunikaty potwierdzały, że nie tylko mnie oświeciło.
Obróciłyśmy się, patrząc na oddalającą się sylwetkę Hieronima. A on podskakiwał i podrygiwał. Jakby słońce wytyczało mu zupełnie nową ścieżkę.