sobota, 26 kwietnia 2014

O uśmiechu

Dzisiejszej nocy dreptałam w ciemności, szukając egzystencjalnej pełni szczęścia. Intuicyjnie przeczuwałam, że poszukiwania należy przeprowadzać we własnym ogródku, a nie na gościnnych występach. Po jakie licho jechać nad Morze Śródziemne czy inny Atlantyk? Nie lepiej wypluskać się w dobrze znajomej wannie? Po co miałabym wspinać się na stromy Gerlach czy zdeptany Mount Blanc, skoro mieszkam na IV piętrze poznańskiej kamienicy i przez całe życie zadbałam o lepsze osiągi w zdobywaniu szczytów niż wszyscy polscy himalaiści razem wzięci? Po cholerę wchodzić do jaskiń, jeśli musisz co tydzień zbierać kurze spod szaf? Schylanie się zresztą nie jest moim ulubionym zajęciem. No chyba żeby kogoś potraktować z byka, ale odkąd nie pracuję i nie mam zwierzchników, to nie trykam. Nigdy też nie miałam takich sytuacji, by potem chcieć zapaść się pod ziemię. Taa, byłam przyzwoita. Byłam świetna. Byłam super. Ba! Nadal taka jestem!

Uśmiechnęłam się do siebie. To był przełom.

Zrozumiałam. Nareszcie zrozumiałam! Potrzebny był uśmiech, choćby ten od Mony Lisy. Jeśli dodasz do dyktatorskiej postawy radość objawiającą się pod nosem, wtedy otrzymasz absolutyzm z ludzką twarzą. Absolutnie tak. Należało zatem nie przysiadać na fotelu, lecz nadal dreptać w pozycji wyprostowanej aż do bólu, dodając do tego tylko uśmiech. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Ścieżka na dywanie nadal utrzymywała mnie na szlaku, więc mogłam skupić się na wykrzywianiu twarzy w grymasie uśmiechu. Bo niełatwo uśmiechać się, mając na karku zadanie uratowania milionów ludzi. Wam pójdzie na pewno łatwiej, ale też nie obiecuję, że na początku będzie łatwo. Bowiem zanim uśmiech zagości w sposób naturalny na ludzkich licach, należy ciężko zapracować nad jego stałą frekwencją. Z początku będzie to jak praca. Obowiązek, do którego należy podejść wyjątkowo zajadle. Przytrzymać go kurczowo i nie wypuszczać z rąk, a raczej z twarzy. Nie ma innej drogi. Musicie wyprostowani spacerować i uśmiechać się. Do wazonów, obrazów, serwetek na stołach, nóg od stołów i krzeseł, listew podłogowych, lufcików, za to nigdy do wspomnień. Należy uśmiechać się tylko do tego, co widzi się w danej chwili. Tak samo jak nikt nie wyprostuje przeszłych wydarzeń, tak też nie okrasi ich uśmiechem. Jest tylko jedna ścieżka – zostać dyktatorem danej chwili. Ja mam swój moment, wy macie też osobiste momenty. Tkwijcie w nich z radosną zajadłością. To was rozraduje. A jak ucieszy, to zaczniecie się śmiać. Nie rechotać, zanosić się śmiechem i trzymać za brzuch, lecz łagodnie i przyjaźnie uśmiechać się. Przytrzyma to was tak długo, że w końcu stanie się naturalne.

Proste i fajne, no nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz