niedziela, 11 września 2011

Kaloryfer.

Na poznańskiej Wildzie bezdomność pozbawiona jest koczowniczego atrybutu. Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53 od kilku sezonów mieszkają na działkach i tam też odbywają się największe dzielnicowe atrakcje. Mój druh Władek lat 95 powiada, że nigdzie nie można się tak dobrze zabawić, jak na ogródku bezdomnych. Powstaniec twierdzi, że człowiek czuje tam, że odnalazł utracony raj. Nie za bardzo mu wierzę, bo AK-owiec ma węża w kieszeni i lubi pić na krzywą paszczę weterana. Czuje się jak w niebie, gdy może chlać na cudzy rachunek.

Również w tę niedzielę miała odbyć się na działkach wielka impreza. Zdzicho i Maryś już w piątek porozwieszali afisze, z których wynikało, że tuż po uroczystej sumie w kościele Zmartwychwstania Pańskiego mężczyźni mogą zadbać o kaloryfer. Zainteresowało to nas, bo wielkimi krokami zbliżał się sezon grzewczy, a my byłyśmy już zbyt stare na to, by zamawiać węgiel i tachać go do piwnicy, a potem codziennie chodzić z wiaderkiem polskiego czarnego złota od poziomu przyziemia na wysokie czwarte piętro w przedwojennej kamienicy, jak to było w moim przypadku.

Po sumie może tylko kilka osób odłączyło się od wielkiego strumienia rozespanych ludzi, którzy po mszalnej rutynie dnia siódmego nabrali ochoty na łyknięcie swojskiej rozrywki. Ruszyliśmy w kierunku działek znajdujących się przy parku im. Jana Pawła II. My z Władkiem szliśmy w szpicy rozbudzonej, radośnie usposobionej wyprawy. Rozochocony AK-owiec nawet zaintonował sprośną, żołnierską piosnkę, ale nadepnęłam go na odcisk i na całe szczęście nikt melodii nie zdążył podchwycić.

Maryś i Zdzicho już z daleka zobaczyli ludzki sznur, uśmiechając się do nas przyjaźnie i kiwając powitalnie rękami. Wcześniej poczynili starania, by rozpocząć bezdomne show od razu, kiedy zgromadzi się odpowiednia ilość ludzi. Przyszło nas sporo, tworząc krąg wokół dzielnicowych kaowców.

Bezdomni ogłosili rozpoczęcie zawodów i zaprosili do czynnego uczestniczenia wszystkich macho z Wildy. Dziś w konkurencji mogli brać tylko mężczyźni, więc wypchnęłam Władka, który zaczął do pasa obnażać się. Półnadzy zawodnicy ustawili się na linii startu, a Maryś i Zdzicho zaczęli obwieszać ich żeberkowymi kaloryferami.

Mężczyźni z kaloryferem na brzuchu wyglądają fantastycznie. Ekscytująco, podniecająco, niebiańsko. Uważam, że jeśli Bóg nie jest hermafrodytą, lecz mężczyzną, to musi mieć kaloryfer na brzuchu. Tymczasem Maryś gwizdnął i mężczyźni ruszyli. Biegli na metę, która była ustanowiona w pobliskim punkcie skupu złomu.

Z sąsiadkami patrzyłyśmy urzeczone na zawodników z kaloryferami. Wprawdzie potem Władek relacjonował, że dla niego to wcale nie była zbyt lekka atletyka, ale nie zaprzeczył, że ta dyscyplina jest królową sportu.
Cieszyłam się, że bezdomni zarobili trochę grosza. Zasłużyli sobie na to.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz