sobota, 17 listopada 2012

Futro z kejtra.

– Dobzie smakuje zupa?
– Ja poproszę o dokładkę, panie Li Lu – odpowiedział Władek lat 96, siorbiąc resztki gorącej potrawy z przekrzywionego w niekulturalny sposób plastikowego talerza.

Śledztwo dotyczące wieszania psów doprowadziło mnie do jedynej na poznańskiej Wildzie chińskiej restauracji „Skośny przysmak”. Wzięłam ze sobą AK-owca, bo to dobry pies gończy na ludzi, którzy wieszają psy. Li Lu wprawdzie robił wrażenie sympatycznego człowieka, ale naprawdę sympatyczni są tylko ci, co posiadają w swoim mieszkaniu jakieś zwierzę. Li Lu nie miał żadnego czworonoga. Ja podobnie, ale w ramach rekompensaty codziennie zapraszam do siebie Władka. Nie wiedziałam tylko, kogo zaprasza do siebie właściciel „Skośnego przysmaka”. Może jakiegoś hycla? Li Lu posiadał sympatyczny uśmiech, trzy dziurki w nosie oraz chytre spojrzenie, za którym mógł ukrywać skośne sumienie.

– A pani jak smakować? – spytał usłużnie Li Lu.
– Dobra, dość tej zabawy. Chcę pogadać o psach – odpowiedziałam.
– Barzo lubić pisky – Li Lu oblizał swoje spierzchnięte wargi.
– Chyba husky? – wtrącił się powstaniec.
– Pisky? – spytałam. – Nie chcemy rozmawiać o polityce. Zresztą my w Poznaniu nie przepadamy za PiS. Nie lubimy też wieszania psów.
– Ja nie winien.
– Zdradził się pan. Ma pan trzy dziurki w nosie!
– No to cio?
– Trzy dziurki w nosie mają psy na psy.
– Pani kupić futro?
– Po co? Mamy przecież jesień.
– Zima tuź tuź.
– Ja bym kupił futrzaną czapkę – zastanowił się AK-owiec. – Potrzebuję czegoś poważnego na głowę. Paracetamol mi nie wystarcza. A futro z norek?
– Woli mieć łeb szorstkowłosy czy pudelkowaty?

I wszystko stało się jasne. Tropy przestępcy winnego wieszania psów w naszej dzielnicy prowadziły z Wildy do Państwa Środka. Nowy pieski szlak. Nie wiedziałam, jak zaprotestować. Na razie złożyłam zamówienie na drugie danie. I wysłałam dyskretnie SMS-a do dzielnicowego Marcina Maciusia. To prawdziwy pies, który potrafi popędzić kota.

piątek, 16 listopada 2012

Kiedy spierasz się sama ze sobą.

Są takie chwile w życiu, gdy dostrzegasz, że masz dwie ręce czy nogi, a każda kończyna ciągnie w swoją stronę. I choć byś chciała pogodzić jedną z drugą, to twój arbitralny wybór zawsze którąś ze stron skrzywdzi. Jedną rękę honorujesz, pozwalając jej głaskać twoją wytapirowaną czuprynkę, chwilę potem drugą dłoń używasz do podcierania pupy, czym poniżasz ją okrutnie. I przyrzekasz sobie, że już jutro wprowadzisz rotację, to działasz jednak tak automatycznie, że z postanowienia wychodzą nici. I lewej pozostaje rola obsługującej pupcię, a prawa lgnie do pisi. Albo na odwrót.

Nogi są mniej nieprzyjazne sobie, w każdym razie nie są tak pokopane jak dłonie. Najwyraźniej to widać, kiedy bierzesz się za obcinanie paznokci. Zwykle silniejsza prawa ręka, pewna swoje przewagi, jest łagodniejsza. Rach ciach i gładko oraz równo obcina paznokcie z lewej strony. Ale potem przychodzi czas na lewą. Jak ona obcina! Najpierw wzrokiem, a potem bierze nożyczki, celowo niezgrabnie pakuje paluchy w oczka nożyc i i traktuje paznokcie z prawej na szagę. Bezlitośnie i nadal ostro.
Próbuję w takich momentach reagować, godzić zwaśnione strony, ale to walka z wiatrakami. Nogi podkładają sobie nogi, ręka ręce nie idzie na rękę, a jedno płuco filtruje dostęp do informacji drugiemu. Ciężko to powstrzymać. Nawet pośladki biorą udział w tych zatargach, gdy jeden półdupek wystawia się na kopniaki, a drugi na głaski.

Ale najgorzej jest z myślami. Bo ja mam myśli zarówno w lewej półkuli jak i drugiej. I jak półkule mózgowe wezmą się za bary, to wszystko idzie w pięty. Znaczy piętę lewą albo prawą – wszystko zależy która półkula zwycięży. Oczywiście mózgowa, nie pośladkowa.

Usiadłam dziś przed lustrem do rozmowy ze samą sobą. Miałam najpierw przymknięte oczy, ale postanowiłam się przełamać. Dzielnie spojrzałam sobie w oczy. Tfu, to nieprawda – nie w oczy. Najpierw zerknęłam w jedno oko, a potem w drugie. Nie ujawnię w które najpierw, bo od razu wytkniecie mi, że jedną preferuję i w związku z tym mam lewą duszę bądź prawą. Przecież wiadomo, że oko jest odzwierciedleniem jednej duszy, a drugie drugiej. Nie mogę nobilitować jednej duszy, bo od razu rozlegną się krzyki jednookich lewaków bądź jednookich prawicowców, którzy słyszą zwykle na jedno ucho. Znaczy docierają do nich tylko takie informacje, jakie mają dotrzeć. A przecież od filtrowania są przede wszystkim nerki. Nie uszy. Choć może włosy w uszach coś tam zatrzymują? Ale to już temat na inną rozprawę filozoficzną…

czwartek, 15 listopada 2012

Magister Chluśniak.

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Myślałam, że to Władek lat 96, więc otworzyłam podwoje w podomce i w lokówkach na głowie. Tymczasem przed wrotami do mojej samotni stał ulizany mężczyzna w rozpiętym palcie, spod którego wyzierał wymięty garnitur i nylonowy krawat w jaskrawe wzory.

– Dziękuję, ale dziś nie przyjmuję Świadków Jehowy – uśmiechnęłam się życzliwie, a przy tym przepraszająco.
– Widzę – odpowiedział Świadek Jehowy lat około 40.
– Co pan widzi?
– Że na pani głowie nie ma dziś miejsca na ulokowanie się hiobowych wieści.
– Co pan chce od moich lokówek? – spytałam zdziwiona grubiaństwem eleganta z Mosiny.
– Pani pozwoli, że się przedstawię. Magister Chluśniak jestem.
– Kapuśniak? – dopytywałam się, bo ów domokrążny natręt miał wadę wymowy i co chwilę szeleścił, wypluwając treść swojego entree na niemal półmetrową odległość.
– Chluśniak. Witalis Chluśniak.
– Witalis? – upewniałam się, bo jeszcze żadnego Witalisa nie poznałam. Przynajmniej na poznańskiej Wildzie takiego nie uświadczysz.
– Wita lis, żegna lis, cha cha cha.
– Dość tych głupich żartów! O co chodzi?
– Sprawa jest ważna. Wejdźmy do środka.

I magister Witalis Chluśniak bezczelnie przepchnął się przez próg, udając się wprost do salonu, przy okazji czujnie węsząc i rozglądając się na boki. Trochę się przestraszyłam, dlatego nie usiadłam razem z nim przy stole, lecz w pobliżu pieca kaflowego, by w razie ataku szybkim ruchem móc sięgnąć po pogrzebacz.

– Sprawia pani wrażenie mądrej kobiety – rozpoczął handlową gadkę magister Chluśniak. – Jednak i Salomonowi nieraz zdarzało się chlapnąć głupotę, czy chlusnąć jakimś absurdem, choć Stary Testament nie koncentruje się na tym.
– Pan użył podstępu! Nieładnie, bo Świadkowie Jehowy nie kłamią!
– Idzie o to, by nie przejmować się własnymi chluśnięciami – ciągnął niezrażony Chluśniak – bo po burzy zawsze przychodzi słońce i można pstryknąć chlapnięcie w niepamięć, popisując się przed znajomymi bon motem. Właśnie, właśnie – pan Witalis zawiesił głos, zastanawiając się nad czymś głęboko. – Akurat przypadkiem mam zbiór aforyzmów. Jedyne 47 złotych. Książka jest w twardej oprawie, więc złote myśli szybciej wejdą do głowy.
– No dobra, dobra – wysupłałam 50 złotych, a Chluśniak nie oddał reszty, mówiąc, że bierze za fatygę, bo zasapał się, wchodząc na IV piętro.

Wypuściłam magistra, odłożyłam pogrzebacz na miejsce i z ciekawością zaczęłam wertować książkę.

środa, 14 listopada 2012

Twarzo - Antek.

Każda z nas była kiedyś gościem. Nawet domatorki z elektroniczną obrożą na nodze musiały kiedyś wyskoczyć z chałupy, by dokonać przestępstwa. Jeśli zrobiły to w domu, to przynajmniej do sądu musiały się udać. Zatem wydaje się niemożliwe, by któraś z nas nigdy nie była w gościach. Przecież nawet udanie się do sklepu jest formą składania wizyty.

Decydującym o jakości złożonej wizyty jest wyraz twarzy gospodarzy. Jeśli wita nas uśmiech wtedy czujemy się pewnie, bo najbliższe godziny dobrze rokują. Z tego powodu odwiedziny komorników nigdy nie przebiegają w familiarnej atmosferze, a przecież w takiej sytuacji żart bardzo by się przydał.


Dzisiejszym wczesnym rankiem rozmawiałam o tym w większym gronie, stojąc w ogonku, gdzie z przyjaciółkami oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa.

– Dziewczęta – perorowała Kunia lat 90 – nie wolno uśmiechać się przy otwieraniu drzwi, bo wtedy zachęcamy akwizytora o narodowości romskiej do działania. A ja nie potrzebuję nowego dywanu!
– Kunia, my rozmawiamy o oczekiwanych gościach – zaoponowała Elwira lat 77.
– Mam pomysł – odezwała się zwykle milcząca Malwina lat 92. – Przygotujmy minę dla kierowcy dostawczaka.
– Tego od furgonu z chlebem? – dociekała Gertruda lat 59.
– Tak.
– Wczoraj się spóźnił – zauważyłam. – Przywitajmy go Macierewiczem!
– Jak się robi twarzo-Antka? – zainteresowała się Kunia.
– Musisz poczuć się, że jesteś na granicy, za którą ujrzysz Pana Boga. Jednych to przestraszy, innych pocieszy, ale to ty wiesz, że rozdajesz karty.
– Uff – odetchnęła z ulgą Malwina. – Już myślałam, że będę musiała zapuszczać zarost.
– Ja nie potrafię – wściekała się Elwira. – Nie wiem, jak mam ujrzeć Pana Boga! Nie umiem!
– Bądź Mojżeszem! – poradziła Kunia.
– Ogień kojarzy mi się z pieczeniem kiełbasek – zaoponowała Wiesia. – Mam przełykać ślinę? To na tym polega doznanie Pana Boga?
– Oj, głupia – zaśmiała się Kunia. – Twarzo-Antkiem możesz się ślinić tylko z wściekłości, nigdy ze smaku.
– Kunegundzie szło o to, że masz sobie wyobrazić, jak tachasz otrzymane od Boga kamienne tablice z przykazaniami – wyjaśniłam. – No! Teraz ci wychodzi!
– Uwaga! – ostrzegła Malwina. – Nadjeżdża!
Kierowca Zbinio lat 34 zaparkował tuż przy nas. Wyszedł z samochodu i podszedł do tylnych drzwi. Wziął kosze z pieczywem i chciał przejść mimo nas. Chciał, bo wcześniej dostrzegł kilka twarzo-Antek.

Bułki potoczyły się po wildeckim trotuarze, a my przybrałyśmy oblicze świętej Teresy, pomagając ponownie upchnąć pieczywo do koszy.

wtorek, 13 listopada 2012

Wypierda.

Gwidon był człowiekiem zaradnym. Urodził się 61 lat temu na poznańskiej Wildzie, jednak nie chciał wieść życia bramina (jak większość autochtonów), który rozważa codzienną egzystencję przy tanim winku obalanym w przygodnej bramie, lecz zapragnął dojść do pieniędzy. Został komornikiem.

Gwidon lat 61 był mężczyzną kreatywnym. Nie bał się nowych rozwiązań, w nosie miał opinie sąsiadów i znajomych na jego temat, nikogo z postronnych nie dziwił więc fakt, że osiągał wyjątkowe życiowe sukcesy.

Stałyśmy dziś rano w ogonku przed sklepem na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, gdy Gwidon przeszedł koło nas z paskiem blachy pod ramieniem. Była to biała tablica z czerwonym napisem „WYPIERDA”. Bardzo nas to zaintrygowało, więc chociaż nigdy nie żywiłam sympatii do komorników, to postanowiłam zaczepić Gwidona:

– Co tam dźwigasz, gagatku?

Gwidon zatrzymał się zdziwiony wpół kroku, gdyż odzwyczaił się od zaczepiania przez nasze grono. Od kilkunastu lat okazywałyśmy mu tylko obojętność, za którą ukrywałyśmy pogardę dla jego zajęcia.

– Dzień dobry, ciociu – wydukał zaskoczony komornik.
– Nie pinkol pierdami, smyku – pouczyła Gwidona Kunia lat 90. – Co to za tablica? Hę?!
– Kunia, proszę, nie hęchaj jak Władek – poprosiłam. Hęchanie bardzo mnie biesiło. Okazało się jednak, że nie tylko Kunia oraz powstaniec lat 96 hęchają.
– Lepiej hęchać ratami niż w ogóle nic nie spłacać – odezwał się Gwidon.
– Nie róbcie z tego kraju Hęchlandu! – błagałam.
– Hęchland jest wypłacalny – orzekł komornik lat 61. – Dopiero Wypierda jest groźna, gdyż jest bankrutem. Nie chcemy takich w ojczyźnie!
– Gwidonie, czy chciałbyś żebym cię pogłaskała? – zaproponowała Malwina lat 92.
– Bardzo dbam o etykę w moim zawodzie – pochwalił się komornik. – Choć nie interesuje mnie okres ochronny, to eksmisję zawsze uprzedzam. Lokatorzy muszą wiedzieć, co ich czeka. Zawieszam na ich drzwiach tablicę z napisem WYPIERDA i oni wiedzą, że mają 2 tygodnie na wyprowadzkę.

W tym momencie Elwira lat 77 zaszła od tyłu komornika i zarzuciła mu na oczy aksamitną chustę. Kunia tylko na to czekała, związując mu postronkiem ręce. Malwina padła do jego stóp, poświęcając małżeńskie kajdanki. Ja wyjęłam z kieszeni zawszse gotowe do zakneblowania antygwałtki i zatkała mu dziób. Potem czekałyśmy tylko na przyjazd dostawczaka. Kiedy furgon z chlebem się zjawił, a kierowca wyładował pieczywo, to wrzuciłyśmy ciało Gwidona na pakę, zatrzasnęłyśmy drzwi, na plandekę samochodu przyczepiłyśmy napis WYPIERDA.

Teraz z nadzieją czekamy na kolejną dostawę, zastanawiając się, czy Gwidon pójdzie na przemiał jak każdy czerstwy chleb z poprzedniego dnia.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Wymach.

– Prawica zawsze była związana z kościołem, ale czy skrajna także? – spytała Kunia lat 90.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Mgliście rozpoczynał się 12 listopada, lecz my nadal wspominałyśmy rozświetlone racami Święto Niepodległości.

– Fajnie, że mi przypomniałaś – podziękowałam Kuni – muszę kupić otwieracz do konserw. W sierpniu kupiłam paprykarz szczeciński i jeszcze go nie otworzyłam. Wprawdzie termin przydatności do spożycia ma do 2037 roku, ale akurat dziś mam chrapkę na coś pomorskiego.
– Ksiądz proboszcz skrajne przywiązanie do wiary nazywa wojującym mistycyzmem – odrzekła Elwira lat 77. – Wielu dobrych ludzi zapisało się w historii tego nurtu.
– Myślę, że w naszych czasach Ignacy Loyola byłby kibolem Deportivo La Coruna – stwierdziła Malwina lat 92. – Może zostałby nawet napastnikiem w tym zespole. Miałby wystarczająco dużo impetu, by nie dać się pokopać obrońcom przeciwnej drużyny, a i uszczypnąłby pośladek stopera lub lewego defensora.
– A dlaczego nie kibolem Barcelony? – zdziwiła się Gertruda lat 59. – Albo choćby Realu Madryt?
Malwina tylko wzgardliwie wzruszyła ramionami.
– To wszystko przez zamach smoleński – orzekła Elwira.
– Myślisz, że skrajna prawica przekształca zamach na wymach? – zdziwiła się Kunia.
– Polacy są mało wygimnastykowani – zauważyła Malwina.
– Prawda – zgodziła się Elwira. – Kibole lubią sport, a zatem i ruch, więc nie mogą bezczynnie traktować katastrofy smoleńskiej. Pomodlę się za nich. Poproszę księdza proboszcza, by się przyłączył.
– Może zacznijmy się gimnastykować? – zaproponowała Gertruda.
– Wiem, gdzie leżą cegłówki, tylko w co będziemy rzucać? – spytała Malwina. – Jeśli w witrynę sklepu, to dopiero po dostawie pieczywa. Nie chcę się obejść smakiem przez głupie wymachy. Planuję zjeść solidne śniadanie.
– Może chociaż pomachamy rękami? – kontynuowała Gertruda.
– Nie chce mi się – byłam sceptyczna wobec tego pomysłu. – Moje serce jest po lewej stronie, a to oznacza, że mogę mieć linię jak poseł Kalisz.
– Zgadzam się – poparła mnie Kunia. Prawica ma race, a lewica rację.

Wobec takiego dictum tylko Elwira, Gertruda i Malwina zaczęły wymachiwać rękoma. Ustawiły się przy krawężniku i zaczęły wykonywać energiczne ćwiczenia. Niestety, stało się to w pechowym momencie. Akurat nadjeżdżał dostawczak i jego kierowca był zdezorientowany, do których poleceń się dostosować. Wziął dziewczyny za policjantów kierujących ruchem drogowym i w efekcie wylądował na słupie.

Doszłyśmy do wniosku, że wymach jest tak samo groźny jak zamach.

niedziela, 11 listopada 2012

Z górki na pazurki.

Kobieta na poważnie zaczyna zajmować się swoimi paznokciami dopiero z chwilą pogrzebu małżonka. Nagle dochodzi do ciebie myśl, że nie ma już komu rozdrapać skóry pazurami, skoczyć do oczu, wprowadzić terror groźnymi, ostrymi szponami. Po prostu zostajesz sama ze swoimi paznokciami, które nadal rosną. Dotąd ścierałaś je na szyi małżonka, co on tłumaczył tępą golarką, teraz musisz kupić albo nożyczki, albo znaleźć nowy sposób na pozbywanie się nadmiaru płytek paznokcia.

Ja lubiłam wbijać paznokcie w drewniane stopnie schodów na mojej klatce schodowej. Robiłam to zazwyczaj na niższych piętrach, bo pod bokiem lubię mieć porządek i czystość. Ścierałam tak paznokcie przez lata aż w końcu nastąpił nieszczęsny dzień remontu. Stopnie obito wykładziną, co nie dawało już takiego efektu. Dlatego postanowiłam skonsultować się z dziewczynami stojącymi przed kościołem. Chciałam poznać ich prawdę o paznokciach.

W ogonku oczekującym na wysłuchanie grzechów przez proboszcza urzędującego niedzielami w konfesjonale w lewej ławie stała już spora gromadka moich znajomych. Kolejka wychodziła aż poza świątynię. Nie tracąc czasu na zbędne grzeczności, ominęłam słowne powitanie i od razu przeszłam do meritum.

– Dziewczyny, jest zimno, a ja boję się założyć rękawiczki.
– Czemuż to, Adela? – spytała Kunia lat 90.
– Szpony mi urosły, boję się, że przedziurawię palce w wełnianych rękawicach. Co robić, dziewczyny?
– Ja bym kupiła nożyczki do paznokci – doradziła Malwina lat 92.
– A ja radzę, byś walczyła z banalnymi rozwiązaniami – odezwała się Miecia lat 65. – Najłatwiej wydać kilkanaście złotych na kupienie szmelcu, a potem i tak nie obetniesz pazurów u stóp, bo tusza nie pozwoli na schylenie się do nich.
– Uważasz, że jestem gruba? – zareagowałam czujnie.
– Możesz być. Kobieta kładzie się spać szczupła, potem śni, że opycha się smakołykami i rano już nie dosięga do własnych stóp.
– Co za pierdoły! Jeszcze nigdy nie miałam takiego snu!
– Ja nie miałam takiego snu, a i tak nie dosięgam do gir – przyznała się pulchna Pela lat 71. – Muszę liczyć na pomoc mego Bogumiła. Gdyby nie on, to musiałabym kupić nowe buty na zimę. I to w rozmiarze 45! Albo nawet 46!
– Jak ja mam się pozbyć za długich pazurów, ale bez nożyczek?! – wtrąciłam się. – Czy któraś z was mi pomoże?
– Ja wykorzystuję metalową poręcz. Z górki stępiam pazurki od prawej ręki, a gdy wracam ze sklepu to lewej – swoim doświadczeniem podzieliła się zawsze pomocna Kunia. Natomiast nogi załatwiam na balkonie o metalową balustradę.
– To dlatego tak metalicznie lśni twój balkon! – zauważyła Malwina.

Kunia mrugnęła porozumiewawczo okiem, a ja zaczęłam się zastanawiać, od której strony zacznę walczyć ze skorodowaną balustradą na balkonie.