czwartek, 26 kwietnia 2012

Szuszfol.

Usiadłam na ławce przed kościołem. Słońce muskało wieżę z dzwonem, koty prężyły się leniwie, a ja wystawiłam twarz na promienie. Czułam się rozleniwiona, uspokojona i odprężona. I w tej chwili podszedł do mnie Krzysztof lat 66.

– Adela, zmieniłem swoje życie.
– Taa? – spytałam od niechcenia.
– Posuń się, chciałbym się przysiąść.
Nie miałam na to ochoty, ale ustąpiłam mu nieco miejsca, nadal jednak mrużąc oczy pod wpływem jaskrawego światła.
– Od kiedy zarzuciłaś mi, że jestem brękotem przestałem bręczeć. Nie było łatwo, ale spiąłem się w sobie.
– Taa? – spytałam z niedowierzaniem.
– Życie to szajba.
Pozostawiłam tę głęboką myśl bez komentarza.
– Jak się pozbędziesz jednego dziwactwa od razu w szpony chwyta cię następne. Przekonałem się o tym w momencie, gdy przestałem być brękotem.
– Taa? – spytałam z grzeczności.
– Stałem się szuszfolem.
– O?
– Nie mogę sobie poradzić z osobistym brudem.
– Taa? – spytałam z ćwierćnutką zainteresowania.
– Zaczęło się od mieszkania. Butelki i puszki po piwie, stare gazety, wniesione błoto, aż w końcu ogarnął mnie niesmak i wyszedłem na spacer.
– Yhm.
– Ale mocne przekonanie o byciu szuszfolem nadal we mnie siedzi. Zresztą popatrz na żałobę pod paznokciami.
– Eee.
– Pięt nie szorowałem od 2 lat, zaś skarpetek nie ściągałem od 3 miesięcy. Mam wrażenie, że palce u stóp mi się zrosły. – Taa? – spytałam, wystawiając buzię do słońca.
– Oczywiście bycie szuszfolem ma też dobre strony. Sporo zaoszczędziłem na mydle i szamponie.
– O?
– Tylko kobiety mnie omijają. Szkoda, bo nawet szuszfol odczuwa pożądanie.
Otworzyłam oczy i spojrzałam na Krzysztofa. Nie poznałam go – tak był szuszfolowaty.
– Miłego dnia – odezwałam się pełnym zdaniem.
I tak skończyła się naprawdę miła chwila spędzona na ławeczce przed kościołem.

środa, 25 kwietnia 2012

Zaraza czyha.

Niestety, zaczęła się najgorsza pora roku dla alergiczek: coraz więcej czuć mężczyznę w powietrzu. Bezdomni Zdzicho lat 50 oraz Maryś lat 55 są wprawdzie ogoleni pod pachami, ale wildeckie kobiety oszczędzały dotąd chłopów z dachem nad głową i tym samym nie wypleniły samczego smrodku w zarodku. Zatem zaraza cały czas chyha. Odwiedził mnie prezydent 2015, oczywiście na razie jest to głowa państwa in spe. Namaściłam go na to stanowisko tuż po katastrofie smoleńskiej i odtąd stawiam huncwota przed różnymi ważkimi problemami, by stworzyć mu warunki poligonu. Niech się smyk nauczy spacerować po polu minowym!

– Jak kampania wyborcza, gagatku? – spytałam krewniaka.
– Lucjan Kutaśko znów wypłynął na mazurskie otchłanie – odpowiedział tomasz.ka 2015.
Lucjan Kutaśko to Mózg. Sztabowiec i polska biurokratyczna nadzieja. Człowiek, który lubi moczyć kija i nucić pod nosem utwory Strawińskiego. Dostał w 2010 roku zadanie wymyślenia strategii kampanii wyborczej i odtąd się zastanawia. Choć czoło ma gładkie ja Śniardwy podczas bezwietrznej pogody, to pod czaszką kotłują mu się ławice pomysłów. Kutaśko to wielki człowiek.
– Czyli samemu będziesz musiał zmierzyć się z problemem wiosennego stężenia mężczyzny w powietrzu.
– Że co?
– Zaraza czyha.
– Hę?
– Nie hęchaj! Prezydentowi nie przystoi!
– Nie czuję.
– Czego nie czujesz? – zdenerwowałam się. – Bycie prezydentem to nie hop siup czy inne tralala. Nie możesz brać przykładu ze współczesnych prezydentów!
– Nie czuję mężczyzny w powietrzu.
– Nie kręć nosem na moje zadania! Kobiety mają lepszy niuch, więc musisz zaufać mojej intuicji.
– Co mam zrobić?
– Zrób wszystko, by pozbawić zapachu polskich mężczyzn. Przynajmniej w okresie wiosenno-letnim.
– Ale jak? Spojrzałam groźnie na prezydenta, przysunęłam twarz do jego oblicza i wycedziłam:
– Usuń mężczyznę z powietrza!
Czoło huncwota pokryło się siecią o małych oczkach, potem otworzył szeroko buzię i z rozwartą paszczą pobiegł uzdrawiać świat. Polskę. Poznańską Wildę.

Zaczął jak wszyscy prorocy przed nim. Zaraza przecież zawsze czyha. No nie?

wtorek, 24 kwietnia 2012

Trzecie obrzozanie Zbigniewa lat 56.

Zbigniew leżał pod naszym sklepem spożywczym, więc ogonek zmienił się w kółko graniaste czterokanciaste, gdzie w środku walały się pijane zwłoki lat 56.

– On jest teraz blisko Boga – stwierdziła bogobojna Elwira lat 77.
– Znów chlał jakąś sztamajzę – stwierdziła ze znastwem Gertruda lat 59.
Kunia lat 90 pochyliła się nad Zbigniewem i wciągnęła do płuc opary unoszące się nad truchłem mężczyzny.
– Brzozówka.
– Matko Boska! – Elwira schwyciła się za głowę.
– Dlaczego uważasz, że on jest blisko Boga? – spytałam.
– To nie ja, to Dostojewski.
– Fiodor? – upewniła się Kunia.
– Teodor – odpowiedziała Elwira. – Po polsku Teodor. Teo to Bóg, door to drzwi. Dlatego Dostojewski wiedział, co pisze.
– Czy tylko po brzozówce człowiek jest blisko Boga? – zainteresowała się Malwina lat 92.
– Na pewno nie podczas trzeźwego snu – odrzekła Elwira. – Wtedy masz majaki, senne mary, zbudzi cię byle łomot czy akt płciowy sąsiadów za ścianą. Nie jesteś blisko Boga.
– Nieszczęśliwe te brzozy, brzozówki... – stwierdziła ostrożnie Balbina lat 82, której duszę rwał na strzępy ateizm.
– To już trzecie obrzozanie Zbigniewa – przypomniałam sobie. – Pamiętacie jak leżał pod kościołem w pierwszy dzień adwentu? Wtedy też pił brzozówkę! Pierwszy raz ją spróbował w 70 rocznicę agresji faszystowskich Niemiec na Polskę!
– 1 września 2009 roku... – rzuciła Gertruda, chcąc się pochwalić, że szybko umie liczyć.
– Nieszczęśliwa brzozówka – powtórzyła Balbina.
– Przypominacie sobie, co Zbigniew relacjonował poprzednio, gdy przebywał blisko Boga? – dociekała Malwina.
– Że chce mu się pić – odezwała się Kunia dysponująca fantastyczną pamięcią.
– Znów chciał brzozówki? – zdziwiła się Elwira. – Kręcenie się w pobliżu Boga może uzależnić.
– Nie myślałam, że Zbigniew tak zdewocieje – pokręciłam głową. – Nie powinnien na ulicy eksponować swej przesadnej pobożności.
– No dobra, ale proboszcz nie pozwoli mu pić w kościele – zaoponowała Malwina.
– Wypić może w parku. Ważne, żeby nie kładł swego świadectwa pobytu w okolicach boskich przed sklepem. To kupczenie wiarą. On powinien lec przed krzyżem.
– Może go obudzić? – zaproponowała Kunia. – Jeszcze zobaczy go posterunkowy Marcin Maciuś. Instument władzy nie zrozumie mistyka.

Ustawiłyśmy się inaczej, by zasłonić przebywającego u Boga Zbigniewa. Jednak taki parawan mogłyśmy utworzyć tylko do czasu przyjazdu dostawczaka ze świeżym pieczywem. Potem musiał go obronić tylko Pan Bóg.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dzień ułanki.

– Poznałam kiedyś kolegę tatusia, pewnego ułana z nogami w kabłąk, który się zesrał – powiedziała Kunia lat 90.

Stałyśmy – jak w każdy poniedziałek – przed spożywczakiem, umilając czekanie na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku rozmową o życiu i troskach, które gnębiły, gnębią i będą gnębić nasze umysły.

– Na polu bitwy? – zaciekawiła się Elwira lat 77.
– Nie – zaprzeczyła Kunia. – W gacie.
– Konnica zawsze śmierdziała – przypomniała sobie Malwina lat 92. – Jeźdźcy zawsze srają. Nawet w ataku husarskim.
– Chleją te łajzy ułańskie na potęgę, to potem brudzą bawełniane galoty! – pożaliła się Kunegunda.
– To ja skoczę po wiśnióweczkę – rzuciła w biegu Gertruda lat 59, która z racji młodego wieku zawsze była w ruchu i szukała okazji, by
– Muszę łyknąć jako pierwsza – odezwała się Eleonora lat 77, która od połowy wieku jej życia nie mogła uwolnić się od trosk, które nawiedzały jej umysł.
– A te ułany tak wczoraj harcowały na naszej Cytadeli! – powiedziała Balbina, która udała się z wnukami na te pokazy.
– A srały ułany? – zaciekawiła się niedosłysząca Balbina lat 85.
– Jest tylko Dzień Ułana? – zainteresowała się Kunia. – Dlaczego nie ma Dnia Ułanki?
– O ja pierdziu! – skwitowała naszą rozmowę Gertrudka.
– Przecież i my ujeżdżamy konie! – żachnęła się Kunia.
– Niby w jakiej stadninie? – zaśmiała się histerycznie Brygidka lat 74. – Bo ja byłam nawet na corridzie! W Pampelunie!
– Kobiety są po to, by ujeżdżać – skwitowała Malwina. – Nie ujedziesz, nie pojedziesz – orzekła sentencjonalnie.
– Zróbmy manifę! – zaproponowałam.
– A na co wsiądziemy? – spytała Elwirka.
– Na konia! – odpowiedziała entuzjastycznie Eleonora.
– Bujanego?
Tym pytaniem złośliwa Gertrudka starała się zepsuć atmosferę wielkiego entuzjazmu, który panował za czasów, gdy chodziłyśmy na czyny społeczne.
– Koń to koń – odpowiedziała mądrze Kunia. – Czasem buja, ale jak pójdzie w galop, to ja zapominam, że dalej jest cwał!
– O ja cię! – zareagowała pryszczata do dziś Balbina.
– Fakt – skwitowałam. – Nie ma miętko.
I w tym momencie nadjechał furgon z pieczywem. Kupiłam bułki, pół chleba i nowalijki ze szklarni pod Barceloną. Potem posmarowałam chleb masłem z województwa mazurskiego.
O kurka! Jak to smakowało!

niedziela, 22 kwietnia 2012

Hęchaczka.

Był dzień Pański. Niedziela to czas kazań, prostowania osobistych ścieżek i rad na przyszły tydzień. Dziś mocno świecące słońce wytyczyło mi radosną ścieżkę do kościoła. Przyznaję jednak, że zboczyłam, nie docierając na mszę. A wszystko przez Władka lat 96 i jego dwóch kompanów.

Spotkałam ich w parku przed kościołem pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie. Mężczyźni zauważyli mnie z daleka, ukłonili się, wstali z ławki i wyszli na przeciw. AK-owcowi towarzyszli dwaj bezdomni, czyli Zdzisław lat 50 oraz Marian lat 55

– W tył zwrot, panowie! – obwieściłam na przywitanie. – Idziemy na mszę! Dziś proboszcz będzie mówił o plewach i kąkolu.
– Hę? – spytał Władek.
– Hę? – zawtórowali bezdomni.
– Proszę mi tu nie hęchać! – oburzyłam się. – Nie wolno kaleczyć języczka polskiego!
– Języczka? – zdziwił się powstaniec.
– Hęchacie to mi się w głowie wszystko miesza. Groch z kapustką!
– Kapustką?
– Każdy bezdomny ma hęchaczkę – obwieścił Maryś.
– Ajajaj – zareagowałam na kolejne swoje zdrobnienie.
– Hęchaczka to żadne jaja – poparł kolegę Zdzisiek.
– Że niby co?
– To żadne świństwo – zapewnił Władek. – Hęchaczka nie ma nic wspołnego z łechtaczką.
– Uważasz, że łechtaczka to świństwo?
– Hęchaczka uruchamia się tylko w kontakcie z niewysłowionym pięknem – wyjaśnił Marian.
– To dlatego hęchaliście na moje powitanie?
– Adelo, jesteś przecież ślicznotką – przymilał się mój druh lat 96.
– Ciociu, chodź z nami – poprosił Zdziś. – Przy proboszczu nie wykształci ci się hęchaczka.
– Nie ukrwi – potwierdził Marian.
– Niby dokąd się wybieracie?
– Do parku Jana Pawła II.

Kwadrans potem siedzieliśmy na ławce, drzewa kwitły na naszych oczach, pierwsze meszki kąsały, a ptaki wiły gniazda. Zaczęłam hęchać. Wtórwał mi Władek i dwaj dzielnicowi bezdomni. Zrozumiałam, że w czterech ścianach nikt nie odnajdzie swojej hęchaczki.