sobota, 1 października 2011

Deja vu.

Przypomniałam sobie tekst sprzed roku, kiedy opisywałam ipsację Władka. Memu druhowi lat 95 zdarza się to przy każdych wyborach, więc przeżyłam swoiste deja vu. Zaczęło się podobnie, od połączenia telefonicznego:

– Adela, jak się czujesz?
– Wspaniale. Co najwyżej na 69 lat!
– To dobrze, bo muszę wpaść.
– Wpadaj, stary wiarusie! – odkrzyknęłam gromko. – Masz jakąś sprawę?
– Chcę porozmawiać o samogwałcie! Zaraz wlecę!

I odłożył szybko słuchawkę, bym nie zdążyła odpowiedzieć. Zaskoczył mnie, ten świntuch z AK, ale szybko znalazłam na niego sposób. Włożyłam buteleczkę z wodą święconą do zamrażalnika, by szybko ją schłodzić. Lodowata woda święcona sprawdziła się na ekshibicjonistach w Parku im. Jana Pawła II w Poznaniu, co wypróbowałyśmy kiedyś z sąsiadkami.

Zapewne po odłożeniu słuchawki Władek lat 95 od razu wyskoczył z kapci, ale zawiązanie sznurowadeł zawsze sporo czasu mu zajmowało, więc specjalnie nie spieszyłam się na przygotowanie się do jego wizyty. Powoli nałożyłam na twarz trochę pudru, użyłam karminowej szminki i podeszłam do radia. Włączyłam swoją ulubioną stację Radio Luksemburg FM i rozmarzyłam się. Puścili akurat piosenkę Anny German. Piosenkarki, która i dla Orfeusza potrafiłaby zostać nimfą. Córka księgowego. Raziły ją mało wzorzyste tiubietiejki. Jako geolog lubiła grzebać w obiecanej ziemi. Jako wykonawczyni piosenki „Zakwitnę różą” stała się naszym symbolem. Symbolem róż, płatków i odkrywanej ipsacji... Ech, Eurydyki...

Rozległo się pukanie do drzwi. Jak zwykle nerwowe. To tylko mógł być Władek lat 95. Nawet nie chciało mi się podbiegać do drzwi, krzyknęłam tylko: „otwarte”, po czym zaparzyłam mu herbatę lipową. Władek często powtarzał, że po niej ożywa. Zrobiłam mu tę uprzejmość, ale dla bezpieczeństwa wyjęłam flakonik z lodowatą wodą święconą i dyskretnie włożyłam go do kieszeni fartucha.

Władek lat 95 siedział już przy stole. Położyłam na blacie filiżanki herbaty i spojrzeliśmy sobie w oczy. Powstaniec był nieswój. Wyraźnie skonfundowany.
– Adela, byłem na spotkaniu przedwyborczym z jednym z kandydatów na posła.
– No i?
– On miał owłosienie na wewnętrznej stronie dłoni!
– Co to znaczy? – spytałam zaniepokojona.
– On się musi samogwałcić!
– Och ty, głupi Władku! Masz 95 lat, a nie masz pojęcia o ludziach.
– Adela, a co to według ciebie znaczy?
– Wszyscy kandydaci na parlamentarzystę się onanizują. Chcą się pozbyć owłosienia na wewnętrznej stronie dłoni i meszku pozbywają się, podając dłonie wyborcom. To elektorat wyciera im włosy na dłoniach!
– Cholera – zaklął AK-owiec – a ja nie umyłem rąk!
– Marsz do toalety, paskudo! – krzyknęłam.

Gdy Władek pokuśtykał do toalety, ja przypomniałam sobie, że masturbacja doprowadza do ślepoty. Czy to nie widać po naszych kandydatach? Czyż oni nie są ślepi? Nie widzą elektoratu. Ich potrzeb, sekretów i nadziei.

piątek, 30 września 2011

Rudolf.

Atmosfera w kolejce była napięta. Nie rozmawiałyśmy, spozierając na siebie podejrzliwie. Szczerość została schowana w szufladzie komody w sypialni, natomiast między nami krążyła ubrana w generalski mundur strategia. Byłyśmy wobec siebie nieufne i najbezpieczniej było milczeć. Dostawczak ze świeżym pieczywem tkwił w porannych korkach, a my obserwowałyśmy czubki własnych butów.

Nieoczekiwanie podeszła do nas kobieta w średnim wieku. Nieznajoma ubrana była w żakiet, buty nosiła na średnim obcasie, makijaż miała wykonany starannie.
– Dzień dobry. Na imię mi Rudolf. Mam 43 lata. Podchodzę do pań, bo zastanawiam się, czy podjąć się pracy stomatologa w tej dzielnicy Poznania.
– Pani ma na imię Rudolf?
O dziwo, pierwsza z zaskoczenia otrząsnęła się Malwina lat 92.
– Właściwie to jestem mężczyzną, ale lepiej się czuję w damskim ciuszkach.
– Gustowne wdzianko – zauważyłam.
– Dziękuję. Ile razy była pani u dentysty w ciągu tego roku? – Specjalista od zębów pytanie skierował prosto do mnie.
– Ani razu. W naszym fyrtlu dotychczas nie było dentysty w damskich fatałaszkach.
– A u takiego w kitlu?
– Tak samo. Mam szufladki.
– Ja też mam sztuczne zęby – powiedziała Kunia lat 88, a Malwina podniosła palec do góry, oznajmiając, że ma podobnie.
– No właśnie – zafrasował się Rudolf. – Słyszałem, że tutejsze kobiety wolą sztuczne uzębienie, zaś mężczyźni stawiają na przeciągi w jamie ustnej.
– Kiedyś przy Dolnej Wildzie była dyskoteka Jama – przypomniała sobie najmłodsza z nas Klotylda lat 58. – Młodzi walili się po japach i zostały im dziury w jamie gębowej.
– Na kibolskie ustawki też chodzą – powiedziała Wiesia.
– Mało zębów, mało roboty – domyślił się Rudolf.
– Szew się panu przesunął na prawej pończosze – wskazałam palcem na wydepilowaną nogę dentysty.
– Dziękuję bardzo, już poprawiam, bo chcę się przejść jeszcze na Łazarz, bo tam tez mam możliwość podjęcia pracy w zawodzie.

Rudolf obrócił się na pięcie i skierował się do sąsiedniej dzielnicy. Był jeden pożytek z tego przypadku: zaczęłyśmy znów ze sobą rozmawiać. I doszłyśmy do jednego wniosku. Otóż razem zaprotestowałyśmy przeciw wycinkowym sondom ulicznym, bo przecież wystarczyło, żeby Rudolf poszedł do szkoły podstawowej, zajrzał w buzie kujonów i miałby inny obraz wildeckiego uzębienia.

Z drugiej strony, może dobrze, że nie poszedł do szkoły. Woźny Mariusz lat 64 w końcu ma jedną wadę. Uwielbia podłapywać kobiety, którym przekręca się szew pończochy. Sięga wtedy wysoko. Po co mu tak silne emocje tuż przed emeryturą?

czwartek, 29 września 2011

Protest żyjącej denatki.

Nie wyszłam dzisiaj z samego rana. Chciałam poczekać aż wszystkie moje sąsiadki ustawią się w kolejce oczekującej na dostawę chleba wypieczonego w nocy. Najpierw wyszłam na balkon, chcąc upewnić się, że wszystkie uczestniczki moich wczorajszych oględzin znajdą sie przed sklepem na dole. Kiedy już tak się stało udałam się na dół. Na dół, a nie do dołu.

Nie ukrywam, dla mnie to także był duży stres. Po raz pierwszy w życiu występowałam w charakterze osoby zmartwychwstałej. I to wcale nie musiał być koniec mojej drogi, bo przecież z tego co pamiętam, akurat na mecie tej ścieżki życiowej jest wniebowstąpienie.

Uchyliłam lekko drzwi od klatki schodowej, spojrzałam na sąsiadki, wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w stronę kolejki.

– Jezus Maria! – ryknęła Tekla lat 77, która pierwsza mnie spostrzegła.
– O ja cię! - wrzasnęła Malwina lat 92.
– Ty żyjesz?! – pisnęła Klotylda lat 58.
– Ajajaj! – ucieszyła się Kunia lat 88.
Rzuciłam się w ramiona Kunegudy, której cieknące z oczu łzy ze wruszenia błyskawicznie zwilżyły mi garsonkę.
– Gdzie ty byłaś? Jak jest w tunelu?
– Chyba w kanale – odparłam.
Odwróciłam się do Malwiny.
– Dziękuję ci, kochana, za modlitwy.
– Dobry Jezu, a nasz...
– Już nie musisz, Malwino. Ja żyję.
– Aha.
Teraz stanęłam przed Wiesią lat 80 oraz Klotyldą lat 58.
– Wiecha, wyskauj z mojej kiecki! – zażądałam.
– Jak to? Tu na ulicy?!
– Ja jeszcze nie ostygłam, byś mogła brać moje ciuchy! - odpowiedziałam, mierząc Wiesię srogim wzrokiem.

Wiesia pochlipując ściągnęła suknię i zasłaniając biust chyłkiem pobiegła do domu. Następna w kolejce czekała Klotylda.
– Nadal twierdzisz, że tempo Władka zakręciło by ci w głowie?
– No wiesz.... Eee... – tłumaczyła się Klotylda.

Potem odwróciłam się do Tekli. Nie zdążyłam jednak nic powiedzieć, bo Tekla wzięła nogi za pas.
Jak dobrze wrócić między żywych, pomyślałam z radością. Po czym weszłam do sklepu i nabyłam jeden chleb, trzy bułki i salceson na okład.

środa, 28 września 2011

W żywe oczy.

Trudno powiedzieć komuś prawdę w oczy, jeszcze trudniej otrzymać prawdziwą ocenę samej siebie. Wszyscy coś od ciebie chcą, prawiąc ci albo komplementy, albo podając czopek z wazeliny. Jeżeli zaś zajdziesz komuś za skórę, to wykrzyczane inwektywy też będą przejaskrawione, więc nie ma co się nimi przejmować.

Wczoraj powiedziałam Władkowi lat 95, że chcę być przez chwilę nieżywa, a on odparł, że dwie godziny powinny wystarczyć. Umówiliśmy się, że dziś to on ustawi się w ogonku oczekującym na przyjazd furgonu ze świeżym pieczywem. Tak się stało. Ukryta za przepierzeniem podglądałam go z balkonu, więc zauważyłam, że wśród sąsiadek czuł się jak w siódmym niebie. I to mimo wieści, którą przekazał!

Wrócił po półgodzinie do mnie i zaczęliśmy robić przygotowania do przyjęcia gości. Właściwie nie było dużej roboty, bo tylko ja zrobiłam sobie pośmiertny makijaż, przebrałam się w czarną suknię, nałożyłam buciki na niewysokim obcasie i położyłam się na stole, na którym leżał wykrochmalony biały obrus. AK-owiec zasłonił story, pozapalał gromnice, wystawił krzyż, a na koniec oplótł moje dłonie różańcem. Potem świntuszył, ale ja odpowiadałam jedynie grobową ciszą, więc mu się znudziło.

W końcu usłyszeliśmy pierwsze kołatanie do drzwi. Przymknęłam oczy, a powstaniec poczłapał do drzwi. Po głosie poznałam, że była to Tekla lat 77.
– Jezu Chryste, Jezu Chryste – biadoliła. – Nie mogę uwierzyć, że Adela nie będzie ci już robiła drugich śniadań. Pewnie jesteś głodny, Władku?
– Nie chcesz spojrzeć na Adelę? – spytał mój druh po stronie żywych.
– Ugotuję ci jajeczka, mój ty głodomorku…
Usłyszałam kolejne kołatanie i coraz więcej kobiecych głosów.
– Moja bidulka – szlochała Kunia lat 88.
– Władek, czy potrzebna ci będzie kiecka w kwiaty? Ta do kolan. – zainteresowała się
Wiesia lat 80.
– Dobry Jezu, a nasz Panie – zaczęła modlić się Malwina lat 92.
– Mam jajeczka na miękko dla ciebie, Władku – oznajmiła Tekla, która wróciła z przygotowanymi kanapkami z kuchni.
– Ty to masz tempo – pochwaliła powstańca Klotylda lat 58. – Czuję, że i mi zawróciłbyś w głowie.

Władek pęczniał z dumy, samozadowolenie kapało mu z brody, a ślina wydzielała się jak u psa wyczuwającego ruję u suki. Płomienie świec migotały, Malwina się modliła, a mi ręce zsiniały. Zbyt mocno je zacisnęłam, ale musiałam jakoś powstrzymać się, by nie wstać natychmiast. Plan był jednak taki, żeby protest odłożyć na jutro.

wtorek, 27 września 2011

Kastrator.

Pojawił się nie wiadomo skąd. Pojawił się nie wiadomo jak. Pojawił się i wkrótce znikł, ale kiedy się pojawił, to wydawało się, że trwać to będzie wiecznie, słońce na zawsze rozjaśni zmierzch i żadna z nas nie będzie już ściągać butów na obcasie, paradując w nich nawet w łóżku.

Kastrator nosił imię prezydenckie, ale wyglądał dużo ładniej. Przede wszystkim nie miał brzucha wielkiego jak bęben tam-tam, nie nosił też wąsów. Bronek lat 29 był tak śliczny, że wszystkim kobietom na Wildzie wyłączało się w jego towarzystwie myślenie. Ja także popadałam w intelektualne omdlenie.

Kastrator myśli zjawił się w poniedziałkowy poranek. Zaskoczył nas podobnie jak letnie słońce pod koniec września. Wydawało się, że zachowywał się nonszalancko, ale na tym polegał jego zabójczy styl. Półuśmieszek młodzieńca lat 29 nas osłabiał, a błądzący po naszych twarzach i biustach wzrok rozgrzewał. Przy okazji każda z nas chciała jak najdłużej podchwycić jego spojrzenie, by pogrążyć się w otchłani jego wyjątkowych oczu. Nie dało się ukryć – wszystkie byłyśmy wilgotne. Wzruszenie przypomniało nasze pierwsze porywy serca. Czasy, w których byłyśmy skromnymi pensjonarkami marzącymi o królewiczu na białym koniu.

Wszystkim dziewczynom, które stały ze mną w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa te marzenia spełzły na niczym. Skończyło się to pochrapywaniem męża i jego śmierdzącym oddechem. Szczęśliwie wszystkie byłyśmy wdowami. Może dlatego tak łatwo docierał do nas urok Bronka lat 29.

Bronek stał przed naszą kolejką, darząc nas subtelnym uśmiechem.
– To pyta się pan, jak dojść do kościoła zmartwychwstańców? – słabym głosikiem upewniła się Kunia lat 88.
– Tak. Szukam kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego – potwierdził Bronek.
– Chcesz się wyspowiadać? – spytała Tekla lat 77.
– Też – odpowiedział Bronek, a w naszych uszach rozległ się śpiew skowronka przerywany trzepotem skrzydeł motyla.
– Masz dużo grzeszków na sumieniu? – wścibsko dociekała szczerbata Ludmiła lat 80.
– Jak wszyscy. Jestem tylko skromnym klerykiem.
– Złożyłeś już wszystkie śluby?

Z resztkami płonnej nadziei czekałyśmy na zaprzeczenie, Bronek jednak nie odpowiedział nam na pytanie. Uśmiechnął się tylko, a potem pogrążył się w majestatycznym cieniu dzielnicowej świątyni.

W końcu podjechał furgon ze świeżym pieczywem. Pociągając nosem udałyśmy się do sklepu, by zakupić chleb i bułki. Były też drożdżówki i pączki.
Myślę, że wyraziłam uczucia nas wszystkich, gdy zaprotestowałam przeciw takim ciachom. Bo nie takie ciacha były nam w głowie.

poniedziałek, 26 września 2011

Alarm.

Cholera jasna mnie wzięła. Znowu nie przespałam nocy! I to nie ze swojej winy. Zawiniły szczury, bydlaki zatyczki w uszach. Tym razem nie moich.

Na półpiętrach na klatce schodowej w mojej kamienicy kiedyś znajdowały się wychodki. Większość z nich została przerobiona na skrytki, bo mieszkańcy zrobili sobie toalety w mieszkaniach. Tylko jedna była czynna, bo Bogumił lat 67 miał głodową rentę i – jak mawiał – lubił się wspinać, mówiąc, że to jedyny sens ludzkiej egzystencji. „Najpierw zdobędziesz szczyt, a potem się zesrasz”, mawiał. I my przemyślenia Bogumiła odczuliśmy głęboko. Ów aforyzm wszedł nam w płuca i dotarł do trzewi, ocierając się o duszę. Ten wysiłek i spadek napięcia po osiągnięciu szczytu – prawda egzystencji, prawda Tischnera, prawda-prawda. Dlatego większość z sąsiadów zamówiła dodatkowe drzwi, bo codzienne stękania Bogumiła naciskały na nasze zakończenia nerwowe na całym ciele.

Bogumił zacząć starzeć się podejrzliwie, to znaczy wszędzie widział nieprzychylne spojrzenia sąsiadów zza judasza oraz ludzi, którzy chcieli uprzykrzyć mu życie. Zdarzało się, że wzywał policję, bo wydawało mu się, że ktoś usiłuje się włamać do jego nory. Z tego powodu Bogumił zainstalował system alarmowy w swoim wychodku. Wchodził do środka, rozbrajał alarm, a potem stękał trzykrotnie dłużej, bo się dekoncentrował. Czekał na fizjologiczny przymus, a my zagryzaliśmy palce z litości przemieszanej z obrzydzeniem. Znaczy nasze osobiste palce nam smakowały, z obrzydzeniem myśleliśmy o tym, co działo się w międzypiętrowej samotni Bogumiła.

Tej nocy jednak coś się stało w wychodku rencisty lat 67. Włączył się alarm. Dźwięk był jednak samotny, bo nie towarzyszył mu odór.

Narzuciłam na siebie podomkę i wyszłam na klatkę. Sąsiedzi już tam stali. Ku naszemu zdziwieniu ze swojego wyczłapał także Boguś.
– Włam! Ratunku! Na pomoc! Złodzieje! – histeryzował Bogumił.
– Zamknij się, pierdoło i wyłącz tego piskacza! – wrzasnął Witek z parteru.
– Rabusie! I to wśród sąsiadów!! Skandal! Policja!!
– Uspokój się, Bogusiu – odezwałam się.
– I ty, Adelo, przeciwko mnie?
– Czy ja wyglądam na Juliusza Cezara?
– Że co?

Na klatce schodowej pojawił się również Łazarz lat 48, który nigdy nie rozstawał się z pękiem wytrychów. Wszyscy z szacunkiem ustąpili mu miejsca, bo Boguś nie chciał użyczyć kluczy od wychodka. Ucichliśmy, a mistrz wytrychu bezgłośnie i błyskawicznie otworzył drzwi Bogumiłowej samotni. Zobaczyliśmy szczura, który przestraszony wił się w kablach od alarmu, jeszcze bardziej się plącząc. Spojrzeliśmy z naganą na Bogumiła.

On jakby tego nie zauważył. Nadal wieszał na nas psy, że wieszamy szczury. Łazarz zgasił alarm i wszyscy rozeszliśmy się do swoich mieszkań. Bogumił musiał sam poradzić sobie z zaplątanym szczurem.

niedziela, 25 września 2011

Zabytki klasy zero.

Jesień na poznańskiej Wildzie oznacza kasłanie, kichanie i pociąganie nosem. Wiatr krąży na ulicach jakby szybciej, ale niesie ze sobą radość, bo przegania chmury i odsłania słoneczne oblicze babiego lata. Kobiety się cieszą, a mężczyźni grzecznie uśmiechają. Jest jednak jeden osobnik, który przeżywa najcięższe dni w roku. To Alfred lat 62. Mężczyzna o jednej dziurce od nosa.

Dwa lata temu Fred męczył się z katarem. Nie dmuchał jednak jak sąsiedzi co sił w płucach, przytykając palec do nosa, by pozbyć się ciężaru prosto na trotuar, albo – nie daj Boże – na klatkę schodową. Świsty z nosa zdominowały hałasy na Wildzie, lecz Alfred nie chciał się temu poddać. On pozostał kulturalny.

Pewnego słotnego, wrześniowego dnia poprosił o radę żonę Zdzisławę lat 57. Połowica poleciła mu najprostszy sposób na pozbycie się udręki, czyli krople do nosa. Niestety, Alf oprócz kłopotów z ciekłym wyciekiem z nosa miał jeszcze słaby wzrok. Sięgnął po pierwszą z brzegu tubkę, wlewając ciecz do prawej dziurki od nosa. Na szczęście nie zdążył sobie zaaplikować środka do drugiej dziurki, bo Zdzisia miała refleks i wytrąciła mu z ręki super klej.

Alfred pozostał człowiekiem kulturalnym, ale odtąd miał defekt zewnętrzny, co zresztą często przydarza się mężczyznom odwiedzającym się muzea, filharmonie i wernisaże. Fred może był w połowie tak pociągający jak inni mężczyźni w dzielnicy, ale ja lubiłam zamienić z nim kilka słów, wymieniając uwagi na aktualne tematy kulturalne. Dziś znów miałam szczęście zaczepić go na ulicy.

– Alfredzie, ty masz nosa do ciekawych wydarzeń kulturalnych. Może mi coś polecisz?
– Cieszę się, że cię spotykam, Adelo. Właśnie razem ze Zdzisią organizujemy nową placówkę kulturalną w naszej dzielnicy. Chcemy otworzyć muzeum ciastek. Pomożesz nam?
– Nie lubię piec.
– Nie zrozumiałaś mnie. Jak wiesz, mam tylko jedną dziurkę od nosa i nie mogę dopuścić, by zapach świeżych wypieków mnie kręcił. My chcemy tylko podkręcić odwiedzających.
– W jaki sposób? – spytałam grzecznie.
– Na pierwszej wystawie będą żywe eksponaty – wyjaśnił Alf. – Chcę zaprosić mężczyzn, którzy kiedyś byli ciachami. Ja będę stał w centrum – pochwalił się na koniec.
– Chcesz pewnie bym ci podesłała inne zabytki? – domyśliłam się.
– Adelo, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – ucieszył się Fred.

Wróciłam do domu i powiedziałam o wszystkim Władkowi lat 95, namawiając go na ekspozycję jego powstańczego ciała. AK-owiec jednak się wahał. Lubił grać pierwsze skrzypce, a wiedział, że na wernisażu pojawi się wiele niewykształconych ludzi. Bał się, że nie będzie jedynym zabytkiem klasy zero.