sobota, 26 marca 2011

Oficerki.

Zawsze chciałam zorganizować zajazd na koszary. U mojego boku nie byłoby żadnych Władków lat 95, ruszyłabym za to w towarzystwie Zdziś, Jadź, Bogn i Janeczek. Z parasolkami, laskami, chodzikami, z komunijnym nunczako w czerstwych rękach, czyli dwiema świecami połączonymi knotem. Sforsowałybyśmy straże, dyżurki, przepustki oraz szlabany i dostałybyśmy się do tłustych tyłków wąsatych trepów. Nie, nie w tym sensie, co zwykle (może oprócz Janeczki), ale po to by skopać im skretyniałe zadki.

Wczoraj razem z AK-owcem udaliśmy się dla rozrywki pod konsulat rosyjski na ulicy Bukowskiej w Poznaniu, by poooglądać sobie współczesnych szpiegów. Szliśmy ulicą Przybyszewskiego i minęła nas wojskowa ciężarówka, pod której plandeką unosił się ezoteryczny duch skrywanego pod onucami homoseksualizmu. Na ciasno ustawionych ławkach na pace siedzieli piękni młodzieńcy, których oszpecono, ubierając ich w polowe mundury. Władek natychmiast przypomniał sobie czasy powstania warszawskiego i wykorzystał fakt, że samochód stanął na czerwonym świetle.
– Wiwat, żołnierze! Dokąd ruszacie?
– Na poligon, dziadku! – odkrzyknął Adonis siedzący najbliżej burty ciężarówki
– A dlaczego nie jedziecie autokarem? – spytałam.
– Musimy ćwiczyć warunki bojowe, babciu. Ćwiczymy gotowość, by obronić ojczyznę w chwili zagrożenia.
– To na wojnie też się toi w korku?
– Oj, Adela, nie gadaj głupot! – fuknął na mnie Władek. – Od strategii jest pan porucznik. Prawda, chłopcy? – To pytanie skierował już do polskich bogów wojny, choć ja najchętniej widziałabym ich na mojej pryczy.
– Pani porucznik, dziadku. Naszym dowódcą jest kobieta, a ona z kolei podlega bezpośrednio pani major.
– Widzisz, kochasiu – powiedziałam triumfująco. – Współczesna kobieta ugina się nie tylko pod ciężarem swego biustu, ale i pod baretkami!
Włączyło się zielone światło i kierowca wojskowej ciężarówki ruszył z piskiem opon, uaktywniając pod plandeką gejowskie salto mortale. Ja zaś rzekłam:
– Teraz rozumiem, że można zakochać się w oficerkach!
– Oficerkach? – zdziwił się Władek. – Adela, przecież lubisz kozaki na wysokim obcasie?!

I tu musiałam zaprostestować. Każda kobieta chce spotkać w swym życiu kozaka, ale nie na wysokim obcasie! Na wysokim obcasie to chcemy żyć, dlatego nigdy nie dałam się wziąć żołdakowi, który na wojnie mógłby utknąć w korku! Ja sama to już wolałabym dezertera. Ale rozumiem kobiety, co idą w oficerki, byleby tylko miećw zasięgu ręki skoszarowanego szeregowca. W końcu komuś trzeba wydawać rozkazy.
Baczność, chłopaki!

piątek, 25 marca 2011

Wielka granda.

Właśnie naciągałam na lewe udo pończochę, uważając by szew biegł prosto, kiedy znowu jakieś ciało przeleciało za oknem. Z pewnością nie mógł to być Mirek od Nowaków, bo od kilku dni leży na podwórzu spora plama krwi, a on sam ma ponoć złamane biodro. Chyba jego ojciec nie był na tyle głupi, by samemu znów go zepchnąć z dachu? W każdym razie deszczu nie było od kilku dni, a dozorczyni powiedziała, że za żadne skarby nie posprząta tego śladu desperacji, bo boi się AIDS. „Niech Nowakowa sama sprzątnie po dzieciaku!”, krzyczała. „Myśli, że będzie suchym pyskiem pobierać odszkodowania z ubezpieczenia, sama rękawów nie wyrywając?!”
Podeszłam do okna, spoglądając na płytę podwórza, ale żadnego powyginanego od skoku ciała nie zobaczyłam, więc tylko wzruszyłam ramionami i poszłam do łazienki zrobić poranny makijaż.
Potem włączyłam radio, przygotowałam sobie śniadanie, włączyłam radio, posłuchałam najświeższych wiadomości, włożyłam porcję brudnych ciuchów do pralki, a na końcu pomalowałam sobie paznokcie. I kiedy lakier do paznokci zaczął już wysychać pojawił się Władek lat 95.
Zastawiłam wody na kawę, wyłożyłam po pączku na deserowe talerzyki i zaprosiłam AK-owca na drugie śniadanie.
– Władku, a nie wiesz przypadkiem, kto dziś skakał?
– Piotruś od Nowaków. Biedak dostał burę od rodziców, bo skoczył, ale nic sobie nie złamał. Zapowiedzieli mu, że jak wróci ze szkoły, to musi spróbować jeszcze raz.
– To jednak wielka granda, że szkoły ubezpieczają dzieciaków – zauważyłam. – Jakby nie przeczuwali, że to łakomy kąsek dla biedaków.
– Z tymże z Piotrusiem to Nowakom nic nie wyjdzie. Chłopak po prostu ma wielki talent.
– Tak, chyba nie będą mieli z niego grosza.
– Próbował już tyle razy i nawet siniaka nie zarobił! Nici z odszkodowania.
– W sumie ci Nowakowie to szlachetni ludzie. Wolą, by dzieci się połamały niż cierpiały z głodu. Zaraz... – zastanowiłam się.
– Tak? – powstaniec spojrzał na mnie z ciekawością.
– Przecież Nowakowie mogą inaczej zarobić na Piotrusiu!
– Na sprzedaż organów ze zdrowego ciała na pewno nie pójdą.
– Gadasz głupoty! Piotruś to cyrkowiec. Jego rodzice mogą sprzedawać bilety na jego skoki! Zobaczysz, będzie sławniejszy niż Małysz!

Wysłałam od razu Władka do Nowaków, by zaniósł im pociechę i otworzył życiową perspektywę przed utalentowanym synkiem. Sama zaś zaczęłam zastanawiać się, jak zaprotestować przeciw szkolnym ubezpieczeniom przed życiem, które tak naprawdę tego życia uczą. To przecież wielka granda. No i masz, Adelo, placek. Dobrze, że weekend przede mną – będzie czas do zadumy.

czwartek, 24 marca 2011

Cichopkówna.

Poznańskie dziewczynki z końca XVI wieku oczywiście nie chciały zajść w ciążę, dlatego preferowały miłość oralną, analną oraz manualną. Klienci zamtuza zaś byli tym bardzo zainteresowani, bo w domu to pościągliwie i tylko po bożemu. Dlatego żona kata – która w ówczesnym Poznaniu pełniła rolę „kurwigospodyni” – na brak zajęcia nie narzekała. Jej podopieczne były o niebo lepsze (niejeden klecha by zaświadczył) niż przypłotnice, czyli dziewki bezdomne. Te były już „nielegalne”, więc kat wszystkie lewe panie do towarzystwa gonił. Tak stało się z Anną Cichopkówną, która w 1581 roku została napadnięta przez grupę kobiet dowodzoną przez kurwigospodynię i wciągnięta siłą do zamtuza. Zdarto niej odzienie, które od razu przywłaszczyła sobie żona kata, pas Cichopkówny wpadł natomiast w ręce przełożonej cechu prostytutek, a na koniec ogolono cichodajce głowę i nagą wygnano na ulicę.

Władek lat 95 nie czekał dziś aż zaparzę mu kawę, a już był ożywiony, energicznie zacierając ręce. Przechadzał się od lodówki do kuchenki gazowej i z powrotem, a jakaś natarczywa myśl marszczyła mu czoło.
– Adela, pamiętasz Genię lat 61? Ona mieszka w oficynie kamienicy tuż przy komisariacie.
– To ta przygarbiona gilejza?
– Przedwczoraj przechodziłem Chłapowskiego i zobaczyłem ją: stała przy jamniku, który akurat siurał pod drzewkiem.
– Już cię pouczałam, że nie mówi się „siurać” przy kulturalnej kobiecie.
– Przepraszam. Od słowa do słowa zacząłem żartować.
– Znam twoje żarty!
– A ona na to, że nie daje już za darmo i jak chcę, to mogę być jej pierwszym tego dnia klientem. No to chwyciłem się za główkę.
– Główkę?
– No! To przecież fyrtel Witka z parteru. Ostrzegłem ją, żeby się z nim porozumiała, bo inaczej może być źle. I dziś...
– Tak? – wtrąciłam się niegrzecznie, bo nie znosiłam, gdy Władek zawieszał głos w chwilach kulminacji ciekawej opowieści. A tak rzadko wprowadzał mnie w stan ekscytującego zniecierpliwienia...
– I dziś znów się na nią przypadkiem natknąłem. Było jej łyso, gdy spojrzeliśmy na siebie.
– Cichopkówna!
– Co za pierdoły, Adela! – fuknął Anonimowy Kobieciarz. – Cichopek się nie kurwi. Cichopek gra we wspaniałych reklamach!

No to ja zrobię sobie przerwę na reklamy. Przecież jakoś muszę zaprotestować przeciw wszystkim Cichopkównym.

środa, 23 marca 2011

U Żela.

Dziś zrozumiałam, że jestem zazdrośnicą. Zobaczyłam w programie informacyjnym w telewizji publicznej pana Jarosława Kaczyńskiego, który udał się na zakupy i tak samo zachciało mi się pójść się do nieznanego mi sklepu. Więcej, podobnie jak były premier, nie wzięłam ze sobą karty kredytowej, chcąc zapłacić żywą gotówką. Zrobiłam to trochę przeciw sobie, bo pieniądze są brudne, a my je przekazujemy dłońmi, na których żyją kolonie drobnoustrojów. Dlatego na co dzień wolę moją osobistą kartę płatniczą oraz z konsekwnecją nie podaję rąk politykom. Z tymże jak już napisałam, jestem zazdrośnicą, więc dziś miałam w portmonetce brzęczącą i szelszczącą mamonę.

Minęłam dwa sklepy na dole i wybrałam ścieżkę, która omijała znane dyskonty. Chciałam trafić do sklepu typowo polskiego. I tak znalazłam się poza moim fyrtlem, znaczy na rogu ulicy Madalińskiego oraz Fabrycznej w Poznaniu. Kilka metrów od skrzyżowania przekroczyłam szeroko otwarte podwoje sklepu spożywczego.
– Rabat? – zaczepiłam ekspedientkę. – Lubię tani cukier. Bardzo ładnie się nazywacie – spontanicznie pochwaliłam pracownicę sklepu..
– Nie Rabat, a U Żela! – odpowiedziała.
– Przecież jest tu napisane. Jak u byka stoi! – wskazałam ręką na szyld.
– To sieć sklepów się tak nazywa.
– Aaa – nareszcie zrozumiałam. – A wy jak?
– A my? A U Żela. Przecież jak u byka stoi! Napisane, a czytać nie potrafi.
– Au? Panią coś boli? – grzecznie spytałam.
Ekspedientka odwróciła się w stronę drzwi prowadzących na zaplecze.
– Panie Zdzisiu! Panie Zdzisiu!
Z zaplecza wyszedł pucułowaty mężczyzna w średnim wieku o zatłuszczonych, grubych palcach i zaczesanej długimi kosmykami łysinie. Żela na tej czuprynie się nie dopatrzyłam.
– Panie Zdzisiu, ta tutaj się chandryczy!
– Czego chce? – Zdzisiu zwrócił się bezpośrednio do mnie.
– Chleb, cukier, włoszczyznę, serek topiony, 6 plastrów szynki, Pyralginę, gumę do żucia oraz żel do postawienia irokeza. Lecz słuchaj, Zdzisiu, chcę zapłacić za to tyle, ile by kosztowało, gdyby premierem był Kaczyński. Daję 24 złote i ani grosza więcej!
– Zgupła!
– I mam prośbę, byś nie stawiał stóp do środka!
– Wynocha, wariatko! – wrzasnął Zdzisiu, a guzik na jego kitlu zwiesił smętnie głowę.

Wzruszyłam lekceważąco ramionami i unosząc się honorem wyszłam ze sklepu. Postanowiłam wrócić do tych swoich na dole. Po drodze przygotowywałam się na protest. Na moment, gdy premier Kaczyński znów obejmie urząd pierwszego ministra i zapyta obywateli, czy w sklepach jest taniej. To ja wtedy odpowiem: A U Żela NIE!

wtorek, 22 marca 2011

Przyjęcie.

Nie powiem dokładnie, kto wczoraj mnie odwiedził, bo nie wszyscy sobie życzą być wymienieni (listy gończe), a nie mogę jednych wyróżniać kosztem innych. W sumie odwiedziło mnie 48 osób, a w kulminacyjnym momencie było 33 gości. Obserwowałam ich wszystkich uważnie, widząc grzeszne wildeckie lica, lepkie dłonie z żałobą pod paznokciami, głodne dotyku piersi i zady, w których wszystko można znaleźć. Wszyscy pili wino bądź piwo, czując wstręt do abstynenckich bredni. I do takich ludzi wygłosiłam urodzinową mowę:
– Odłóżcie na chwilę kieliszki, niecne kreatury. Urodziłam się pierwszego dnia wiosny i to właśnie chce wam teraz zafundować.
– Zdrowie Adeli! – ten, co rzucił toast, wykorzystał moją oratorską pauzę.
– Na zdrowie! – dołączyły inne chłopy.
– Sto lat! – wykrzyknęły baby.
Wkurzyłam się. Większość wiedziała, w jakim jestem wieku, więc życzenie mi tak krótkiego okresu życia w zdrowiu było impertynenckie.
– Dobra, dobra – uspokoiłam towarzystwo. – Chcę was uprzedzić, że nasza impreza może przenieść się gdzie indziej. To od was zależy, ale zacznę od początku.
Rozległ się szmer, a do mnie docierały rzucane pospiesznie pytania: „Jak to?”, „Co się dzieje?”, „Niepodzianka?”, „Adela znowu nas mile zaskoczy.” To prawda, chciałam wykorzystać chwilę, gdy było u mnie więcej ludzi niż wiernych na porannej mszy świętej w dzień powszedni.
– Musimy się nawrócić. Stwórzmy w Poznaniu wildeckie getto abstynenckie i żyjmy według planu Bożego!
– Że co? – oburzył się jeden z dwóch recydywistów, którzy u mnie bawili. – Mamy zostać ulizanymi mydłkami z przetartymi na kolanach spodniach?
– Pójdźmy teraz na wykład – zaproponowałam. – Do Poznania przyjechał pewien krymynalista z kilkoma kolegami i chłopaki będą opowiadać, jak się nawrócili w więzieniu. – A za co kiblował ten główny? – spytał drugi z przedstawicieli recydywy.
– Handlował bronią i takie tam – wyjaśniłam. – Siedział sam w celi, bo miał łatkę niebezpiecznego bandyty. I w ten sposób się nawrócił.
– Czyli mamy się dać złapać, żeby się nawrócić? – wspólnie oburzyła się dwójka gagatków ściagana listami gończymi.
– A nie można się nawrócić bez skoku na bank? – wtrąciła się jedna z sąsiadek.
– Na bank to ty możesz skoczyć w bok. A tam to już ja będę czekał na ciebie – odezwał się podpity Władek lat 95.
– Jak ty chcesz się nawrócić nie popełniwszy przedtem grzechu? – zdziwiłam się. – A zresztą – machnęłam ręką. – Może rzeczywiście wypijmy po jeszcze jednym.
Impreza zaczęła się rozkręcać, a ja poszłam w tango z jednym młodzieniaszkiem lat 54. Piłam wino i tańczyłam, a moje ciało miało dopiero nazajutrz zaprotestować przeciw nadmiernej dawce alkoholu.

poniedziałek, 21 marca 2011

Mam 73 lata Plus Jeden!

Moja babcia Rycheza była sufrażystką, ale już mama Józefina preferowała boski porządek świata. Więcej, w chwilach słabości dzieliła się tajemnicą, mówiąc, że jest niepokalana. Przynajmniej nie pamiętała chwili mego poczęcia. 40 lat potem umarła na melancholię, choć lekarz podczas stwierdzenia zgonu bąknął coś o marskości wątroby. Przynajmniej biedaczka nie doczekała kartek na alkohol, żegnając się ze światem na trzy lata przed kryzysem 1980 roku.

Ja natomiast się nie żegnam. Nie odmawiam pacierza, nie całuję pierdzących na słodko purpurtatów po ich swawolnych pierścieniach, także przed nikim nie klękam. Czasami tylko leżę, jak mnie boli w krzyżu. To zresztą niejedyny mój związek z krzyżem, bo urodziłam się wiosną, tak samo jak Chrystus. Jednak w przeciwieństwie do Jezusa nie świętuję swoich urodzin zimą tylko w dzień, w którym rzeczywiście wychlusnęłam się z Józefiny wraz z jej wodami płodowymi.

Pierwszy odwiedził mnie Władek lat 95. Pachnący, szarmancki, z bukietem tulipanów i wypastowanymi butami.
– Adelo – rzekł z posępną miną. – My się za wcześnie urodziliśmy.
– To są twoje życzenia urodzinowe? Ładne rzeczy – fuknęłam.
– Nie, to nie tak – skonfudował się AK-owiec. – Ja po prostu żałuję, że nie mamy sfilmowanego życia płodowego. Znamy się tyle lat, a ja nadal nic nie wiem o tobie z okresu prenatalnego.
– Och, słodki jesteś.
– To pokaż chociaż miejsce po pępowinie – poprosił Anonimowy Kobieciarz.
– Władku, nie świętujemy mojego 9-miesięcznego pobytu pod wątrobą mamusi, tylko pierwszy kontakt z powietrzem zanieczyszczonym przez Zakłady Naprawy Taboru Kolejowego na poznańskiej Wildzie! – wrzasnęłam.
– Po co krzyczysz? Znam koleje twego losu.
– Krzyczę symbolicznie. Podobnie jak w pierwszej minucie mego życia.
– To może ja ci dam klapsa – uśmiechnął się lubieżnie powstaniec.
Na całe szczęście zadzwonił domofon. Usłyszałam w słuchawce głos Lucjana Kutaśko, a w tle sporą grupę gości. Nadusiłam na przycisk, wpuszczając ich na klatkę schodową. W tym momencie poczułam siarczystego klapsa. Tym razem mój krzyk bardziej przypominał ten z sali porodowej.

niedziela, 20 marca 2011

Jutro mam urodziny!

No właśnie, dużo z tym rabanu, bo zejdzie się z pół Wildy i trzeba załatwić wiele wazonów na kwiaty, dlatego dziś daję sobie spokój z pisaniem bloga, zostawiając miejsce na wypociny krewniaka. Huncwot napisał kiedyś opowiadanie, które traktowało o prasłowiańskiej historii naszego narodu. Użył do tego wielu przekleństw, my do dziś w chwilach gniewu używamy „fujara bojara”...

O dziewce, co chłopa nie chciała.

W grodzie rozległ się lekko przytłumiony, lecz wyraźny, radosny śpiew. Dochodził z kurnika. Tak mogła śpiewać tylko Miła Dziewka. Jedynie ona o tej porze dnia miała w zwyczaju brać kąpiel. Zawsze wówczas wesoło śpiewała swoim cienkim głosikiem. Budzichuć dobiegł pierwszy do prześwitu w ścianie kurnika. Wodził on rej wśród dziewoj tego grodu, więc nie dziwota,
że przybył pierwszy.
– Ona? – wydyszał cicho Chlaniesław, który dotarł jako drugi.
– Wanda? – zapytali się prawie jednocześnie świeżo przybyli Mścigej i Czcibar o brzydko przekrzywionym nosie. Budzichuć kiwnął potakująco głową i wymownie położył palec na ustach. Dobiegli pozostali wojowie. Nie było przepychanek, bo każdy miał swoją dziurę, już od dawna oznaczoną własnymi totemami. Na tę myśl wpadł pomysłowy Dobromir. Jego idea stanowiła dowód na to, jak zorganizowaną i zdyscyplinowaną społeczność stanowili mieszkańcy tego grodu. Niestety, na razie był to jedyny dowód. Świtowzwód przypuszczał, że to z tego powodu, że w grodzie mieli tylko jedną Miłą Dziewkę, zaś pozostałe kobiety były jedynie zwykłymi babami. Nadzieję wojów w tej sytuacji stanowił młody narybek. Może z jakiegoś bachora wyrośnie tak smakowita rybka, jaką
niewątpliwie była Wanda?
– Co za cyce, sranie tarpanie!! – wymknęło się wpatrzonemu w Miłą Dziewkę największemu estecie w grodzie, Świętoprykowi.
– A dotknąłeś ich, nolens volens? – spytał Budzichuć, nie odrywając wzroku od otworu w ścianie.
– Nie, a ty?
– Nikt ich nie dotknął! A dupy ktoś dotykał, kiłałła? – Mścigej gwałtownie wycedził pytanie przez zaciśnięte usta.
– No przecież wiecie, że ja próbowałem… – Czcibar machinalnie dotknął swojego brzydko przekrzywionego nosa.
– Musimy to jakoś rozwiązać! Chodźmy do Najważniejszej Baby, nolens volens! – Budzichuć lubił używać słów, których nie rozumiał.
Nikt się nie sprzeciwił propozycji, bo Młoda Dziewka zdążyła już wyjść z ogromnej kadzi i przetrzeć ciało płachtą lnianej szmaty.

Najważniejsza Baba rozłożyła skórę z tura zakupioną w sąsiednim grodzie za paciorki wyrzeźbione z leszczyny przez tutejszych wojów, ułożyła się niedaleko zepsutego mostu zwodzonego i wystawiła twarz do słońca. Nieopodal na pniaku siedział Bard, układając melodię do słów wymyślonych przez małe pacholę, niejakiego zasmarkanego Adama. Właśnie tego, dla którego pomysłowy Dobromir stworzył plac zabaw, zwany Nowogródkiem. Zbudował Nowogródek, bo myślał, że spłodził onegdaj tego dzieciaka. Sądził tak, bo sam w dzieciństwie często chował się w odosobnieniu i w komórce układał rymy. Jak Adam teraz. Podobieństwo, choć było wyraźne, to jednak tylko jemu się narzucało…
Bard szybko odnajdywał właściwe dźwięki na lutni, którą trzy roki temu zakupił okazyjnie od kupców z Romy. I to za jedyne pół wozu jantaru! Teraz, gdy grał na instrumencie, słowa pacholęcia odnajdywały niezasłużony blask. Bo bez Barda Adam byłby jedynie niewyrośniętym zasmarkańcem.

Jakiż to chłopiec piękny i młody?
Jaka to obok dziewica?
Brzegami sinej Świtezi wody
Idą przy świetle księżyca.
Ona mu z kosza daje maliny,
A on jej kwiatki do wianka;
Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,
Pewnie to jego kochanka…

Najważniejsza Baba preferowała słuchanie pieśni na świeżym powietrzu, bo wtedy jak nie słońce, to wiatr osuszał jej łzy, które wypływały spod półprzymkniętych powiek. Nie chciała okazywać swojej słabości przed wojami. Oni nie rozumieli sztuki! Nie rozumieli Barda. Gdy udawała, że ich nie obserwuje, to nawet pozwalali sobie bezlitośnie go popychać! Nieraz Bard się skarżył. Gdyby nie jej stanowcza postawa, pewnie dawno by go wypędzili z grodu! A wszystko przez to, że śmiał onegdaj zaśpiewać odę do łydki Mścigeja. Wojowie mieli zdecydowanie zbyt dużo testosteronu… Taa, musiała coś z tym zrobić, pierwej jednak postanowiła wysłuchać wzruszającej ballady. Kontemplację pierwszych taktów urokliwego śpiewu przerwał jednak niespodziewanie i gwałtownie Budzichuć.
– Najważniejsza Babo! Musimy poważnie porozmawiać, nolens volens!
Najważniejsza Baba otworzyła oczy. Za Budzichuciem stała cała gromada grodowych supermanów. Żaden jednak nie był dla niej wystarczająco interesujący. Brakowało im ogłady, delikatności i subtelności. Maczo-piciu, tak ich nazywała, bo nie wiedzieli, czy postawić bardziej na picie, czy na urok macho. Wydawało im się, że są jak promocja dwa w jednym. Żałosne fiutki! Ona cały czas czekała na swoje przeznaczenie. Zresztą tak zalecił jej Światowid, z którym kontaktowała się przez komórkę.
– Przed Najważniejszą Babą stoicie!! Baczność, tępaki!!! A ty kończ, Bardzie miły!

…Woda się dotąd burzy i pieni,
Dotąd przy świetle księżyca
Snuje się para znikomych cieni;
Jest to z młodzieńcem dziewica.

– O to chodzi, Najważniejsza Babo! – przerwał niecierpliwy Mścigej. – Musimy poprawić dzietność w grodzie!
Najważniejsza Baba zasępiła się. Od dawna przeczuwała, że dybią na jej godność, cześć i nieposzlakowaną opinię.
– Co za czasy, co za obyczaje! – dała upust swemu niezadowoleniu.
– Masz rację, Najważniejsza Babo kochana! Miła Dziewka jest już przecież w odpowiednim wieku!
– A cyców nadal nie pozwala dotknąć! – pożalił się Czcibar o przesadnie krzywym nosie.
Nawet zasmarkane pacholę, odłożywszy ekologiczne, drewniane zabawki, raczyło zabrać głos w tej ważkiej sprawie.

Na licach różana krasa,
Piersi jak jabłuszka mleczne,
Rybią ma płetwę do pasa,
Płynie pod chrusty nadrzeczne.

Najważniejsza Baba uspokoiła się. Nie o nią chodziło. Od razu poczuła się pewniej.
– A gdzieżeś ty, smarku, Wandę podglądał?
Adam się zaczerwienił, bo w gruncie rzeczy romantyczne to było dziecię i jak dotychczas nad cielesne smakołyki płci przeciwnej przedkładał landrynki.
– Zmykaj stąd, bachorku! – Najważniejsza Baba pozbyła się pierwszego problemu.
– Nolens volens, sprawę i tak musimy rozwiązać! – zagaił ponownie Budzichuć.
– Idźcie do Pustelnika, niech on z was wybierze najbardziej godnego dotykania cyców Miłej Dziewki. Ja tymczasem poradzę się Światowida – zawyrokowała Najważniejsza Baba.
Gdy wojowie pobiegli do Pustelnika, dała pomiętosić swoje cyce Bardowi, który czynił to zawsze delikatnie i subtelnie. I jakby wstydliwie. Co za czasy, co za obyczaje!, pomyślała…

Najważniejsza Baba sumiennie pełniła swoje grodowe obowiązki. Gdy tylko sutki jej widocznie się powiększyły i stwardniały, natychmiast postanowiła skontaktować się ze Światowidem przez komórkę. Światowid wolał, gdy miała twarde sutki. Twierdził, że ich łączność odbywa się wówczas korzystniej, bez żadnych zakłóceń. Ona nigdy nie lekceważyła wskazówek Światowida. Niejeden raz przekonała się, jak mądrym i przewidującym był bogiem. Komórka, przez którą kontaktowała się ze Światowidem, znajdowała się tuż przy kurniku, w którym kąpiel brała dziś rano Miła Dziewka. Najważniejsza Baba rzuciła spojrzenie na wydatne sutki, obciągnęła odzienie dla jeszcze większego ich zaakcentowania, wysupłała rzemyk z dwóch dziurek w bluzce, otworzyła komórkę i zanurzyła się w jej ciemność.
– Wszystkowiedzący, Wszystkowidzący i Wszystkojedzący Światowidzie! To ja, Najważniejsza Baba! Wzywam Cię!
– Nie drzyj się tak, Babo! Co za obyczaje! Siura na tura!
– Takie czasy.
– O tempora! O mores!
– Co?
– Co za czasy! Na tura daj siura!
– Obyczaje też. Światowidzie, mam dla ciebie daninę! To dary Losu, który dzięki twej opiece nam sprzyja.
– Dary Losu? Kapusta? Znowu? Ja już rzygam kapuśniakiem!
– Pomidory też przyniosłam…
– Pomidorową też rzygam! Tur się zesiurał!
Zapadła kłopotliwa cisza. Światowid był jednak bogiem wielkodusznym i wyrozumiałym, więc ponowił komórkowy kontakt.
– A guziczki chociaż masz twarde?
– Jak kazałeś, Światowidzie.
– Odrzuć włosy do tyłu! Turu siuru!
Najważniejsza Baba odgarnęła długie włosy z czoła.
– Widzisz ten słup? Potańcz na nim przez chwilę!
Najważniejsza Baba lubiła tańczyć. Zresztą na tym słupie tańczyła już nie pierwszy raz. Światowid twierdził, że jest świetną tancerką. Utalentowaną. I że w innych regionach świata zrobiłaby furorę. Z tym że u nas nie ma zwyczaju trząść brzuchem.
– Chlap, flap, ślurp, chlup…
– Nie rozumiem cię, Złotousty!
– Już nic, turu siuru na polituru. Już nic, moje dziecko. – Najważniejsza Baba lubiła, kiedy Światowid nazywał ją dzieckiem.
– Trochę osłabłem… Co cię sprowadza?
Najważniejsza Baba podwiązała rzemykiem dekolt, odgarnęła włosy z czoła, nie zapomniała także podkręcić sutków.
– Mamy problem, Światowidzie. Spada nam dzietność w grodzie. Wojowie zażądali możliwości dotykania Miłej Dziewki. Ona jednak nie czuje jeszcze naturalnego przymusu. Co robić, Widzący, Wiedzący i Jedzący Wszystko Światowidzie?
– Hmmm… hmmm…
Światowid bosko hmykał.
– Hmmm… To pewnie wina zarostu wojów! – w końcu orzekł. – Uważam, że potrzeba jej cywilizowanego gołowąsa!
– Ale gdzie takiego szukać?
– Wokół grodu kręci się niejaki Trinkzbaryk, tur siurk magdeburk. Od tych co Nie-My. Jest gołowąsem i podpatruje wasze dziewki. Niech Wanda spróbuje z Niemcem!
– Z gołowąsem? To się godzi? – nieśmiało zaprotestowała Najważniejsza Baba.
– No, jeśli nie zechce, to musi się zdecydować na któregoś z wojów. Nie ma innego wyjścia… chyba że do rzeki!

Pustelnik był mądrym człowiekiem. Wiedział, że majątek ma znaczenie, lecz wiedza stoi znacznie wyżej. Dlatego on, oprócz szopy, aparatury do pędzenia trunków i wiązki słomy, na którą rzucał dziewki spragnione samotności w jego towarzystwie, nie posiadał nic. Filozofia Pustelnika miała solidne podstawy. Chyba to przyciągało do niego wojów.
– Umiesz, kupa mamuta, wspaniałą gorzałkę pędzić – pochwalił obeznany w temacie Czcibar z brzydko przekrzywionym nosem.
– Lichsze jest srebro od złota, a złoto od cnót! – prawdopodobnie trafnie podsumował wątek Pustelnik.
– I naczynia czyste, szopa wysprzątana – zauważył pomysłowy Dobromir.
– Powodzenie rodzi niedbalstwo! – najpewniej mądrze i głęboko odpowiedział Pustelnik.
– W ogóle, spokojnie tu, kiłałła – Mścigej dość miał rachunków do wyrównania, by teraz starać się o nowe.
– Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny – wydawało się, że wokół głowy Pustelnika promieniuje złota aureola… On chyba też tak odczuwał.
– I wielu rzeczy mądrych nas nauczysz? – wyraził życzenie Chlaniesław.
– Taaa… Umysł człowieka karmi się nauką i myśleniem – możliwe, że Pustelnik chciał przez to powiedzieć, iż jest człowiekiem czynu.
– I atmosfera koleżeńska, żadne sranie tarpanie – ucieszył się Świętopryk.
– Przyjaźń uświetnia szczęście, w nieszczęściu zaś przynosi ulgę – niewykluczone, że Pustelnik powiedział to z nutą tęsknoty, bo nigdy w swym życiu przyjaźni nie zaznał…
– I świetnie nam się z tobą rozmawia – Świtowzwód był pełen podziwu.
– Radość jest rozmowna – przypuszczalnie Pustelnik był smutny i tak naprawdę nie chciało mu się w tej chwili gadać.
– A w ogóle, nolens volens, to który z nas mógłby pomacać Miłą Dziewkę? – najmniej pijany Budzichuć jako pierwszy przeszedł do sedna sprawy.
– Wiem, że nic nie wiem – tym razem Pustelnik dobrze wiedział, co mówi, mimo że sam twierdził, że nie wie nic.
– Co? – niemal chórem zakrzyknęli wszyscy wojowie.
– Wypierdalać! Dziewkę mam do wychędożenia, a wy mi dupę dupami zawracacie! – Pustelnik był mądrym człowiekiem, więc jednego był pewien. Wiedział, że wiedza ma siłę tak ogromną, że przedstawiona w całości zabić by mogła…

W sumie nie wiadomo do końca, jakim sposobem Wanda pojawiła się w grodzie. Nikt nie chciał się przyznać do więzów krwi z Miłą Dziewką. Może też dlatego miała takie wzięcie? Każdy z wojów miał wśród dziatwy po kilku debilów, a takie przypadki nie podnosiły ich atrakcyjności kopulacyjnej, nawet wśród dziewek Pustelnika. A zależało im przecież na dorodnym potomstwie. A i ciało Wandy samo w sobie też stanowiło magnes. Miejscówki na szczeliny w kurniku były wykupione
do końca przyszłego roku. Przy tym trzeba dodać, że na czarnym rynku nie chodził ani jeden wolny karnet. Takie powodzenie miała Wanda!
Wanda niejednokrotnie zastanawiała się nad swoim pochodzeniem. Wyprosiła nawet u Najważniejszej Baby audiencję u Światowida. Miała jednak zasady. Ciało pokazywała tylko podczas kąpieli. Dlatego nie zgodziła się na taniec na słupie. Światowid się wtedy wkurzył i odpowiedział jej enigmatycznie: „O tatusiu przypominać ci będą wrony”. Wkurzony Światowid nieraz bywał złośliwy, ale Wanda potrafiła być cierpliwa. Godzinami słuchała krakania wron. Jednostajne „krakrakrak” uspokajało ją dziwnie, niestety, nie wyjaśniało tajemnicy pochodzenia. Brak rozwiązania sekretu wstrzymywał Miłą Dziewkę od zgody na jakiekolwiek podszczypywania. Co dzień widziała czeredę małych debili wałęsających się po grodzie, sama nie chciała sobie podobnego bachora zafundować. A przecież jej tatusiem mógł być każdy: i Świtowzwód, i Chlaniesław, i nawet Czcibar, któremu onegdaj przestawiła paskudnie brzydki nos. Nie miała jednak wyrzutów sumienia, bo to był bardzo bezczelny typ.
Najważniejsza Baba wzięła Wandę na stronę i przekazała jej proroctwo Światowida. Tak naprawdę to Miła Dziewka się ucieszyła. Po pierwsze, to był gołowąs, a więc nie mógł być jej tatusiem. Po drugie, był zagraniczniakiem, więc prawdopodobieństwo ojcostwa jeszcze bardziej malało. Po trzecie, nie słyszała o debilach urodzonych ze związków z obcymi. Zresztą tę prawdę przekazał przez wojów mądry Pustelnik, a on miał do czynienia z wieloma dziewkami, także ze smagłymi pięknościami z dalekiego Południa. Pustelnik nigdy nie cyganił, więc ochoczo udała się na randkę z Trinkzbarykiem.
Trinkzbaryk był jednak dziwakiem. Jedyne, co lubił, to podglądać. Chował się za choinką, dla niepoznaki stroił ją jakimiś dziwnymi świecącymi przedmiotami i zza nich spozierał, szukając wzrokiem nagich bab. Wanda jednak próbowała. Nie poddawała się. Namawiała go na miłość.
– Miły, ich liebe dich! – czule szeptała.
– Idź się utop! – beznamiętnie odpowiadał.
Chamski był! Od razu pomyślała: „Po co mi taki gołowąs?” Wśród nocnej ciszy wyrwała mu z rąk choinkę i zaniosła do grodu. Okazało się, że przystrojona była jakimś szajsem, który z ustąpieniem mrozów się roztapiał. Dlatego od tego wydarzenia choinkę przyozdabiamy tylko zimą. Wtedy, gdy noc jest najdłuższa. I najzimniejsza.
To chyba tyle o Wandzie… No, może jeszcze słowo. Po nieudanej randce z Trinkzbarykiem na nowo zaczęli się jej podobać wojowie z wąsami, ale cyców ni dupy nadal dotykać nie pozwalała. Ja myślę, że to przez wrony. To one wykrakały jej takie życie. Bo każda kobieta woli orły, ale większość i tak trafi a na wrony. Albo na wróble, ale o tym kiedy indziej.