sobota, 19 lutego 2011

Ciężar grzechów cudzych.

Siedziałam z Władkiem przy kuchennym stole, gorącej herbacie zaparzonej w porcelanowym czajniczku, a na talerzyku obok leżały maślane herbatniki. AK-owiec też wyglądał jak herbatnik – był taki suchy, sprasowany i bez inicjatywy – w dodatku robił maślane oczy. Zrobiło mi się go żal, bo ostatnio tylko go strofuję, a powinnam może być nieco bardziej uprzejma.

– Władku, zacerować ci skarpetki?
– Nie dziękuję, zaszyłem sobie.
– Chyba esperal – żachnęłam się. – Przecież nie cierpisz szycia!
– Gdy byłem mały wszyscy chcieli być Apaczami. Na podwórku biegali sami Winnetou, skalpując siebie nawzajem z dzikim krzykiem na ustach, tylko ja się wyróżniałem. Byłem Siuksem.
– Nosiłeś irokeza?
– Nie, mylisz Siuksów z Irokezami. Jako Siuks nauczyłem się szyć. Wszyscy mi zazdrościli.
– Myślałam, że stałeś się pośmiewiskiem. Siuks tańczący z igłą z nitką?
– Nie, ponieważ uszyłem bluzę traperską z frędzlami. Dostałem mnóstwo zamówień, które starannie wykonałem, co skończyło się powtórką z historii. Biali znów wybili czerwonoskórych.
– Nie miałeś wyrzutów sumienia?
– Oczywiście, dlatego przerzuciłem się na szycie ornatów. Pomyślałem, że księża są jak dzicy Indianie: też atakują o świcie. Tylko nikt nie będzie skalpować prałata na porannych roratach.
– No tak, niektóre msze odprawiane są o dzikiej porze.
– W końcu zacząłem wszystkich spowiadać. To co moi koledzy nosili w sercu i duszy przygniotło mnie. Ale do dziś noszę przede wszystkim ciężar grzechów koleżanek z podwórkowych wigwamów i tipi. To przez ich grzechy stałem się kobieciarzem.
– Teraz Anonimowym Kobieciarzem – poprawiłam Władka lat 95. – Czy tajemnica spowiedzi nadal cię obowiązuje?
– Niestety tak.

Siuks z warszawskiego przedwojennego podwórka znów się pochylił nad filiżanką herbaty, ponownie upodabniając się do herbatnika. Spojrzałam na wypraną cerę, zmarszczki pełne wspomnień, tylko w tępe od bólu oczy nie chciałam zerknąć. Poczułam ciężar młodych grzechów, które przybijają Władka na starość. I w duchu zaprotestowałam przeciw spowiedzi. Dlaczego potrzebny jest pośrednik między grzesznikiem a Bogiem? Czy w łańcuchu pokajania się ksiądz jest półbogiem, czy bardziej półgrzesznikiem?
Machnęłam w końcu na to ręką. Wolałam wyobrazić sobie Władka lat 14 w kusym ornacie. Ach, czasami diabeł rozdaje myśli.

piątek, 18 lutego 2011

Zapój.

Witek z parteru dostał białej gorączki. Jest on synem, leżącego w świętej niepamięci na cmentarzu żołnierzy radzieckich na poznańskiej cytadeli, niejakiego lejtnanta Siergieja Iwanowicza, który począł go w gwałtownych okolicznościach końca II wojny światowej. Dlatego też obecna przypadłość sąsiada z dołu spokojnie może być nazwana z rosyjska zapojem. Witek od niemal 40 lat chlał wódę, popijał piwem zmieszanym ze słodkawym bełtem aż w końcu dopadły go halucynacje. Dowiedziałam się o tym od Władka lat 95, który przyniósł tę wieść wraz z pączkami, które kazałam mu kupić na drugie śniadanie.

– Witek kochał na zabój i pił na zapój – obwieścił AK-owiec, przestępując próg mojego mieszkania.
– Umarł? – spytałam zaciekawiona.
– Nie, ma jedynie delirium.
– Och, to wspaniale – odetchnęłam z ulgą. – Widzi białe myszki?
– Nie, ojca. Chce go wyeksmitować. Nawet pomylił mnie z nim. Czy ja wyglądam jak żołnierz Armii Czerwonej?
– Ale byłeś w Armii Krajowej.
– Wiesz co dzieli AK od AC? Przepaść ideowa! – odpowiedział sam sobie powstaniec lat 95.
– No dobra – przytaknęłam, bo słabo znam się na wojskowości, choć wiem, że najładniej w mundurach wyglądali faszyści. Nawet w swoim czasie kochałam się w Hansie Klossie. – Widziałeś Witka?
– Krzyczał do mnie, że nie da się wyru...
– Stop! Nie pozwolę na obsceniczne wyrażanie się w moim towarzystwie.
– Od kiedy „wyrugować” jest przekleństwem?
– Przepraszam.
– A swoją drogą co ci chodzi po głowie, Adela?
– Co masz na myśli?
AK-wiec spojrzał uważnie na moje włosy, po czym orzekł.
– Pająk.
Władek wie, że cierpię na arachnofobię, nie byłam jednak stuprocentowo pewna, czy mnie straszy, czy może podobnie do Witka z parteru ma halucynacje.
– Chuchnij!
– Na pewno przy tobie nie stracę dechu – obwieścił wiekowy amant, obrócił się na pięcie i zszedł na dół udawać lejtnanta Siergieja Iwanowicza.
A ja nalałam sobie kieliszek wiśniowej nalewki, wymownie protestując przeciw obłędowi opilczemu. Nie, nikt mnie nie sprowokuje! Nie dostanę białej gorączki. Ktoś na Wildzie musi być trzeźwy.

czwartek, 17 lutego 2011

O tym, gdzie kibice mają siusiać.

Dziś w Poznaniu wiele osób zawraca sobie głowę meczem piłkarskim poznańskiego Lecha z portugalską Bragą. Nawet Władka lat 95 zafrapował ten problem. Ja jednak pomyślałam o innym problemie. Ostatnio bowiem zaczyna się debatować nad możliwością picia piwa na stadionach. I nie chodzi tu o piłkarzy. To kibice mają biegać jak kot z pęcherzem.

– Władku, czy miałeś okazję być na meczu futbolowym we Włoszech?
– Nie, Adelo. Z tymże nie chciałbym, bo na trybunach jest tam wielu faszystów.


– I to jest twój błąd. Piwo na stadionie podają lekkie, a toalety są urządzone w niepowtarzalnym design’ie. Nawet zazdrościłam mężczyznom, bo w damskiej toalecie nie ma pisuarów.
– E tam. Ja byłem na Allianz Arena w Monachium. Tam są dopiero bawarskie kible!

– Bawarki?
– Tak. Chlejesz, Adelo, browara, ale sikasz bawarką. W ten sposób kibic strzela gola.
– Taki karniak?
– Karniak jest tylko wtedy, gdy sikający Szwab nie trafi do bramki.
– Słyszałam, że najgorzej mają we Francji. Mają bardzo

niebezpieczne pisuary, dlatego kibice z Bordeaux albo Lille piją najwyżej jedną lampkę wina.
– Nie chcą ryzykować siurania?
– Władku, rozmawialiśmy na ten temat. Nie mówi się „siurać” przy kulturalnej kobiecie!
– Przepraszam. Ale wracając do toalet, to nie chciałbym oglądać meczu w Nowym Jorku.

– Dlaczego?
– Bo tam są baby gotowe na wszystko.
– Na wszystko?
– Nawet na to, by wejść do kibla i wartościować amerykańskiego lub imigranckiego siusiaka.
– Jezu! Naprawdę?!
– Tak, Adela. Nowy Jork to światowa stolica braku kultury.
– A Japończycy? Nasze wildeckie dziady mówili w kolejce po chleb, że tam też grają w piłkę.
– Na japońskich wyspach piłka straciła na naturalności. Nie ma

wulkanicznej siły, za to epatuje azjatyckim automatyzmem.
– Brakuje eksplozji? – spytałam zaintrygowana.
– Nie ma dla Polaka erupcji w japońskim kiblu. Robot odepnie ci rozporek, wyjmie siurka...
– Władku! – wróciłam do strofowania powstańca.
– A na koniec odcedzi, wysuszy, schowa do gatek i z powrotem zasunie suwak w spodniach.
– Nie ma w tym żadnej świętości!
– To prawda, Adela. Najświętsze kible mają w stolicy Kościoła, ale

tam nie rozgrywa się meczy. Papież nie zgodził się na zrobienie stadionu w ogrodach watykańskich. Pod dachem też nie zbudują obiektu, bo boją się o freski Michała Anioła. Że niby piłka może uderzyć w twarz świętego Piotra albo jeszcze większej szychy.
– To na koniec, jakie toalety według ciebie byłyby najodpowiedniejsze na stadionach?
– Najlepszy kibel to taki, w którym poczujesz, że sikasz herbatą indyjską.
– Co to znaczy?


– Kibic, który poświęca kawałek meczu swojej ulubionej drużyny na pobyt w kiblu, siedzi tak jak na szpilkach. Nigdy nie wie, jaki będzie rezultat.
– Wiesz, Władku, to ja chyba protestują przeciw piciu piwa na stadionach.
– Może masz rację, ja nie piję na trybunach od 95 lat.
– To wytrzymaj do setki.
– Masz rację, z piersiówką się nie rozstaję.

środa, 16 lutego 2011

30 km/h.

Na syberyjskich drogach rozrywką kierowców jest strzelanie do znaków drogowych. Sprowadzane przez Władywostok japońskie samochody mają kierownice po prawej stronie. Kierowca chwyta kółko lewą dłonią, zaś prawą rękę wystawia za okno i strzela do wszystkiego co się rusza. Pojazd jest rozpędzony, więc dla kierowcy znak drogowy przybliża się z zawrotną szybkością, zatem z jego perspektywy rusza się. Czasami pozostaje ślad po jednym celnym strzale, ale częściej widać pamiątki po seriach karabinowych. Stąd dla kierowców wybierających się pierwszy raz tamtymi drogami, znaki są nieczytelne. Jedyną pociechą jest to, że w głębokiej tajdze trudno spotkać milicjanta z drogówki.

W Poznaniu jest inaczej. Tu panowie z drogówki rzucają się w oczy, a gdy nawet kobieta o nich zapomni, to nieprzestrzeganie znaków drogowych zawsze w konsekwencji doprowadzi do spotkania z policjantem. O tym chciałam dzisiaj porozmawiać z Władkiem lat 95, moim druhem od lat kilkudziesięciu.

– Władku, czy ktoś prowadził kiedyś badania, z jaką prędkością ludzie wykonują ruchy frykcyjne?
– A bo ja wiem? – odpowiedział głupkowato Władek.
– Naprawdę nie wiesz, króliczku?
– Na brykacza się zgodziłem, ale króliczkiem mnie nie traktuj! – zdenerwował się powstaniec.
– Skup się, brykaczu. Jaka może być maksymalna prędkość frykcyjna?
– 30 km?
– Na godzinę?
– Tak szybko nie dam rady przez godzinę – zawstydził się AK-owiec.
– Tego akurat się domyślam – spojrzałam na mojego rozmówcę z dezaprobatą. – Podobnie będzie z samochodami w centrum Poznania.
– Co? Dlaczego?
– Nie zadawaj na raz tylu pytań! – powstrzymałam porywczego Władka lat 95. – Bo radni chcą ograniczyć prędkość poruszania się samochodów do 30 km/h. Tłumaczą, że to tylko na wybranych ulicach, ale daj im palec, a...
– Któremu radnemu dałaś palec?
– Uspokój się, ja im tylko grożę paluszkiem! I nie jest to R6! Wracając, gdy ustawią znaki ograniczające prędkość do 30 km/h, to ja wsiądę do taksówki z prawej strony, opuszczę szybę, wyciągną z kieszeni twoje parabellum, które mi pożyczysz i poćwiczę celność.
– Z twoją celnością wylądujesz w celi.

Władek już niemal od 95 lat niepotrzebnie próbuje straszyć – najpierw rodziców, potem niemieckich i radzieckich okupantów, a na koniec mnie. Ja się jednak nie zatrwożę i z całych sił będę protestować przeciw flegmatycznym kawalkadom na poznańskich ulicach. Przecież to tak, jakbyśmy codziennie mieli procesje Bożego ciała.
Zatkane ulice, tylko dziewczynek sypiących płatki nie będzie.

wtorek, 15 lutego 2011

Dlaczego kobiety nie lubią wykrętów.

Bardzo niedobrze, że człowiek nie jest składanką. Nie, nie idzie o puzzle, a bardziej o pana Słodowego i jego zgrabne dłonie, które potrafiły łączyć ze sobą przeciwstawne żywioły. Przejdę może od razu do przykładów, by uniknąć mętności i niepotrzebnej gmatwaniny. (W słoneczną pogodę muszę dbać o swój klarowny styl.)

Władek lat 95 opierał głowę na rękach, łokcie wbijając w blat kuchennego stołu. Stał przed nim kubek z niedopitą kawą, obok leżała poplamiona gazeta – zdążył zapaskudzić ją tłustymi paluchami. Powstaniec bezmyślnie wpatrywał się w długą smugę, którą zostawiał na błękitnym niebie samolot. Postanowiłam wyrwać go z intelektualnego marazmu.
– Kochasiu, zupełnie w tym momencie nie potrzebujesz stóp – zauważyłam.
– Że jak?
– Gdybyś miał gwinty w kolanach, wykręciłbyś nogi i dałbyś im odpocząć.
– Niby po co?
– Po pierwsze zmniejszyłbyś ciśnienie, bo serce nie musiałoby pompować krwi do twoich paluchów. Nie przepociłbyś skarpetek oraz zahamowałbyś wzrost płytek wszystkich paznokci u stóp, przez co nożyczki dłużej byłyby ostre. Nogi mógłbyś w tym czasie odmoczyć, a nawet je wygodnie i ze wszystkich stron wymasować. Ponadto przedłużyłbyś ich żywotność.
– Ale byłbym unieruchomiony! Na cacy!
– W nocy też leżysz w barłogu i nie potrzebujesz nóg. Zaoszczędziłbyś na kołdrze, bo mógłbyś mieć ją o połowę krótszą, no i nie skopałbyś jej.
– Gadasz głupoty, Adela. Chcesz sprowadzić seks do spotkania prącia z waginą. Nieładnie!
– Przecież nieustannie skarżysz się, że pupa ci marznie. Niezaangażowany tyłek mógłbyś obłożyć termoforami wypełnionymi gorącą wodą, a mi podać do rąk wykręcony organ.
– Myślę, że to zbyt zakręcony pomysł – odezwał się niepewnie Władek.
– Nie protestuj, mam swoje lata i doskonale wiem, że mężczyźni szukają statecznej żony, ale kochanka musi być już zakręcona!
– Uważam, że tym pomysłem odzierasz mężczyznę z jego tożsamości i obniżasz mu stopę życiową. Kim ja byłbym po takim przekręcie?
– Sam byś nie odmówił prezentu z waginy i biustu, wiem o tym doskonale! Tylko się nie wykręcaj! – ostrzegłam.

Władkowi zaświeciły się do pomysłu oczy, a ja znowu byłam z siebie zadowolona, bo zapędziłam AK-owca w kozi róg. Udowodniłam bowiem, że to mężczyźni preferują wykręty. Trzeba ich nieustannie kontrolować i sprawdzać. I w tym momencie protestuję przeciw przedszkolnym zabawom mężczyzn w chowanego. Bo to prowadzi ich do wykrętów. A tego – my kobiety – nie tolerujemy!

poniedziałek, 14 lutego 2011

Mamy świętych od wszystkiego do niczego.

Wpadł Władek lat 95 na codzienne drugie śniadanie i usiadł na zaparzonym szatanem i drożdżówką z serem.
– Adela, zakochałem się w tobie.
– W którym roku?
– W 1974, tuż po meczu Polska – Haiti.
– Jaki był wynik?
– To nie o to chodzi. Po przegranej Haiti przestało automatycznie przydzielać swoje obywatelstwo polskim uchodźcom.
– Pytam się o efekt zakochania.
– Byłaś wtedy taka opalona. Prawie czarna.
– A przydzielali to obywatelstwo?
– Tak.
– To dobrze, że przestali. Trzęsienie ziemi tam było.
– Miłość zawsze przynosi kataklizmy. Właśnie w Walentyki trzeba o tym wyraźnie powiedzieć.
– Nie rozumiem, co ty chcesz od świętego Walentego? – zdziwiłam się. – Dla was najważniejszym świętym jest Hubert. Polujecie na kobiety, bo macie po trzydzieści lat, ale nadal mieszkacie z matką!


– Adela, ja nie żyję już z rodzicami.
– Posłuchaj, nie możesz tłumaczyć tanich kochanków w koszulkach z poznańskiego targowiska na Bema.
– Znowu masz pretensje, że nie kupiłem kwiatów!
– Tulipany?!
– Jezu, ile człowiek musi na ciebie wydać!

Władek podniósł swój kościsty tyłek z sofy i poszedł na targwisko na Rynek Wildecki. Tylko, że niepotrzebnie, bo ja mam gdzieś święta, gdzie patronami dni są święci do niczego. Bo niby co za kochanek był z świętego Walentego? Albo ze świętego Huberta? Jan Paweł II też nie był wielkim amantem.

Zatem kiedy szukać kochanka? Kiedy szukać miłości? Nie no, ja prostestuję przeciw takim pierdołom!

niedziela, 13 lutego 2011

Polski język obcy.

– Władku – spytałam mego 95-letniego druha – czy nie uważasz, że powinniśmy zacząć ratować polski język?
– To nie ulega frekwencji.
– Bo łykamy różne neologozimy i w gardle stają nam kwantyfikatory nieporadnej pragmatyki słowa ojczystego.
– No to chlup w ten głupi dziób – AK-owiec wygłosił popołudniowy toast, wznosząc do góry dłoń z kieliszkiem napełnionym wódką z pigwą.
– Połejtuj.
– Że co?
– Poczekaj. Alkohol wysokoprocentowy zabija komórki nerwowe i dokonuje spustoszeń w gospodarce trawiennej naszego organizmu. Ścianki gruczołu zwanego wątrobą narażone są na paraliżujący nokaut. To jak plaskacz zaserwowany kochance proboszcza przez Gołotę.
– Czuję, że to nie był eufemizm – zauważył Władek lat 95
– Ludzie codziennie powinni używać tautologii, a nie stosować gutaperki w miejsce czułych słówek.
– No to chlup w ten głupi dziób
– Połejtuj, tak się fajnie nam tokuje.
– Jasny gwint! Chyba na starość zostanę mizoginem!
– Potokujmy o metempsychozie – poprosiłam powstańca.
– Chyba już pójdę... Załatwię prokurę – obiecał na koniec AK-owiec.

Władek wziął pod pachę butelkę i bez słowa sobie poszedł. Dał mi tym samym pretekst do protestu. Dziś wzburza mnie echolalia, która przestała być charakterystyczna tylko dla dzieci.
Czy ja żyję wśród wariatów?