sobota, 14 września 2013

Wartościowa kobieta nie musi chodzić na wysokich obcasach.

Nie wiem, co mnie napadło, ale będąc na Rynku Wildeckim nabyłam skarpetki w różowym kolorze. Pomyślałam, że ranki i wieczory są już chłodne, a ja chciałabym swoje stopy obdarzyć czymś ciepłym i serdecznym, a serdeczność od zawsze ukrywała się pod różem.
Gdy wróciłam do domu, od razu udałam się do sypialni i nałożyłam na nogi swój nowy, przytulny zakup. Potem weszłam na łóżko i przechodząc się po nim, przeglądałam się w lustrze, które mam umiejscowione w wezgłowiu małżeńskiego wyrka. (Mój Józwa już dawno nie żyje, ale pozostało tremo, które nadal hamuje mnie przed zdradą świętej pamięci połowy. Wprawdzie tylko w małżeńskim barłogu i to się pewnie już nie zmieni.)

W każdym razie ucieszyłam się ogromnie, widząc że moje stopy nareszcie są optymistyczne. Gdy masz dobrze zmotywowane stopy wówczas nie ma szans, by twoje kroki zaprowadziły cię na manowce. To stara i niespocona jeszcze prawda.

Potem zadzwoniłam do Władka lat 97, by podzielić się swoją radością i przekazać mu skarpetkowe wibracje w kolorze różowym.
- Adela, w jakich butach będziesz nosiła swój optymizm? – spytał przytomnie powstaniec.
- A wiesz, że o tym nie pomyślałam.
- Jeżeli chcesz zarazić ludzi swoją postawą, to powinny to być sandały, lecz w jesienne słoty łatwo wyświnić róż, zamieniając go w podły brąz.
- Brąz nie jest taki podły – zauważyłam. – Wiele pomników jest w brązie. Na przykład taki Mickiewicz jest brązowy.
- Myślałem, że wieszcz jest spiżowy.
- Powinien być złoty, ale jest brązowym medalistą i stoi na pudle.
- Na cokole – poprawił mnie AK-owiec.
- Mickiewicz już się stamtąd nie ruszy, dlatego nie potrzebuje różowych skarpetek. Ciekawe, jakie buty założyłby Adam?
- Adela, kup glany. To najlepsze obuwie dla poetów i optymistycznie nastawionych do życia kobiet.
- Lubię jak mówisz z sensem.

Zakończyłam rozmowę telefoniczną i wybrałam się na Aleje Marcinkowskiego. Tam w sklepie obuwniczym niedaleko kościoła pw. Świętego Marcina nabyłam glany w kolorze lila róż ze srebrnymi aplikacjami w kształcie paproci, na których siedziały przyczajone kleszcze. Poczułam, że świat stoi przede mną otworem. Wciągnęłam w zdrowe płuca haust poznańskiego powietrza, po chwili oddając optymistyczny dwutlenek węgla do smutnej, wielkopolskiej atmosfery. Czułam, że idą zmiany. Na lepsze.

Znowu miałam siły na protesty. Zatem: kochane, porzućcie szpile! Załóżcie glany! Szczęście jest jak rymy częstochowskie i kolorowe sznurowadła do glanów. Życie jest takie piękne.

piątek, 13 września 2013

Kiedy spierasz się sama ze sobą.

Są takie chwile w życiu, gdy dostrzegasz, że masz dwie ręce czy nogi, a każda kończyna ciągnie w swoją stronę. I choć byś chciała pogodzić jedną z drugą, to twój arbitralny wybór zawsze którąś ze stron skrzywdzi. Jedną rękę honorujesz, pozwalając jej głaskać twoją wytapirowaną czuprynkę, chwilę potem drugą dłoń używasz do podcierania pupy, czym poniżasz ją okrutnie. I przyrzekasz sobie, że już jutro wprowadzisz rotację, to działasz jednak tak automatycznie, że z postanowienia wychodzą nici. I lewej pozostaje rola obsługującej pupcię, a prawa lgnie do pisi. Albo na odwrót.

Nogi są mniej nieprzyjazne sobie, w każdym razie nie są tak pokopane jak dłonie. Najwyraźniej to widać, kiedy bierzesz się za obcinanie paznokci. Zwykle silniejsza prawa ręka, pewna swoje przewagi, jest łagodniejsza. Rach ciach i gładko oraz równo obcina paznokcie z lewej strony. Ale potem przychodzi czas na lewą. Jak ona obcina! Najpierw wzrokiem, a potem bierze nożyczki, celowo niezgrabnie pakuje paluchy w oczka nożyc i i traktuje paznokcie z prawej na szagę. Bezlitośnie i nadal ostro.

Próbuję w takich momentach reagować, godzić zwaśnione strony, ale to walka z wiatrakami. Nogi podkładają sobie nogi, ręka ręce nie idzie na rękę, a jedno płuco filtruje dostęp do informacji drugiemu. Ciężko to powstrzymać. Nawet pośladki biorą udział w tych zatargach, gdy jeden półdupek wystawia się na kopniaki, a drugi na głaski.

Ale najgorzej jest z myślami. Bo ja mam myśli zarówno w lewej półkuli jak i drugiej. I jak półkule mózgowe wezmą się za bary, to wszystko idzie w pięty. Znaczy piętę lewą albo prawą – wszystko zależy która półkula zwycięży. Oczywiście mózgowa, nie pośladkowa.
Usiadłam dziś przed lustrem do rozmowy ze samą sobą. Miałam najpierw przymknięte oczy, ale postanowiłam się przełamać. Dzielnie spojrzałam sobie w oczy. Tfu, to nieprawda – nie w oczy. Najpierw zerknęłam w jedno oko, a potem w drugie. Nie ujawnię w które najpierw, bo od razu wytkniecie mi, że jedną preferuję i w związku z tym mam lewą duszę bądź prawą. Przecież wiadomo, że oko jest odzwierciedleniem jednej duszy, a drugie drugiej. Nie mogę nobilitować jednej duszy, bo od razu rozlegną się krzyki jednookich lewaków bądź jednookich prawicowców, którzy słyszą zwykle na jedno ucho. Znaczy docierają do nich tylko takie informacje, jakie mają dotrzeć. A przecież od filtrowania są przede wszystkim nerki. Nie uszy. Choć może włosy w uszach coś tam zatrzymują? Ale to już temat na inną rozprawę filozoficzną…

czwartek, 12 września 2013

Nabrzmiałe jądra Pafnucego.

Pafnucy lat 43 nabrał ochoty na drugą butelkę bełta, ale nie miał w kieszeni wystarczającej ilości grosiwa. Wpadł w tej sytuacji na pomysł, by pójść do Celinki lat 47, która prowadziła salon fryzjerski dla pań. Akurat nie było klientek, więc stłukł o bruk pustą butelkę po tanim winie, aż uzyskała kształt tulipana, otworzył zamaszyście drzwi do salonu fryzjerskiego i wpadł na Celinkę, chcąc ją przestraszyć. Nie chodziło mu o cały dzienny utarg, lecz dwa bankknoty o najmniejszym nominale. Chciał mieć na górkę, bo był jeszcze na tyle trzeźwy, że pomysłał o zrobieniu zapasu na zapicie jutrzejszego kaca.

Celinka to kobieta, dla której mam wielki szacunek. Wynika to z tego, że potrafi położyć najpotężniejszego dryblasa i przy tym w ogóle się nie spocić. Tajemnica jej skutecznej przemocy (Celinka jest czterokrotną rozwódką) tkwi w posiadaniu czarnego pasa. Karate i judo ma w małym palcu lewej ręki. Ale o tym nie wiedział Pafnucy. Nie wiedział też, że Celinka dawno nie miała mężczyzny, za co winę ponosi profil jej salonu – po prostu przychodzą do niej tylko kobiety.

Było późne popołudnie. Rozłożony na podłodze Pafnucy nie był do końca pijany, wykazywał żywy kontakt z kobiecą naturą Celinki, więc ona nie zastanawiała się długo. Zamknęła wcześniej salon, zasunęła rolety i po chwili pierwszy raz wykorzystała Pafnucego. Łobuz początkowo nawet chciał uśmiechnąć się pod nosem, ale przeszkadzał mu knebel. Pozostałe członki jego ciała ufnie przyjmowały niespodziewaną inicjatywę Celinki, ale po trzecim razie już chciał się wyrwać. Na próżno.

Niemożliwym jest nasycić kobietę, która jest istotą kosmiczną, zapewne wyplutą przez Czarną Dziurę.

Życie na Wildzie toczyło się pobożnie i tradycyjnie: ludzie wybrali się na spacery, posprzątali obejścia, odkurzyli dywany, zrobili przepierki. Leniuchowali, bimbali, dłubali w nosie. Tylko w salonie fryzjerskim Celinki znajdującym się w suterenie pod numerem 17 działy się sprawy niezwyczajne. Pafnucemu wydawało się, że już więcej nie będzie mógł, ale Celina miała bardzo sprawne dłonie. Uciskając mu rytmicznie jądra doprowadzała do erectio pijaka i rozbójnika w jednym, po czym bezlitośnie go dosiadała.

Celinka zaspokoiła się dopiero w czwartkowe południe. Zmyła sobie makijaż z twarzy, następnie nałożyła nowy, ubrała się i rozwiązała Pafnucego. Przed wyjęciem knebla uprzedziła go, że jakiekolwiek skargi spowodują przedłużenie aresztu. Dlatego mężczyzna wyszedł z lokalu bez słowa. Zataczając się, natknął się na mnie.

- Pafnucy – fuknęłam – ty się jeszcze zataczasz?! Tak od poniedziałku?
- Ciociu, to przez nabrzmiałe jądra! – wystękał.

Wzruszyłam ramionami i poszłam do Celinki, by skrócić sobie grzywkę. Dopiero tam się dowiedziałam, jak można ukarać bezczelnego napastnika.

środa, 11 września 2013

Jak Nana swoją córkę Pipę na kurtyzanę uczyła.

To nie jest tak, że w Poznaniu zawsze było porządnie. Już w 1929 roku mieszkaniec ulicy Zamkowej, niejaki Ludwik O., w liście do redakcji „Nowego Kuriera” zauważył, że „w społeczeństwie jest zawsze pewien procent ludzi o kulturze Murzynów i goryli”. Wtedy nie znano pojęcia rasizmu, a porządny obywatel stolicy Wielkopolski był jedynie zafrapowany spektaklem, jaki odbył się przed seansem filmowym w jednym z tutejszych kin. Występował tam pewien czarnoskóry mężczyzna, który wyuzdanie tańczył w towarzystwie przyodzianej w kilka piór dziewicy („pożal się Boże”). Dziś o Murzynach już nie wspomnę, ale o obecności goryli w mieście nadal trudno zapomnieć.

Wczoraj poszłam grzecznie spać już o godzinie 21. Umościłam się w łóżku na podobieństwo gołębi, które upierają się, by założyć gniazdo na moim balkonie. Jednak nawet te złe skojarzenia nie przeszkodziły mi w rychłym zaśnięciu. Lubię spać i nie czuć, jak mi rosną paznokcie i włosy. Parszywe uczucie: czytasz Rilkego, a tu włos powoli zanurza się w brwi, by potem zaatakować powiekę. Albo słuchasz Brahmsa, a na palcu podstępnie rozpycha się paznokieć. To bardzo rozprasza. Wolę się rozrastać podczas snu. I tej nocy wszystko byłoby w porządku, gdyby nie goryle. Poznańskie goryle.

0 23 rozbudziły mnie odgłosy z zabawy, którą zorganizowała Wiesia lat 63. Wiesia już drugi semester zalicza na uniwersytecie trzeciego wieku i wraz z żakami w wieku od 62 do 84 lat prowadzi studenckie życie. Znaczy pije, pali jakieś świństwa oraz nie szanuje aktualnej jeszcze rok temu osobistej przyzwoitości. Dzisiejszej nocy studenci przerabiali jakąś lekturę, komentując za pomocą 50 słów w różnych odmianach treść książki.

Nie wytrzymałam i po dwóch godzinach przekrzykiwań wyszłam na balkon.
- Wiesia! – wrzasnęłam. – Do jasnej ciasnej, ja chcę spać!
Wiesia tanecznym krokiem podeszła do okna, rozpościerając bujne kształty na parapecie.
- Adela, znasz książkę Aretino Pietro?
- Jest pierwsza w nocy – krzyknęłam zbulwersowana. – Ja nie czytam po ciemku!
- Nie czytałaś „Jak Nana swoją córkę Pipę na kurtyzanę uczyła”? – zdziwiła się Wiesia.
- A powinnam?
- Wpadnij do nas! Zygmunt zaraz zacznie czytać nowy rodział. Tylko przynieś ze sobą wino!
- Przyjdź, skarbie – zawtórował Wiesi Zygmunt lat 77. – Mamy tu też inne przedwojenne perełki literatury lekkiej.

Pozostało mi zatrzasnąć drzwi balkonowe, zamknąć wszystkie okna, włożyć do uszu stoppery i spocić się pod kołdrą. Tak oto przez poznańskich goryli trzeciego wieku całą noc słyszałam chrobotanie rosnących w szalonym tempie paznokci.
Jestem niewyspana, wściekła i gotowa do gigant-protestu. Proszę dziś do mnie nie podchodzić! Nawet na paluszkach!

wtorek, 10 września 2013

Liposukcja.

Coś nam nie pasowało w wyglądzie Malwiny lat 92. Z oczy patrzyło jej niby tak samo, ale figura była jakby inna. Można powiedzieć, że mniej, choć nadal silnie, akcentowała swoją obecność w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa. Nie widziałyśmy jej jednak od dłuższego czasu, więc może po prostu odzyskałyśmy świeżość spojrzenia. Miałam kiedyś podobną sytuację: nie spoglądałam w lustro przez miesiąc, by po 30 dniach zauważyć, że wyrósł mi wąs. To było bolesne. Szczególnie w momencie, gdy wyrywałam sobie włosek po włosku. Podobnie musiało boleć Lwinkę, że aż tak się skurczyła.

- Malwinka – pierwsza nie wytrzymała Kunegunda lat 90, zaczepiając naszą przemiłą sąsiadkę – gdzie jest twoja połówka?
- Kunia, pijam tylko nalewki. Od czystej trzymam się z daleka, bo mi szkodzi na łeb.
- Na łeb? – zainteresowała się Balbina lat 70.
- Ach, pewnie o wygląd chodzi – wyjaśniła Kunia.
- Zawsze po wypiciu wódy miałam zniszczoną fryzurę. Zawsze budziłam się z zadartą na głowę sukienką – odpowiedziała Balbinie Malwina, a potem zwróciła się do Kunii: – Ja też mówię o wyglądzie! Wygląd jest dla mnie na tyle ważny, że zrobiłam sobie liposukcję.
- Jaką sukcję? – zdziwiła się Kunia. – Chcesz na stare lata zostać suką?
- Chyba nie – odezwała się Bronia lat 72. – To liposukcja, czyli lipna sukcja. Taka przewrotna operacja udawania suki, za którą kryje się dama. Powiedz, Lwinko, mam chyba rację? Odgadłam, bo zawsze byłaś liposuką!
- Ja byłam według ciebie liposuką?! Bronia, ty chcesz mnie obrazić?!
- Broń Boże! – odrzekła Bronia.
- Odessałam sobie tłuszcz – wyszeptała Malwina.
- Co?! – wykrzyknęłyśmy jednocześnie.
- To było pół roku temu. Zerknęłam do trzydrzwiowej szafy gdańskiej, zobaczyłam stroje z przeszłości i obiecałam sobie, że nie będę więcej używać środka przeciw molom. Po co miałam konserwować swoje sukienki, jeśli nigdy nie wcisnęłabym swojego grubego tyłka w kreacje sprzed 60-ciu lat? Zaoszczędziłam trochę z emerytury, nie kupowałam też środka przeciw owadom, a wnuczka dosłała mi resztę, bo mieszka za oceanem i dużo zarabia, bo sprząta motel w środkowych Stanach.
- Czyli jednak stałaś się suką – oskarżyła Malwinę Brygida lat 85. – Tylko suki decydują się na taką lipę.
- No co ty! No co ty! – wzburzyła się Lwinka.

Musiałyśmy interweniować. Z Kunią szybko zareagowałyśmy, bo doszłoby do wielkiej grandy. A tak doczekałyśmy w milczeniu do przyjazdu dostawczaka ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku, zakupiłyśmy chleb i bułki i wróciłyśmy do domów, myśląc o swoich tuszach. Przynajmniej ja myślałam.

poniedziałek, 9 września 2013

Uśmiech odyńca.

Heinrich lat 57 mieszkał na Wildzie od 22 lat i to nas chroniło przed jego wściekłym atakiem. Bo Heinrich choć był człowiekiem dzikim, to szanował sąsiadów. Nie wadził nikomu, nie wchodził w drogę, ale też szanował swoją odrębność i nie lubił, gdy ktokolwiek wtykał nos w jego sprawy. Mieszkańców dzielnicy najbardziej dziwiło to, że nikt nigdy nie widział na jego twarzy uśmiechu. Dlatego Heinricha nazywano na Wildzie smutnym odyńcem. I trochę bano się go.

Heinrich przekroczył granicę polską późną jesienią w 1989 roku. Najpierw chciał zostawić swojego trabanta w zielonogórskich lasach, ale coś nie pozwalało mu – jak wielu Niemcom – zdjąć nogi z gazu. Samochód pyrkał, a Heinrich zanurzył się w myślach. Ocknął się dopiero, gdy skończyło mu się paliwo. Wyszedł zafrasowany z wozu, rozejrzał się naokoło, a fasady domów dopasowały się do jego wrednego samopoczucia. Było szaro, mgliście i nieprzyjemnie. Pierwszy napotkany mężczyzna wcisnął mu żywą gotówkę do ręki i po chwili odjechał jego trabantem. Heinrich stał samotny na skrzyżowaniu ulicy Hetmańskiej i Rolnej w Poznaniu, aż ulitowała się nad nim przechodząca kobiecina. Zaproponowała mu nocleg, a on po kilku miesiącach pochował ją w zmarzniętej ziemi na cmentarzu na Dębcu.

Heinrich miał kontakt ze światem tylko wtedy, gdy wyglądał przez okno mieszkania, które odziedziczył po staruszce. Pieniądze z niemieckiej renty przynosił mu listonosz Zbinio lat 37, który po godzinach pracy robił mu zakupy. Otrzymywał za to drobne w europejskiej walucie. I to Zbinio od czasu do czasu dzielił się wrażeniami o Heinrichu. W każdym razie wszyscy byliśmy przygotowani, że NRD-owski rencista może kiedyś wybuchnąć niczym gruba berta.

Nastały pierwsze jesienne dni i oblicze odyńca spozierające zza szyby pokryło deszczowymi łzami. W Kuni lat 90 powodowało to zwiększoną obawę przed wybuchem Heinricha. Ja miałam inne wrażenie. I postanowiłam je zweryfikować. Dziewczyny z ogonka, które oczekiwały codziennie na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, stanowczo mi to odradzały, ja jednak, gdy się uprę, to nie ma na mnie siły.

Po moim kołataniu w drzwi smutny odyniec otworzył mi je niemal natychmiast – jakby stał za nimi i oczekiwał mego przyjścia.
- Wie geht’s Ihnen, Heinrich? – spytałam.
- Dopsze – odpowiedział samotny dzik z NRD.

Jak wspomniałam wczoraj, Heinrich lat 57 mieszkał na Wildzie od 22 lat i trochę bano się go. Nie wadził jednak nikomu, nie wchodził w drogę, ale też nie lubił, gdy ktokolwiek wtykał nos w jego sprawy. Dlatego nikogo nie dziwiło, że ów smutny odyniec z NRD nikogo nie wpuszczał do domu. Dla mnie uczynił jednak wyjątek.

- Wie geht’s Ihnen, Heinrich? – spytałam, przekraczając próg mieszkania. Pytając się, jak mu leci wyraziłam zatroskanie, czy aby mu nie dolega prostata. Znałam w końcu wielu mężczyzn w jego wieku, którzy borykali się z tym problemem.
- Dopsze – odpowiedział samotny dzik z NRD.
- Cieszę się, Heniula. Teraz chodź się przytul – zaproponowałam. – Powiesz mi, o co chodzi...

Heinrich w tym momencie rozpłakał się. Nie lubię płaczących samców, ale w tym wypadku jakoś mnie to nie obrażało. Znów okazało się, że kobieca intuicja, którą dysponowałam od 73 lat z coraz większą gorką, doprowadziła mnie do właściwego portu.
- Był ja młody, ładny chłop – rozpoczął opowieść Heinrich z NRD. – Na lekcja WueFu wpadł ja w oko jedna nauczycielka. Zaciągnęła na zaplecze i tam... – Heniula przerwał w najciekawszym momencie. Piliło mnie, żeby dowiedzieć się, jak bardzo niecnie wykorzystała o wuefistka, lecz taktownie powstrzymałam się.

Tymczasem Heinrich szlochał.
- Uspokój się, mój smutny odyńcu – próbowałam przerwać spazm Heinricha.
- Sze jak? - spytał z niemieckiego głupia frant NRD-owski odyniec.
- Tak cię nazywamy w dzielnicy – wyjaśniłam.
- Bee...! – zabeczał jak szwabska beksa Heinirch.
- Bądź twardy!
- No dobsze... – zgodził się odyniec. – I ta WF Lehrerin zapisała mnie do żeńskiej reprezentacji w gimnastyce artystycznej...
- To ty jesteś locha?! – zdziwiłam się.
- Ja nie mieć się za co chwytać!

Heinrich znów się rozbeczał, a mnie opadły ręce. Nie wiedziałam, co począć. Zaparzyłam mu herbaty z cytryną, a potem obiecałam pomoc przy wyborze biustonosza. Potem wróciłam przed sklep. Sąsiadki dopytywały się co i jak, ale ja jedynie zapowiedziałam, że jeżeli ktoś w mojej obecności zakpi z Heniuli, to zaprotestuję tak, że popamięta mnie do końca życia.

No!

niedziela, 8 września 2013

Hęchaczka.

Był dzień Pański. Niedziela to czas kazań, prostowania osobistych ścieżek i rad na przyszły tydzień. Dziś mocno świecące słońce wytyczyło mi radosną ścieżkę do kościoła. Przyznaję jednak, że zboczyłam, nie docierając na mszę. A wszystko przez Władka lat 97 i jego dwóch kompanów.

Spotkałam ich w parku przed kościołem pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie. Mężczyźni zauważyli mnie z daleka, ukłonili się, wstali z ławki i wyszli na przeciw. AK-owcowi towarzyszli dwaj bezdomni, czyli Zdzisław lat 48 oraz Marian lat 53.

- W tył zwrot, panowie! – obwieściłam na przywitanie. – Idziemy na mszę! Dziś proboszcz będzie mówił o plewach i kąkolu.
- Hę? – spytał Władek.
- Hę? – zawtórowali bezdomni.
- Proszę mi tu nie hęchać! – oburzyłam się. – Nie wolno kaleczyć języczka polskiego!
- Języczka? – zdziwił się powstaniec.
- Hęchacie to mi się w głowie wszystko miesza. Groch z kapustką!
- Kapustką?
- Każdy bezdomny ma hęchaczkę – obwieścił Maryś.
- Ajajaj – zareagowałam na kolejne swoje zdrobnienie.
- Hęchaczka to żadne jaja – poparł kolegę Zdzisiek.
- Że niby co?
- To żadne świństwo – zapewnił Władek. – Hęchaczka nie ma nic wspołnego z łechtaczką.
- Uważasz, że łechtaczka to świństwo?
- Hęchaczka uruchamia się tylko w kontakcie z niewysłowionym pięknem – wyjaśnił Marian.
- To dlatego hęchaliście na moje powitanie?
- Adelo, jesteś przecież ślicznotką – przymilał się mój druh lat 97.
- Ciociu, chodź z nami – poprosił Zdziś. – Przy proboszczu nie wykształci ci się hęchaczka.
- Nie ukrwi – potwierdził Marian.
- Niby dokąd się wybieracie?
- Do parku Jana Pawła II.

Kwadrans potem siedzieliśmy na ławce, drzewa dumnie prężyły się na naszych oczach, komary kąsały, ptaki świergotały. Zaczęłam hęchać. Wtórował mi Władek i dwaj lokalni bezdomni. Zrozumiałam, że w czterech ścianach nikt nie odnajdzie swojej hęchaczki.