sobota, 20 lipca 2013

Dziewczyny z pomysłem na pupę.

Jak zwykle wyszłam rano do sklepu na dole, by kupić świeże pieczywo. Przed składem stał ogonek pań oczekujących na przyjazd furgonu z chlebem i bułkami z nocnego wypieku. Przywitałam się z sąsiadkami, ustawiłam się na końcu kolejki i zaczęłam przysłuchiwać się gorącej dyskusji.

– Lustro odwraca uwagę! – głośno wyraziła swoją opinię Klotylda lat 58.
– Też jestem bezradna – przytaknęła Lusia lat 64. – Patrzę na odbicie pomarszczonej szyi, głaszczę policzki starymi dłońmi, a moja gładka pupa jest w tym czasie niedoceniona, bo jej po prostu nie dostrzegam!
– Mój Zygmunt, kiedy był młody – zaczęła Ludka lat 60 – to nosił okrągłe lusterko w tylnej kieszeni spodni. To chyba jedyny sposób, by docenić tyłek, zawieszając go w zwierciadle.
– Tymczasem siedzimy, a nasze szynki plaszczą się na twardym stołku – orzekła Kunia lat 90, która była kobietą czynu i na próżno głosu nie zabierała. – Jeżeli pozostała nam jakakolwiek gładkość, to powinnyśmy ja wyeksponować!
– Przecież z gołą dupą nie będę paradowała! – oburzyła się Wiesia lat 80, która nie certoliła się, używając często męskich zwrotów.
– To może przeszczepmy sobie tyłek na twarz? – zaproponowałam.
– Mamy być jak gwiazdy hollywoodzkie? – zaoponowała Lusia. – Jeśli miałabym być gwiazdą, to tylko supernową, ale chyba się spóźniłam.
– Uważam, że warto mieć pomysł na własną pupę – stwierdziła milcząca dotąd Malwina lat 92.
– Ba! – wtrąciłam. – Ale jaki?
– Powinnyśmy częściej się wypinać – zaproponowała Klotka. – A w ogóle dlaczego teraz stoimy, mając ścianą kamienicy za naszymi plecami? Odwróćmy się!
Odwróciłyśmy się.
– Widok marny – marudziła Malwina. – Tylko same zacieki i placki z odpadniętego tynku.
– Nie liczy się to, co my widzimy, lecz to, co widzą inni – stwierdziła Wiesia.
Na poparcie jej słów usłyszałyśmy gwizd uznania młodego kierowcy prowadzącego stary samochód marki BMW.
– Wypnijmy się! – zachęcała Ludka.
– A może narzućmy sobie kiecki na głowę? – na pomysł wpadła Lusia.
Popatrzyłyśmy na siebie niepewnie. Nasze wahanie potęgował fakt, że wiele z nas miało na sobie ciepłe pantalony. Postanowiłam odliczyć: trzy…, cztery…

Narzuciłyśmy na głowy wyjściowe kreacje. To co usłyszałyśmy, to pisk gwałtownego hamowania, a potem huk uderzenia. Potem było jeszcze gorzej. To nie była kraksa. To był karambol.

piątek, 19 lipca 2013

Najpierw oszalałam, by w końcu zostać kobietą normalną.

– Oszalałam! – powiedziałam do Władka lat 97, który przyszedł odwiedzić mnie w porze drugiego śniadania.
– A masz jakieś nowiny? – bezczelnie odpowiedział powstaniec.
– Nie mam…
W tym momencie zrozumiałam dwie rzeczy. Po pierwsze, trudno wzruszyć kogoś nowiną, bo zbyt jesteśmy na nie uodpornieni – te kataklizmy, katastrofy, zabójstwa i zamachy; po wtóre, zbyt dużo ludzi deklaruje szaleństwo, by przejmować się tym na poważnie. „Jestem wariatką”, mówiła Kunia lat 90, to samo deklarowała Klotka lat 58, a także Malwina lat 92, tyle że ćwierć wieku temu.

– Władku, ja naprawdę oszalałam.
– Chcesz mi powiedzieć, że nie podasz drugiego śniadania?
Spojrzałam z politowaniem na AK-owca, czyli Anonimowego Kobieciarza lat 97. W każdym mężczyźnie siedzi mały egoista, który widzi tylko czubek swego nie napełnionego jeszcze kałduna. Postanowiłam zajść go z drugiej strony.
– To był żart, kochasiu. Uważam, że jestem w pełni normalna. Nie ma we mnie ani krzty nienormalności, dziwactw i innych wariactw.

Zobaczyłam niedowierzanie rysujące się na obliczu powstańca.
– Adela, co z tobą?
– Chciałam ci tylko obwieścić, że wszystko mam w normie. Wzrost, wagę, nie mam żarłoczności psychicznej, czyli emocjonalnej bulimii, ani mózgowej anoreksji. Raz myślę, raz śpię, ale za to nigdy już nie przygotuję ci nic do jedzenia.
– Że co?
– Nadal zgadzam się na wspólne drugie śniadania, ale to ty musisz kupić potrzebne produkty, potem nałożyć na siebie fartuszek, następnie włączyć kuchenkę gazową i dalej już zostawiam tobie wolną rękę.
– Co proszę?
– To efekt mojego nagłego znormalnienia.
– Adela, ty chyba oszalałaś!

I w tym momencie chciałam zaprotestować, górę jednak wzięła moja chłodna normalność. Udałam, że ziewam, przykrywając dłonią usta. Potem usiadłam na fotelu, rozłożyłam dzisiejszą gazetę i zagłębiłam się w pierwszym artykule.

czwartek, 18 lipca 2013

Śledź.

Kunia lat 90 natknęła się dziś na śledzia. Leżał on osamotniony na lewym boku, grzecznie spoczywając na trotuarze. Według relacji Kunii wyglądał tak jakby przed chwilą fala morska wyrzuciła go na brzeg. Miał się dobrze, był całkiem żywy, a płetwy wykazywały chęć głębszego zanurzenia. Choć nasza dzielnica opiera się jednym bokiem na brzegu, to jednak nie jest to morska linia brzegowa, lecz skraj śmierdzącego cieku, jakim jest słodka rzeka Warta. A że śledź nie lubi słodkiej wody, to leżał na chodniku i wyglądał soli. Najlepiej z ziemi czarnej, co na poznańskim ile było niemożliwe.

Ale skąd się wziął? – to właśnie chciała wyjaśnić Kunia. I przybiegła z tym problemem do mnie.

– Adela, czy pamiętasz, by jakiś śledź przybył na własnych nogach do naszej dzielnicy?
– Na własnych nogach?
– Myślisz, że ktoś go podrzucił?
– Jaki śledź? – dopytywałam się, bo nie wiedziałam jeszcze wtedy, czy Kuni coś zaszkodziło, czy rzeczywiście w dzielnicy jest jakaś inwazja śledzi.

Kunia wyciągnęła śledzia zza pazuchy i podsunęła mi go pod oczy.
– Leon, uśmiechnij się do cioci Adeli.
Leon zachował kamienną twarz, łapiąc nerwowo hausty powietrza.
– Kunia, a spróbowałaś trzech życzeń?
– Leon nie jest złoty.
– Myślę, że mimo to warto spróbować. Nic nie stracisz.

Kunia poszła za moją radą. Przycisnęła Leona do swoich warg i szeptem wyznała mu, czego sobie życzy. Ja w tym czasie poszłam poszukać jakiegoś dużego słoja, nalałam do niego wody, którą następnie posoliłam.

Wróciłam do pokoju, a Kunia rozstała się z pupilem, wpuszczając go do przenośnego akwarium z twistem na czubku.
– I jak? Spełniło się? – spytałam z zaciekawieniem.
– Jeszcze nie.
– Jak to?
– Poprosiłam, by po śmierci pochowano mnie w dębowej trumnie. Potem, by na stypie grała wesoła muzyczka, lało się wino, a ludzie byli radośni. Wreszcie, żebym miała piękny granitowy pomnik.
Zaskoczona spojrzałam na Kunię.
– Co zrobisz teraz z Leonem? Wypuścisz go?
– Nie. Przecież nie jestem pewna, że spełnił moje życzenia...

Patrząc na pływającego Leona poczułam wilczy apetyt. Znów poszłam do kuchni i otworzyłam nowy słój. Tym razem w środku pływały ogórki kiszone. Pycha!

środa, 17 lipca 2013

Zakrapiane imprezy.

Nie jestem dewotką. Owszem, chodzę na niedzielne msze święte, z tym że kazań słucham już piąte przez dziesiąte, ale za to przyjmuję co roku kolędę, wypisuję na drzwiach K+M+B z bieżącym rokiem i wywieszam flagi Watykanu w święta kościelne. Wiem, co to dekalog i nie boję się pomóc bliźniemu. Nierzadko grzeszę, ale spowiadam się, bo potrzebuję być co jakiś czas święta. Rodzice mnie ochrzcili, dlatego chcę być pochowana w poświęconej ziemi. Toteż również na ten cel odkładam pieniądze z comiesięcznej emerytury.

Okazja do małego rabatu nadarzyła się dzisiaj, gdy odwiedził mnie jeden z dwóch wikarych z parafii Zmartwychwstańców (prosił o nie podawanie imienia, ale zapomniał zastrzec sobie liczbę lat. Dlatego występuje tu jako wikary lat 38). Wziął mnie z zaskoczenia, prosząc tak:

– Ciociu, ludzie tak cię lubią, że wpuszczą do każdego zakamarka. A mnie chodzi o to, by pokazać się na kilku imprezach.
– Po co? – spytałam rzeczowo.
– Chciałbym by te przyjęcia były zakrapiane – odpowiedział tajemniczo wikary, jak już wspomniałam wcześniej, lat 38.

Popatrzyłam na duchownego spode łba, ale zgodziłam się, bo jak już wcześniej zaznaczyłam, kocham bliźnich, a szczególnie takich przystojniaków, jakim był wikary lat wciąż zabójczo mało.

Wikarego zaprowadziłam najpierw do Wacka lat 57, bo wiedziałam, że świętuje wyjazd do sanatorium swojej połowicy Lilki lat 55. Natknęliśmy się tam również na kilka innych osobników, w tym Waldka lat 33, Włodzia lat 61, Benia lat 50 oraz Heniulę lat 68. Wszyscy pili mocne alkohole, a wyrzucone na dywan trawki z butelek polskiej żubrówki omal nie stworzyły na podłodze siennika.

– Owieczki – rozpoczął uroczyście wikary lat 38. – Chcieliście zakrapianej imprezy, to ja wam zakropię.
Wyciągnął zza sutanny metalowy półmisek, potem pół litra święconej wody w plastikowym pecie nalał do naczynia, na koniec wyciągnął zza pazuchy kropidło i zwilżył biesiadników chłodną, świętą cieczą.
– Jak my mamy teraz po tym pić? – zapytał Wacek, który jako gospodarz czuł na sobie odpowiedzialność za reakcję.
– W sumieniu własnym to rozstrzygnijcie! – zawyrokował wikary i wyszedł z lokalu.

Podobne sceny rozegrały się jeszcze w kilku mieszkaniach. Chodziliśmy dopóki wikaremu nie wyczerpało się pół litra wody święconej. Zostawialiśmy po sobie skonsternowanych konsumentów napojów wyskokowych, którzy od rąk unoszących się do toastu układali je do modlitwy. Bardzo interesujące przeżycie.

W sumie nie miałam powodu do protestu. Nałóg trzeba zwalczać. Tym łatwiej, gdy dostaje się do tego upust na własny pochówek.

wtorek, 16 lipca 2013

Nabrzmiałe jądra Pafnucego.

Pafnucy lat 43 nabrał ochoty na drugą butelkę bełta, ale nie miał w kieszeni wystarczającej ilości grosiwa. Wpadł w tej sytuacji na pomysł, by pójść do Celinki lat 47, która prowadziła salon fryzjerski dla pań. Akurat nie było klientek, więc stłukł o bruk pustą butelkę po tanim winie, aż uzyskała kształt tulipana, otworzył zamaszyście drzwi do salonu fryzjerskiego i wpadł na Celinkę, chcąc ją przestraszyć. Nie chodziło mu o cały dzienny utarg, lecz dwa bankknoty o najmniejszym nominale. Chciał mieć na górkę, bo był jeszcze na tyle trzeźwy, że pomysłał o zrobieniu zapasu na zapicie jutrzejszego kaca.

Celinka to kobieta, dla której mam wielki szacunek. Wynika to z tego, że potrafi położyć najpotężniejszego dryblasa i przy tym w ogóle się nie spocić. Tajemnica jej skutecznej przemocy (Celinka jest czterokrotną rozwódką) tkwi w posiadaniu czarnego pasa. Karate i judo ma w małym palcu lewej ręki. Ale o tym nie wiedział Pafnucy. Nie wiedział też, że Celinka dawno nie miała mężczyzny, za co winę ponosi profil jej salonu – po prostu przychodzą do niej tylko kobiety.

Było późne popołudnie. Rozłożony na podłodze Pafnucy nie był do końca pijany, wykazywał żywy kontakt z kobiecą naturą Celinki, więc ona nie zastanawiała się długo. Zamknęła wcześniej salon, zasunęła rolety i po chwili pierwszy raz wykorzystała Pafnucego. Łobuz początkowo nawet chciał uśmiechnąć się pod nosem, ale przeszkadzał mu knebel. Pozostałe członki jego ciała ufnie przyjmowały niespodziewaną inicjatywę Celinki, ale po trzecim razie już chciał się wyrwać. Na próżno.

Niemożliwym jest nasycić kobietę, która jest istotą kosmiczną, zapewne wyplutą przez Czarną Dziurę.

Życie na poznańskiej Wildzie toczyło się pobożnie i tradycyjnie: ludzie wybrali się na spacery. Posprzątali obejścia, odkurzyli dywany, zrobili przepierki. Leniuchowali, bimbali, dłubali w nosie. Tylko w salonie fryzjerskim Celinki znajdującym się w suterenie pod 17 działy się sprawy niezwyczajne. Pafnucemu wydawało się, że już więcej nie będzie mógł, ale Celina miała bardzo sprawne dłonie. Uciskając mu rytmicznie jądra doprowadzała do erectio pijaka i rozbójnika w jednym, po czym bezlitośnie go dosiadała.

Celinka zaspokoiła się dopiero w poniedziałkowe południe. Zmyła sobie makijaż z twarzy, następnie nałożyła nowy, ubrała się i rozwiązała Pafnucego. Przed wyjęciem knebla uprzedziła go, że jakiekolwiek skargi spowodują przedłużenie aresztu. Dlatego mężczyzna wyszedł z lokalu bez słowa. Zataczając się, natknął się na mnie.

– Pafnucy – fuknęłam – ty się jeszcze zataczasz?! Tak od piątku?
– Ciociu, to przez nabrzmiałe jądra! – wystękał.

Wzruszyłam ramionami i poszłam do Celinki, by skrócić sobie grzywkę. Dopiero tam się dowiedziałam, jak można ukarać bezczelnego napastnika.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Vendetta.

Śmiałyśmy się do rozpuku, stojąc w kolejce, gdzie oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, gdy co jakiś czas Marianna lat 85 wracała do historii sprzed lat. Opowiadała, że przeprowadziła się na poznańską Wildę, bo bała się zemsty pewnego sycylijskiego rodu. W 1966 roku przebywała ona w małej wiosce Aspra niedaleko Palermo. Opiekowała się nestorką rodu miejscowego sołtysa Giną. Jej syn ogólnie był zadowolony z pracy Marianny, przestrzegał ją jedynie przed tym, by nie pozwoliła matce pić alkoholu. I był z tym niemały problem, bo Gina lubiła gin.

– Pani Gina, nie mogę podać gina – Marianna po włosku odmawiała staruszce jej ulubionego trunku. – To pani zaszkodzi.
Matce sołtysa jednak zawsze udawało się przekonać Mariannę, która w tajemnicy kilka kropel ginu nalewała do kieliszka.
– To nic – uspokajała Gina, wychylając jednym haustem niewielką porcję i prosząc o kolejną porcję.
– Tonic? – dopytywała się Marianna i dla bezpieczeństwa rozcieńczała gin tonikiem.

Te zabiegi nie pomogły, bo Gina umarła na marskość wątroby i sołtys oskarżył o morderstwo Mariannę. Ta nie czekając na krwawe wyrównanie rachunku krzywd uciekła do ojczyzny. Szybko sprzedała mieszkanie w Warszawie i po cichu przeprowadziła się do Poznania. Na Wildzie przyjęta została z otwartymi ramionami, szczególnie męskie serca otworzyły się przed nią, bo Marianna przez pierwszy kwartał odważnie obnażała opaloną na śniado skórę, chwaląc się sycylijską karnacją. W duchu była jednak przestraszona. Bała się, że groźny sołtys spod Palermo przyjedzie, by podciąć jej gardło albo udusić własnymi rękami.

Z czasem Marianna zapomniała o zagrożeniu. Najpierw napomknęła półsłówkiem sąsiadce o sprawie, potem rozpowiedziała historię po całej Wildzie. Niejeden raz wspominałyśmy pobyt Marianny na Sycylii – zawsze z żartem i uśmiechem.

Tymczasem dziś na Wildzie pojawił się sycylijski cyngiel. Zawodowy morderca o imieniu Lolo.

Rozumiem, że dla dobra opowieści teraz powinna się rozpocząć kulminacja tej prawdziwej, życiowej historii. Jednak tego u mnie nie znajdziecie, bo ja tylko opisuję życie, to co faktycznie dzieje się u mnie za oknem i za ścianą. A na Wildzie egzystencja bywa brutalna i ciepła zarazem.

Cyngiel Lolo szybko został przyuważony przez Edgara lat 28 zwanego na dzielnicy Scyzorykiem. Nie wiem, co się działo, ale więcej nie zobaczyliśmy Sycylijczyka. Marianna znów częstowała nas swoim szerokim uśmiechem, my zaś nie zniechęciłyśmy się do picia ginu z tonikiem.

A te kilka kropel krwi przed bramą pod 13 deszcz szybko zmył.

niedziela, 14 lipca 2013

Urodziłam się jako angielski dżentelmen, ale potem to już wędrowałam tylko na Wschód.

Najlepsze maniery miałam tuż po urodzeniu. Trwało to krótko, bowiem do czasu, kiedy po raz pierwszy miałam okazję spotkać się z mężczyznami. Już w wieku 3 lat zrozumiałam, że faceci nigdy nie dorosną i na zawsze pozostaną chłopcami. Z tym było łatwo się pogodzić, ale już z faktem, że wpłyną na obniżenie jakości mego wrodzonego obycia, manier i szyku, to już była dla mnie gorzka pigułka do przełknięcia.

Urodziłam w 1937 roku, więc żłobek jeszcze zdążyłam zaliczyć, ale o przedszkolu nie było już mowy. Za to popatrzyłam sobie na chłopców w mundurach polskich, faszystowskich i radzieckich. Bombowe dzieciństwo przyniosło ze sobą różne doświadczenia, wszystkie jednak doprowadzały do tego samego finału: cierpienia kobiet zadanych przez emocjonalnych niedorostków.

Przypominam sobie Maciusia lat 10, który latem 45 roku chciał się ze mną pobawić w żołnierza Armii Czerwonej. Ja miałam być jego mamusią.

– Uciekaj, Adela! – zarządził.

Potem wyciągnął siusiaka i kazał mi krzyczeć. Nigdy nie lubiłam biegać, więc zrobiłam tylko kilka kroków w kierunku wiadra z zimną wodą i wylałam zimny kubeł na głowę Maciusia. Odtąd metoda lodowatego strumienia na rozgrzany łeb stosowałam na każdego chłopca. W tym i Władka lat 97, który podobnie jak większość Polaków jest emocjonalnym niedorostkiem.

Chłopcy byli, są i będą chłopcami. Niczym więcej. Ci wokół mnie, co najczęsciej mają powyżej 60 wiosen, też siorbią, mlaskają, puszczają wiatry, bełkoczą, bywają agresywni, natrętni, niechlujni, rubaszni i prostaccy, płytcy i aroganccy, niedouczeni i wiotcy psychicznie. Stają na baczność, gdy krzyknę srogo, chcą się tulić do piersi, gdy okażę odrobinę współczucia. To bachory.

Wyszłam dziś na spacer do Parku im. Jana Pawła II na poznańskie Wildzie i natknęłam się na Alojzego lat 85. Zaproponował byśmy przycupnęli na ławce. Alojzy przez lata dokonywał samokrytyki na różnych zjazdach partii, więc doszłam do wniosku, że mogę z nim podzielić się refleksją, jak postrzegam mężczyzn. Wygłosiłam długą tyradę, opowiedziałam nawet o swojej przygodzie z dzieciństwa z Maciusiem lat 10, a on tylko kiwał głową.

– Wiesz, Adela, ty chyba masz rację – przyznał Alojzy. – Spójrz choćby na mojego Wacka.
W tym momencie Alojzy rozsunął suwak u spodni i sięgnął ręką do rozporka. Wyjął swoje corpus delicti i zgorzkniały wyznał:
– Kiedy mogłem nim wojować, to byłem chłopcem. Przeklęta natura! – dodał wzburzony.
– Dlaczego?
– Bo teraz byłbym zdolny do spłodzenia mądrego potomka, ale mam do dupy plemniki!
– Alojzy, tu chyba idzie o erekcję – przypuściłam.
– Nieprawda. Miałbym wzwód, gdyby moje ścigacze były wartościowe.

Nie chciałam się spierać z Alojzym, żeby nie dostał ataku pijackiej padaczki. Popatrzyłam jedynie z refleksją na jego zwiędłe przyrodzenie i stwierdziłam w duchu, że mimo jego deklaracji, to on też jest jeszcze chłopcem. Ot, gzub ze Wschodu.