sobota, 22 maja 2010

Elektoracie, Dyrektoriacie!

Miałam dziś erotyczny sen, ale z tego akurat nie będę się spowiadała. Sny są nasze i zazwyczaj piękne. Mój na pewno był piękny.
W każdym razie, rano wstałam rześka, w dobrym, optymistycznym nastroju, skora do żartów i śmiechu. Czy nie tak właśnie powinien być nastawiony do życia obywatel Rzeczpospolitej Polskiej? Podchodzić do społecznych wyzwań z nadzieją i głębokim przeświadczeniem zwycięstwa? Na każdym z możliwych frontów! No właśnie, skoro już mowa o froncie, to przejdźmy do kandydata na Prezydenta RP w 2015 roku. Do tomaszka.
 Ale najpierw kilka słów o nowej, ważnej osobie z jego sztabu wyborczego.


Kochani, chcę Wam przedstawić szefa naszej kampanii wyborczej. Lucjan Kutaśko urodził się w uroczej wsi Zaścianki pod Białymstokiem. Jest jaroszem, pije go tylko gumka od gatek, lubi pozbawiać ryby łusek. To introwertyczny inteligent, który lubi chodzić w sandałach. W dzieciństwie był zwolennikiem ancien regime, ale dziś wspiera kandydaturę tomaszka na prezydenta RP w 2015 roku. Czyta horrory, sam kiedyś marzył by być wampirem. Lubi pić wrzątek przez rurkę. Podniebienie ma delikatne, pierś waleczną, myśli chaotyczne. Ale jak już coś powie to zawsze z sensem. Narzeka na częste czkawki, w trakcie których czyta "Próby" Montaigne'a. Ma żylaki odbytu, leczy to, biorąc gorącą kąpiel. Uczucia w nim kipą. Ponadto jest bezpretensjonalny. Mówi, że to powód, dla którego pojawił się w wielkiej polityce. Gra na giełdzie samochodowej, obstawiając kradzione opony. Ma piękny głos, ale nie lubi śpiewać a capella. Ma głęboki pępek i nieco płytsze spojrzenie. Ale jest zuchem, dlatego został szefem sztabu wyborczego tomaszka. Powtarzam: naszego kandydata na Prezydenta RP w 2015 roku!

Elektoracie! Ty, który głowy potrafisz ścinać na gilotynie! Ty wiesz, Ty Elektoracie, co się liczy u polityka! Czym ma Ciebie reprezentować! W kraju i za granicą! Czym Ci zaimponuje i czym Cię podbije! Uniesie i pozbawi tchu! Wprowadzi na wyżyny i powiesi biało-czerwoną flagę na szczycie! Nie mówmy o nadziejach, lecz o tym co Cię nadzieje!
Ty Elektoracie, Dyrektoriacie!

Chyba już rozumiesz, dlaczego tomaszka musi startować?

piątek, 21 maja 2010

Jeżeli wódka budzi radość, to drink budzi mieszane uczucia.

Tytułową prawdę przyniósł mi kiedyś tomaszka. Kandydat na Prezydenta w 2015 roku. Twierdził, że autorem bon motu jest jego przyjaciel, niejaki Maciej Siczyński. Taki sam hultaj i obibok, jak tomaszka. Chyba wejdzie do kancelarii prezydenta...

Zaprosiła mnie wczoraj Wacia. Wacława mieszka w kamienicy na przeciw mnie, a jej mąż Bogusław lubi tańczyć na rurze. Przyszła jeszcze Kalina, która śpi pod kołdrą zaciągniętą po szyję. I to te typki, sympatyczne i jowialne, upiły mnie. Jestem pijana jeszcze teraz.

Ziemia się kręci, a Kopernik to nie był głupi mężczyzna. To rzadkość, bo jak się trafi mądry Galileusz, to pali się go na stosie. Bogusław i Wacia wprawdzie palili kiedyś trawę, ale teraz mocno pada i sezon na wypalanie traw jakby minął. Dlatego nie będę się dziś wymądrzała. Przepraszam. Ale nie chcę Was zawieść, Elektoracie mego krewniaka. Zapodam Wam dalszą część przyczynku do historii Polski.

Voila:

6.

Patrzył na nią z nieukrywanym niesmakiem. STARA BABA. Bez serca. Bez ducha. Chuda, jak szkielet. Nie pojmował, co widział w niej ojciec. Pewnie wpadł w rajską dziedzinę ułudy, kędy zapał tworzy cudy. STARA BABA. Niechaj, kogo wiek zamroczy, chyląc ku ziemi poradlone czoło, takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy. STARA BABA. Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Łam, czego rozum nie złamie. Ale ona tego nie czuje. STARA BABA. Hej! ramię do ramienia! spólnymi łańcuchy, opaszmy ziemskie kolisko! Zestrzelmy myśli w jedno ognisko i w jedno ognisko duchy!... STARA BABA... Przyrodni bracia są jeszcze do wytrzymania, choć hardzi. Ale i tak ich wygnam. Razem z nią! STARA BABA. Dalej, bryło, z posad świata!, ryknął Bolesław.


I po śmierci Mieszka wygnał szybko Odę. A niech idzie na koniec świata. Niech Młodości poszuka!


Głupia.

 

7.
Nie lubię ludzi, którzy odpowiadają półsłówkami. Spotykam na przykład znajomą i spontanicznie do niej podchodzę: „Witam szanowną koleżankę”, mówię. Ona odpowiada „hej!”. Sklecić zdania nie potrafi? Albo u rzeźnika pytam: „Dobra jest ta szynka?”. „No”, słyszę w odpowiedzi. „Czy aby ta karkówka nie jest zbyt tłusta?”. „Eee tam”. „Czy ta konserwa na pewno jest świeża?”. „Taa...”
Nie inaczej było z Bolesławem, który jeszcze dodatkowo miał pewną wadę wymowy (przypadłość znana w polskiej historii jako „bolesła klątwa”). Wstawał rano, robił kilka wymachów rąk i ćwiczeń rozciągających, a potem na grodowych wałach uprawiał jogging. Mijał rozespanych poddanych.
– Dzień dobry – kłaniała się straż miejska.
– Robry – odpowiadał wysportowany Bolesław.
– Dzień dobry – radośnie witali władcę wartownicy.
– Robry.
– Dzień dobry – pozdrawiali szybkonogiego Bolka kramarze wystawiający wczesnym rankiem towar.
– Robry.
– Dzień dobry – uniżenie mówił żydowski Tewe mleczarz roznoszący pod drzwi świeże mleko w litrowych, szklanych butelkach.
– Robry – dyszał coraz bardziej zmęczony biegiem Bolesław.
Kiedyś tę sytuację zaobserwowali wędrowni mimowie, którzy przypadkowo dotarli do Poznania. Niespodziewanie zaczęli szeptać między sobą po francusku, wskazując wyciągniętymi rękoma na rozbieganego Bolka. Wtedy przypadkiem podsłuchał ich szewc Dratewka. Później relacjonował, że klęli, obrażając polskiego władcę: „Na wała, Ch. Robry!”. Wprawdzie inni poddani mówili, że Dratewka jest niewiarygodny, bo jako szewc wszędzie słyszał przekleństwa. Oni z kolei uważali, że francuscy mimowie tylko obwieszczali, że „na wałach Robri”. Trudno im się dziwić. Bolesław to słowiańskie imię. Trudno mimom byłoby wymówić „ł”. Musieli mówić „Robri”.
Przypalani przez kata – kowala mimowie nie potwierdzili żadnej z wersji. Trudno z mima wycisnąć słowo. Nawet po francusku.

8.
Bolesław klął na samą myśl o Bożym Narodzeniu. Już ojciec zmusił go do przebierania się w wigilię za Gwiazdora, znanego poza krajem Polan jako Święty Mikołaj. Ta tradycja pozostała również po śmierci Mieszka. Bolesław nie lubił się przebierać. Jednakże w potrzebie celebracji świąt narodzin Chrystusa utwierdził go Otto III. Cesarz pokazał mu w Gnieźnie kilka sztuczek. Jak wypchać sobie brzuch poduszką, w jaki sposób zniekształcać głos, by nie być rozpoznanym przez rozwrzeszczane bachory, jak chyłkiem wymknąć się z imprezy i wrócić na nią już jako władca. Sztuczki sztuczkami, ale Bolesław nie miał serca do aktorstwa. Jako gwiazdor był rzemieślnikiem, nie artystą.
Ponadto dla Bolesława to był śliski grunt. Jemu zależało na okrzepnięciu nowego państwa, a nie na sporach, które różnie mogły się skończyć. Jak choćby ta pyskówka z Ottonem o rodzaj zwieńczenia choinki.
– Jaka gwiazda?! Ho, ho, ho – prychał Bolesław.
– Jaki czubek?! – krzyczał rozsierdzony Otto.
– Czubek??!
– Czubek! Gwiazda??
– Gwiazda!!
W zacietrzewieniu zaczęli rzucać w siebie bombkami. Próbowali też wzajemnie spętać się łańcuchami. Przed większą rozróbą uratowały ich anielskie włosy. Ocucił ich wybuch. Wybuch śmiechu. Wystarczyło, że spojrzeli na siebie.


Tysiąc lat później o tej historii przypomniała sobie pani kanclerz. Akurat spotkała się z polskim prezydentem. Wyobraziła sobie, że może być mu do twarzy z długim zarostem à la ZZ TOP. On zaś najpierw stanął na palcach, chcąc zajrzeć pani kanclerz w dekolt. Nie udało się. Ze złością spojrzał przed siebie, utkwił wzrok na brzuchu kobiety i pomyślał, że nie wygląda, by w wigilijny wieczór musiała wkładać pod czerwoną kreację poduszkę.


A szczerze, to ja nie wierzę, by politycy byli zdolni rozdawać prezenty.

9.
Oblicza władców najczęściej upamiętniane są na monetach i banknotach. Zawsze wydawało mi się, że ich twarze są dumne, zacięte, chmurne, gniewne, poważne. Patrzą z godnością, zadumą, charyzmą. Roztaczają nimb nieomylności, pewności siebie, czasem buty. Tak właśnie mi się wydawało.


W telewizji zobaczyłem łaskawy uśmiech królowej Elżbiety. „Nieźle, nieźle”, mruknąłem pod nosem. Potem natknąłem się na ekranie telewizora na zalotny grymas królowej Beatrix. „Taa, to jest to!”, pomyślałem. Gdy zostałem urzeczony zdjęciem roześmianej, niewinnej buzi księżniczki Kako z japońskiej rodziny cesarskiej, wtedy już wiedziałem. One wszystkie mają fachową opiekę dentystyczną! I to wcale nie doraźną, jak to miało miejsce dawno temu.
– Ale ci jedzie z ryja – powiedział przy powitaniu Otto III do Bolesława I.
– To przez Ungera.
– Tego biskupa?
– Oczajduszę! – zatrząsł się z oburzenia Bolek. – Przez niego złamałem ząb na świętym Wojciechu!
– Rozdziaw gębę – poprosił cesarz niemiecki.
– Aaa...
– Założę ci koronkę – ulitował się Otto III.
To była solidna niemiecka robota. Wypadła dopiero po ćwierćwieczu. Wtedy Bolesław znów w swej łaskawości przyjął na audiencji niemieckiego dentystę.



10.
Bolesław wezwał najpierw najstarszego syna. Zadał mu proste pytanie:
– Jaki musi być król, gdy znajdzie się wśród, tfu, inter pares? – Pierworodny rozdziawił gębę, bojąc się, że indagacja starego króla i zarazem ojca zmierza do kolejnych ograniczeń. Miał już zakaz oglądania MTV, nie mógł zażerać się Potrójnym Big Mac’iem, ani pić mega coli. Bał się kolejnego ultimatum.
– Ultimus?
– Primus, Bezprymie... – ciężko westchnął Bolesław, po czym odprawił syna ruchem dłoni. Chłopakowi nie udało się skryć radości. „Głupek”, pomyślał król, „zmrożę go bardziej, niż te Cassate, które wcina po kryjomu przede mną.”
Kazał teraz służbie przywołać Mieszka. Gdy młodszy z synów wszedł do komnaty wtedy również bez wstępu, z zaskoczenia zadał pytanie.
– Jaki powinien być władca, by poddani czuli jego autorytet?
– Musi być szybszy niż lamborghini – odpowiedział z refleksem Lambert.
Bolesław z uznaniem pokiwał głową, sięgnął do kiesy i sypnął groszem na nowy komplet opon zimowych. Odprawił syna ruchem ręki i nakazał sprowadzić najmłodszego z potomków.
– Kochasiu, jak król powinien postępować, by lud go pokochał?
– Ot, to jest pytanie. – Otto po krótkim zastanowieniu zdobył się na głęboką refleksję. – Prawie jak „to be or not to be...”
– Że co?
Bolesław z rozczarowaniem machnął ręką na Ottona. Jego odpowiedź zdecydowała, że to Mieszko II przejął po Chrobrym koronkę. I wcale nie była ona z amalgamatu.

11.
Mieszko II Lambert najpierw wypędził braci. Niedługo potem zaczął pędzić samogon, lecz w odróżnieniu od Bezpryma i drugiego brata o imieniu Otto bimber pozostał na jego dworze. Dobrze mu było w tym kraju.


Dobrze mu do dziś.

12.
Matylda Szwabska zarejestrowała się na portalu randkowym, ale Lamberta tam nie znalazła. Postanowiła zatem zaatakować go zwyczajowymi gołębiami pocztowymi, które dostarczyły wyrafinowaną przesyłkę. Matylda wiedziała, że Mieszko na podwórku przyswoił sobie łacinę, ale tak naprawdę imponowała jej znajomość innego klasycznego języka. Jako jeden z nielicznych oświeconych władców nie udawał Greka! Dlatego jej dar musiał być oryginalny, szczególny, wyjątkowy. Wysłała mu księgę modlitewną. Okrasiła ją, zamieszczając na marginesach neumy. Mieszko tak długo łamał sobie głowę nad zapisem nutowym, że spóźnił się z pomocą wojskową dla ojca Matyldy. Ernest Szwabski zmuszony został przez Konrada II do gry w salonowca, potem cesarz postanowił zabawić się w to samo z Lambertem.



13.
Jarosław Mądry badał wiedzę Bezpryma. Musiał mieć pewność, czy właśnie on jest tym jednym z dziesięciu.
– Hawaje. Podaj stolicę – rozpoczął zabawę książę Rusi Kijowskiej.
– Uuu..., trudne pytanie – twarz Bezpryma wykrzywiła się pod wpływem wytężonego wysiłku. – Uuu... – Ukulele?
Jarosław Mądry z życzliwością przyjął odpowiedź.
 Co jest oczkiem w głowie ślepego murzyna?
– Kolorowe sny?
– Nie. Próbuj dalej.
– Kakaowe oczko?
– Też – pojednawczo skwitował słowa Bezpryma Jarosław. – Jednak mi chodziło o coś innego.
– No to ja już nie wiem!
– Oczkiem w głowie ślepego murzyna jest biała laska.
– Aha.
– Co to jest paralizator?
– Czy to temat katechezy przedmałżeńskiej dotyczący seksu oralnego?
– O? Znasz pozycję 69! – zdziwił się mądry książę. –A powiedz mi teraz, co łączy inicjację z lewatywą?
– Inicjatywa?
– Bingo!
Jarosław Mądry już był pewien, że Bezprym jest tym jedynym z dziesięciu. Ale postanowił zadać jeszcze jedno pytanie.
– Wiesz, jaka jest stara dupa?
– Pomarszczona?
– Blisko, blisko!
– Stara dupa jest zwykle zasiedziała!
– Właśnie. Otóż to! Dlatego pomogę ci przejąć tron po Lambercie

Mimo,że jestem jeszcze pijana, to wiem, że tomaszka też może przejąć urząd. Urząd Prezydenta RP. I to jest dla Was, kochany Elektoracie, wspaniała wskazówka.
 
Niech Wam się poszczęści przez najbliższe 5 lat, bo dopiero później będziemy w stanie sami nad tym popracować.

czwartek, 20 maja 2010

Władek lat 94 uczy patriotycznej postawy przy kościele Zmartwychwstania Pańskiego

tomaszka, ten brakorób i popsujdata zaskoczył mnie. Przyszedł ogolony, ubrany w najlepsze rzeczy, jakie chował na swój pogrzeb, oraz z odświeżonym oddechem. Zwykle przezornie uciekam spod drzwi, by nie zabił mnie zapach przetrawionego czosnku, ale dziś do mieszkania wpłynęły zupełnie odmienne aromaty. Mniej ludzkie, jakby marki Coty.

Ot, co z człowiekiem robi nadzieja.
Ot, co z kandydatem robi wizja prezydentury.

To, co tomaszka przyniósł, stertę pobazgranych koślawym pismem papierów, trudno było nazwać strategią. Napisał przyczynek do historii Polski pt. "Niepoczytalny poczet władców Polski". Lepiej pominę to milczeniem. Strategią zajmie się dopiero formułowany sztab wyborczy. Władek lat 94 też obiecał wspomóc inicjatywę swym świeżym spojrzeniem. tomaszka rzuci tylko kilka swoich wyborczych zachcianek, ale dopiero po odbyciu cyklu szkoleń. Bo prezydent bez treningu to żaden prezydent. Zresztą to, co dzieje się z Polską po 1989 roku jest najlepszym na to argumentem.

Tymczasem staliśmy obok włazu do kanału przy ulicy Zmartwychwstańców w Poznaniu. Pół godziny wcześniej podobnym wejściem zszedł pod ziemię tomaszka. Kandydat na Prezydenta RP w 2015 roku. Władek lat 94 zaprowadził go na ulicę Chłapowskiego, tam kazał mu odsunąć właz do kanału, paluchem wskazał kierunek ściekowej eskapady i z powrotem zasunął klapę na swoje miejsce. Po czym pokuśtykał do mnie.

Czekamy już ponad pół godziny.
- Władek - zagaiłam rozmowę. - Czy na pewno dobrze zrobiliśmy?
Byłam zatroskana, zbyt długo krewniak nie wychodził na słońce.
- Adela, prezydent musi być patriotą. Ten, co nie przeszedł choć jednego kanału, nie może być bohaterem. A tylko herosi mogą piastować ten szlachetny urząd!
- Ty byłeś w powstaniu warszawskim, ale mój tata, opowiadając o powstaniu wielkopolskim nic nie wspominał o kanałach.
- To były inne czasy - prychnął Władek lat 94. - Patriotyzmu nie nauczysz się w postawie stojącej. Kochana, musisz brnąć w gównie. I najlepiej na czworakach!
- Nie pododba mi się to, Władziu. Spójrz, minęła już 40 minuta!

Zaczęłam żałować tej próby. Nasz misterny plan przejęcia władzy prezydenckiej przez jedyną zdroworozsądkową siłę w narodzie mógł spalić na panewce. Nie wiem, czy bylibyśmy w stanie znaleźć innego tak świetnego kandydata, który byłby dodatkowo zdolny do wielkich poświęceń: łez, potu i smrodu. W dobie MTV, chipsów serowo-cebulowych, paprykarzy szczecińskich o przedłużonym terminie przydatności do spożycia? Nigdy!

- Władek, a załatwiłeś wodę? Przecież on wyjdzie strasznie brudny!
- Mam wodę.
- Nie widzę. Przecież nie masz nawet małej butelki.
- Mam flakonik. Załatwiłem wodę święconą.
- Jezu, przecież jego nie ma już 45 minut!

Rozstrzęsionymi rękami wzięłam bazgroły, które tomaszka nazwał strategicznym przyczynkiem do historii Polski. Łamanym głosem zaczęłam odczytywać to na głos. Władek lat 94 smutnie przytakiwał głową, a wierni, którzy akurat wychodzili ze mszy świętej z kościoła przystawali koło nas i ze skupieniem i namaszczeniem słuchali pięknych słów. Ku pokrzepieniu serc.

1.
Mieszko najbardziej lubił pistacjowe. Cassate go wnerwiały, bo rodzynki, a tym bardziej kawałki orzechów wchodziły do dziur w spróchniałych zębach. Bambino wydawały mu się pedalskie, bo co to niby za książę, który trzyma drobny patyczek w ręku i obślinia polewę czekoladową? Zaś włoskie były zupełnie niezłe. Mieszko kochał lizać. I przy tym czuć tę przyjemną nutę chłodu na języku.

W 965 roku odmieniły mu się gusta. Polubił również ciepłe lody. Gdy potem patrzył na rytmicznie poruszającą się głowę Dobrawy, to pomyślał, że niegłupio zrobił, przyjmując chrzest za pośrednictwem Pragi.


2.
Biskup Unger wywyższony łaską i poparciem papieża nie był przygotowany na to spotkanie. Oczekiwał, że w państwie Polan spotka się z czcią, szacunkiem i życzliwością. Tymczasem świeżo poniżona warstwa starych kapłanów od samego początku rzucała mu pod nogi kłody. Tak było też za czasów jego poprzednika, biskupa Jordana. W 999 roku pogańscy kapłani sięgnęli po najsilniejszy argument. Pewnego wieczora nowy biskup usłyszał tuż za plecami głośny i tubalny głos.
– Mam na ciebie oko!
– Tylko Pan Bóg wszystko widzi – dumnie odpowiedział na nieoczekiwaną zaczepkę biskup Unger.
– No, no, no! – Światowid potrząsnął groźnie palcem tuż przed zaskoczoną twarzą kościelnego hierarchy. – Nie pyskuj!
Światowid wygodnie rozsiadł się na ławie pokrytej skórą tura. Chwycił za dzban, przechylił do ust i pociągnął obficie.
– Piwo jest przednie – polski bożek bez skrępowania głośno beknął. – Słuchaj, kochasiu. Przejdźmy do meritum. Piątek trzynastego zostaje, czarne koty i kominiarze też. Z całą resztą pewnie też się dogadamy!
– Jak to? – oburzył się Unger.
– Popatrz lepiej, co przyniosłem! Nie będziemy przecież siedzieć o suchym pysku. Sam grillowałem!
Wspólna biesiada zbliżyła do siebie obu dozorców dusz. Konsumpcja piwa wprowadziła atmosferę zaufania i wzajemnego zrozumienia. Obaj smakowicie mlaskali, obgryzając upieczone mięso do samych kości.
– Wspaniałe. Naprawdę dobre – biskup Unger poklepał się po wydatnym brzuchu.
– Wojciech – oblizał usta Światowid. – Święci wprawdzie nie są zbyt pikantni, za to mają kruche mięso.
Biskup Unger machinalnie odsunął od siebie talerz. Powstrzymał torsje haustem piwa. Potem zadumał się.


3.
W 970 roku, na pierwszym odpuście w historii Polski królowała wata cukrowa. Mieszko był nią zachwycony. Dobrawa zaś uwagę skierowała na kolorowe baloniki.

– Unimilmy sobie wieczór – zaproponowała Mieszkowi, lubieżnie oblizując usta.
Mieszko odpowiedział mrugnięciem okiem.
Na kolejnym odpuście baloniki już nie tańczyły na sznurkach, tylko dumnie sterczały na drucikach.
Choć za czasów chrześcijańskich dzietność w grodzie nieco spadła, to duch w narodzie nadal był krzepki .


4.
Mieszko ucieszył się z mojej wizyty. Był mroźny, zimowy wieczór, płomyki świec chybotliwie tańczyły na zawilgoconych, glinianych ścianach, władca wiercił się pod niedźwiedzimi skórami. Pachniało nudą. Książę był rad, gdy wyciągnąłem laptopa, oznajmiając, że puszczę mu film z jego udziałem.
– Masz XP? Dlaczego nie najnowszego Windowsa?
– Wystarcza mi – odpowiedziałem. – Jako pisarz korzystam przeważnie tylko z edytora tekstu. Co jakiś czas obejrzę film fabularny, który przecież i tak mogę mieć na dysku zewnętrznym.
– Zimno, cholera jasna. Rozgrzej mnie jakimiś scenami z nocy Kupały.
– Nie, bo filmy o tobie, książę, mają także element wychowawczo – edukacyjny. Nie można dopuścić, by szkolna dziatwa się zgorszyła. Ponadto mocno jesteśmy związani z Watykanem. Mamy konkordat. Nie ma sensu podważać chrześcijańskiego fundamentu naszej oświaty. Puszczę film o bitwie pod Cedynią.
– Kim jest ten wypierdek?
– To Wojciech Pszoniak. Świetny aktor.
– Guzik mnie to obchodzi. Czy on jest do mnie podobny? Nie widzieli mojej podobizny na banknocie 10 złotowym?
– Tu chodzi o prawdę ekranu – starałem się tłumaczyć.
– Przestań pinkolić! A te kreacje? Zrobiliście ze mnie neandertalczyka! W czerwcu miałbym się pocić pod zapchlonymi skórami?!
Zdenerwowany Mieszko wyciągnął zza pasa sztylet, przytknął cienkie ostrze do mojej szyi i wymownie spojrzał.
– Dobra, będzie noc Kupały – wystękałem.
Na całe szczęście miałem ze sobą bezprzewodowy internet i po chwili udało nam się połączyć z redtube.


5.
Młody Bolek dostał od ojca na Pierwszą Komunię Świętą zegarek. Kieszonkowy. Cacuszko ładnie wyglądało, szczególnie koperta. Chłoptaś odłożył na bok gromnicę, wyrzucił z zegarka nieprzydatny do niczego werk i włożył do środka rybią łuskę na szczęście. Sporo lat później wymienił ją na urodzinowy podarunek od biskupa Ungera. Był to kawałek kości świętego Wojciecha. Przedtem zobaczył odrobinę szpiku, więc nieco go powysysał. „Niezły Wojtek”, pomyślał.
Odtąd ssał Wojciecha w chwilach stresu. Relikwia przydała mu się zwłaszcza pod Grodami Czerwieńskimi.

I w tym momencie, po 83 minutach od swego zejścia tomaszka przesunął właz i wystawił umorusaną głowę.
- Ja pierdolę!
Władek lat 94 podbiegł kulawo z flakonikiem wody święconej, kropiąc tomaszka nadobnie.
- Ja pierdolę! - powtórzył Kandydat na Prezydenta w 2015 roku.
- Co, co się stało? - wykrzyknęłam.
- Jakie szczury!
- A widzisz, Adela - uśmiechnął się Władek lat 94 - tomaszka nie tylko nabrał polskiego patriotyzmu, ale i o polityce sporo się dowiedział!

środa, 19 maja 2010

Pierwszy prezydencki trening.

Zaprosiłam wczoraj swojego krewniaka na obiad. Rzadko to czynię, bo to głodomór, wszystkie zapasy z lodówki mi zeżre, często zabrudzi kuchnię, a na dodatek nie okaże wdzięczności! Ale wczoraj chciałam, by tomaszka się pojawił.

Zażyczył sobie wcześniej kurczaka w pesto, więc trochę pomęczyłam się nad tą wcale nie poznańską potrawą i zadzwoniłam, przypominając młodemu sklerotykowi o obiedzie. Zjawił się punktualnie. Hultaj, obibok i nieudacznik. Jak mówią Rosjanie: "bezdielnik". Nierób i fantasta. Pierdoła i naiwniak. Uważałam, że świetnie nada się do moich planów.

Nakarmiłam go. Z lubością słuchałam jego mlaskania i siorbania herbaty z żurawiny - to była najlepsza oznaka jego ufności. Lubiłam trzymać go na smyczy, a zależność uzmysławiać zawartością garnka. Ale dziś rozmowa przy obiedzie miała być dużo poważniejsza.

- Smakuje ci? - spytałam.
- Ciociu, ty jesteś hiperciocia. Taka mega-ciocia. Taka ciocia-ciocia!
- tomaszka, do cholery, smakuje ci?
- Tak!
- To dobrze.
- Też tak myślę.
- Chcesz jeść jeszcze lepiej?
- Oczywiście! Kto by odpowiedział inaczej?
Nastąpiła kulminacyjna chwila i przeszłam do meritum.
- Musisz zostać prezydentem!
- Że co?
- Masz zamieszkać w Pałacu Namiestnikowskim!
- Teraz?
- A zebrałeś 100 tysięcy podpisów?
- Nie.
- To po co się idiotycznie pytasz. Zamieszkasz dopiero za 5 lat.
- Aha.
- Ale musimy zacząć ćwiczyć już od dzisiaj. Dopij herbaty i zaczynamy.

tomaszka wysiorbał herbatę do końca, cały czas czujnie mnie obserwując. Pomysł niezbyt mu się spodobał, ale pisałam już, że to hultaj i leń. Nawet prezydentura to dla niego za duży wysiłek. Ale miał dużo innych cech, które predestynowały go na to stanowisko. Musiałam je tylko wydobyć na wierzch. Resztę zrobicie wy, głosując na niego za 5 lat.

- Pierwszy trening będzie z myślenia - rozpoczęłam zajęcia.
- Uff.
- Wyobraź sobie, że już dziś jesteś kandydatem. Do jakiego elektoratu uderzysz?
tomaszka podrapał się po głowie. Nie mogłam patrzeć na te tłuste, wypaćkane dłonie, których nie umył po jedzeniu.
- A łap nie łaska wyszorować? - nie wytrzymałam.
Krewniak spojrzał za to na mnie z błyskiem w oku.
- Uderzę do brudnych Polaków!
- Co proszę?
- 8% kobiet nie używa dezodorantu, 17% nie myje się codziennie, a 31% nie depiluje się.
- A mężczyźni?
- Przemnóż, ciociu, te liczby razy razy 3.
- Uważasz zatem, że aż 7 % panów się depiluje?
- A co mnie obchodzi nie mój elektorat?
- Ty nareszcie zaczynasz mówić, jak prezydent! - spojrzałam na obiboka z uznaniem.
- Zobaczysz, Adela, podbijemy Polskę brudem jej obywateli!

Kazałam na jutro przygotować krewniakowi strategię na przyszłą kampanię. Nie będzie tak, że tomaszka wyjdzie ode mnie bez zadania domowego. Prezydentem nie może być tylko na treningach. Na koniec zakomenderowałam:
- Przychodzisz jutro ze strategicznym planem, przedstawiasz go, a potem Władek lat 94 nauczy cię postawy patriotycznej.
- A co będzie na obiad?
- Chleb ze smalcem!
- I to ma mnie przygotować do mieszkania w pałacu?
- Dziś smalec, jutro małpki!

Oczy znowu mu rozbłysły. Wiedziałam, jak go zmotywować. Zaś jutro zmotywuję was, przyszły elektoracie mego krewniaka!

wtorek, 18 maja 2010

Baju, baju, baju nocą. Baju, baju, baju w dzień.

Za dziesięcioma grajdołkami, za Żuławami i innymi depresjami, za rozlanymi niczym zupa rzekami harcowało dziesięciu krasnali. Gnomy były hałaśliwe, złośliwe i nierzadko wredne. Dźgały się, podkładały nogi i wpadały w furię. Wyrywały sobie włosy, rozdzierały szaty, drapały się po gębach. Wszystko miały gdzieś, w kłótniach i swarach zapominając o bożym świecie. Czasami z okrągłego cyrku, który zamieszkiwały wydobywały się niecne okrzyki: "ty trollu obmierzły!", "ty gnomie przebrzydły!". O dziwo, mimo tych wrzasków, żyły sobie skrzaty w symbiozie, zapominając o dzieciach, którym radość i uśmiech na twarzy miały przynieść.

A dzieci w międzyczasie spełniały swoje ambicje. Dbały o obowiązki szkolne i domowe, ciułały kieszonkowe, marzyły o wyjeździe na wakacje. I te najpilniejsze kupowały sobie klocki Lego, inne autka-resorówki, a jeszcze inne fundowały sobie rozkrzyczaną Barbie, albo nawet dwie lub trzy, jak było kogo stać lub chciał mniej jeść.

I żyły sobie dzieci osobno, i krasnale żyły w innym świecie.

Ale nadchodzi taki czas w życiu krasnoludków, gdy trzeba wybrać Papę, czyli największego Wypierdka wśród wypierdków. Zbierają się wówczas gnomy w kąciku, ustalają reguły współzawodnictwa i przymilają się do dzieci, które chcą zainteresować udziałem w wyborach na Wypierdka wypierdków. Bo bez dzieci nie ma knypków, co sobie nader rzadko liliputy przypominają.

Zawody krasnali to mimo wszystko nie byle co. Stają na starcie i prężą się - uczesane, wypomadowane i wypachnione. W tej chwili to piękne kurduple, które na strzał startera ruszają do wyścigu. Ale to nie są zwyczajne zawody, o nie! Tu nie idzie o dobiegnięcie pierwszemu do mety. Tu liczy się styl biegania. Taniec chocholi. Podłożenie nogi. Przytup z groźną miną. Kapitan Hak i szlachetny, choć głupkowaty Piotruś Pan.

I staje się rzecz niebywała. Dzieciarnia zmęczona pracowitym dniem zaczyna słuchać krasnalich opowieści. Jednym wykrzywia buźkę w uśmiechu, drugim rozwiera gębusię w grymasie zdziwienia, innym zwiera rączki w piąstki. I podniecają się widowiskiem, każde powoli idealizując swego faworyta.

A liliputy wpadają w trans. Widząc chwilowe zainteresowanie dzieciarni błyszczą w światłach fleszów, gotowe nałożyć sobie kilogramy makijażu. Popularność rośnie i rośnie, a im mało i mało. Boją się utraty chwilowej sławy, więc zatrzymują dzieci podarkami. "Chcesz sukienkę dla Barbuśki?", "Ode mnie samochodzik!", "Wyciągnę dla was, kochane dzieci, swoją kiełbaskę".

Do wyczerpanych dniem dzieci dociera chóralny krzyk gnomów: "Zbudujemy drugi japoński grajdołek!" I pojedyncze okrzyki: "To ja będę waszym Papą Harakiri!"

Dzieciarnia oszołomiona podarkami zwiększa swoją listę prezentów. I nie spotyka się z odmową! A to powoduje, że w każdej główce zmęczonego dzieciaka rodzi się ideał krasnala. Wyśnionego gnoma, który będzie tak miły, że nie wyrzucą go ze swego łóżeczka, choć będzie tylko marną kopią japońskiego liliputa.
A może właśnie dlatego?

A kiedy następnego dnia dzieci się obudzą, uśmiechną się do Papy, to miło go przywitają:
- Cześć, Harakiri.
Niestety, Papa stuknie się w czoło, odpowiadając:
- Dzieciarnia, wy sama se puku!

poniedziałek, 17 maja 2010

WAL Muzea

Jest poniedziałek i przyznaję, że po weekendzie wszystko mi się pląta w głowie. A to Noc Muzeów, a to poznańscy kibice, którzy z kulturą nie byli nigdy związani, a to polityka, która przyniosła kuriozalne wypowiedzi profesora Bartoszewskiego, czy Andrzeja Wajdy.
Postanowiłam dziś nie wypływać na szeroki przestwór oceanu, lecz zaprostestować przed pewną wizją, która coraz częściej pląta się po głowie. Zacznijmy zatem tydzień metaforą.

WAL Muzea
Ustawa narzucająca obowiązek finansowania przez gminy znajdujących się na ich terenie placówek muzealnych nadwerężyła i tak już skromne budżety polskich miast i miasteczek. Ta regulacja była kroplą przelewającą czarę goryczy. Włodarze stanęli przed dramatycznymi problemami: finansować szkoły, szpitale, czy muzea? Zamykać żłobki, przedszkola, czy szkoły zawodowe? Nie dotować wydarzeń kulturalnych, sprzątać miasto co drugi dzień, czy pobierać myto od przejeżdżających pociągów i samochodów ciężarowych oraz osobowych?


Jeden z zastępców prezydenta miasta Poznania (przezywaliśmy go Vicek) wpadł na dobry pomysł. Powołał kilkudziesięcioosobowy sztab kryzysowy. Ja trafiłam do zespołu doradców. W samą porę, ponieważ bank badał akurat moją zdolność kredytową, a miejskie pobory korzystnie ją podwyższały.

Kolega Jerzy, który był przewodniczącym naszego zespołu doradców, forsował politykę cięć wydatków budżetowych. Miał wiele interesujących inicjatyw. Proponował na przykład zlikwidować przedszkola, przenosząc grupy maluchów do żłobka, a starszaków na zajęcia świetlicowe w szkołach podstawowych. Postulował odebranie ulg na przejazd środkami komunikacji miejskiej studentom oraz emerytom i rencistom (tu musiałam zaprotestować!). Przedstawiał plany wprowadzenia municypalnego podatku, tak zwanego „chodnikowego”, który by pokrył naprawy zniszczonego trotuaru, a może nawet i nawierzchni ulic. Vicek jednak kręcił nosem. Cięcia wydatków mu nie odpowiadały, bo czuł się merytorycznie gotów do pełnienia kolejnej kadencji, a wybory samorządowe były przecież tuż, tuż. Każdy głos się dla niego liczył. Wtedy ja odezwałam się nieśmiało – „A może dokapitalizować miasto z zewnątrz?”. Oczy Vicka się zaiskrzyły, a ja doprecyzowałam pomysł. Dał naszemu zespołowi wolną rękę, żegnając gremium szerokim uśmiechem. Ten szczęśliwy dla mnie dzień skończył się jeszcze jedną niespodzianką: bank przyznał mi kredyt.

Wal–Mart był największą siecią sklepów detalicznych na świecie. Teraz przygotowywał się do wejścia na rynki Europy Środkowo–Wschodniej. Decyzja właściwie była już podjęta, rada nadzorcza szukała jedynie optymalnej strategii, która w niedługim czasie pozwoli im w tym rejonie świata na objęcie pozycji lidera w swojej branży. Rozważano kilka opcji. Zastanawiano się nad stworzeniem sieci sklepów cash&carry, nikt nie wykluczał też opcji supermarketów o powierzchni sprzedażowej do 1000 m2. Niespodziewana propozycja ze strony przedstawicieli władz miasta Poznania z Polski zdecydowała, że Wal–Mart postanowił stworzyć sieć hipermarketów o powierzchni sprzedażowej około 20.000m2 każdy.

W Poznaniu jest kilkanaście muzeów. To oznacza, że należy utrzymywać, czyli ogrzewać je, sprzątać i strzec tych kilkunastu budynków. Trzeba płacić pensje ochroniarzom, muzealnikom, konserwatorom i sprzątaczkom. A zapewniony jeden dzień bezpłatnego zwiedzania w tygodniu to finansowy koszmar! Dlatego pierwszym moim pomysłem było umieścić wszystkie eksponaty pod jednym dachem. Obrazy z Muzeum Narodowego, książki z Muzeum Literackiego Henryka Sienkiewicza, stare, egzotyczne bałałajki oraz inne klawesyny z Muzeum Instrumentów Muzycznych. „Jeden budynek do ogrzewania, mniej strażników, jedna dyrekcja”, wyliczałam na zebraniu naszego zespołu. „A dotychczasowe siedziby można podnająć na biura”. Za ten projekt dostałam premię. Pierwszą ratę kredytu spłaciłam przed terminem.

Polacy byli dość bezczelni. Zaczęli ingerować w Wal–Mart’owski know–how. Z drugiej strony, ich propozycja by prowadzić klienta wytyczoną ścieżką na wzór szwedzkich sklepów meblowych miała swoje zalety. Zawsze zwiększało się prawdopodobieństwo dokonania zakupu przez „visiting customer” – to było zupełnie nowe określenie w dziedzinie handlu. Niedługo skrót „vic” wpisał się na stałe do branżowego języka handlu (w dużym stopniu to zasługa Vicka). Ale wracając, muzealnicy mieli za dużo eksponatów, a wszystkie chcieli pokazać. Sieciowy asortyment miał jednak określoną, optymalną ilość indeksów i Amerykanie nie mieli zamiaru z tego rezygnować. Zmusili Polaków do ustępstw. Lokalizację gruntu, który miano przekazać w 40–letnie bezpłatne użytkowanie, Amerykanie mogli sami sobie wybrać. Gruntowe zasoby polskich miast były duże, a sieć chciała dostać działkę budowlaną w samym centrum. Strona polska zgodziła się. W każdym mieście przeznaczono pod obiekty atrakcyjne działki. Ja zaproponowałam teren starego koryta Warty. Rada Nadzorcza Wal–Martu w zamian też poszła na pewne ustępstwa.

Chciałyśmy koniecznie mieć polski człon w nazwie sieci. To zaimponowało naszym amerykańskim partnerom. „Prawdziwi patrioci”, z uznaniem mówili między sobą członkowie rady nadzorczej. „Jak Pułaski, jak Kościuszko”. Dla Amerykanów człon „Wal” był najważniejszy, ponieważ pochodził od nazwiska twórcy sieci, niejakiego Sama Waltona, za to dość łatwo zrezygnowali z „Mart”. My dodaliśmy nazwę „Muzea”. Kłócono się jeszcze o „&” pośrodku, kontrpropozycja brzmiała: „–”, w końcu idąc na kompromis zrezygnowano z jakiegokolwiek łącznika.

Amerykanie mieli nazwę i posiadali dzierżawiony na 40 lat grunt, wobec tego zaczęli skupiać się na szczegółach. Równolegle prowadzone negocjacje z innymi miastami też zaczęły przynosić postęp. W Szczecinie miano zagospodarować Plac Jasne Błonia, w Łodzi pod Wal Muzea wyburzono trzy kamienice przy ulicy Piotrkowskiej, w Krakowie wycięto drzewa na Plantach między Urzędem Miejskim a Wawelem, jedynie w Rzeszowie zaprojektowano hipermarket dalej od centrum. Osiedle Dąbrowszczaków łączyło płynnie śródmieście Rzeszowa z Łańcutem. W Rzeszowie bowiem, w odróżnieniu od Krakowa, nie było tak dużo eksponatów, oni musieli posiłkować się zbiorami i dziedzictwem Łańcuta...

Dalsze negocjacje szły pełną parą. Były wprawdzie drobne utarczki, ale po długich rozmowach znajdowaliśmy kompromis. My chciałyśmy obrazy Fałata wieszać przy regale z obuwiem zimowym, Amerykanie – przy mrożonkach. Dla nas stroje Bamberek najlepiej prezentowały się przy przymierzalniach, oni chcieli je umieścić przy produktach „impulsowych”. Zbroje husarskie sugerowałyśmy umieścić przy dziale sprzedaży rowerów, a oni – „ze względu na te pióra” – przy monopolowym. Największy problem był ze zbiorami z Muzeum Martyrologii. Tu pojawiły się zastrzeżenia światopoglądowe. Ponoć te eksponaty kłóciły się z ich „kupiecką etyką protestancką”. Byłyśmy zaskoczone tym stwierdzeniem, bo myślałyśmy, że porozumienie osiągamy z amerykańskimi katolikami. Jednak po długiej wymianie argumentów i w tej sprawie doszliśmy do porozumienia. Znaleźliśmy dla martyrologicznych zbiorów cichy kącik przy dziale reklamacji.

A ja otrzymałam dodatkowe zadanie od Vicka. Miałam wymyślić przeznaczenie dla obiektów opustoszałych po muzeach. Wygrały banki. Cały zarząd miasta dawał im bowiem największy kredyt zaufania. Zrozumienie tej prawdy było dla mnie najwspanialszą premią. To był barter, nieskomplikowana wymiana zaufania na nasze skromne kredyty...

Amerykanie mieli wiele pracy. W mniejszych miejscowościach powstała siostrzana sieć, małe supermarkety o nazwie Wal Biblioteki. Tu jednak wszystko było łatwiejsze, bo bardziej ujednolicone. Więcej wysiłku wymagały duże miasta, bowiem poprzez różnorodność eksponatów każdy z obiektów Wal Muzea był inny. Miało to dobry skutek. Zaczęli pojawiać się turyści podróżujący szlakiem Wal Muzeów. Także z zagranicy.

Pomysł najbardziej zainteresował Francuzów. Ponoć trwają już zaawansowane negocjacje między nimi a Wal-Mart’em. Francuzi chcą u siebie jednakże jeszcze większych obiektów, tak do 40 000 m2, gdzie oprócz muzeów i bibliotek, będą też kina z europejskim repertuarem, sceny dla teatrów alternatywnych i miejsca na twórcze happeningi. Teraz czeka ich wielka operacja przenosin eksponatów z Wersalu do Lasku Bulońskiego. Tam bowiem będzie się mieścić paryski megahipermarket.

Już mają nawet swoją nazwę. Zrobili wcześniej sondaż, spodobała się wszystkim badanym, to kolejny powód, by na inaugurację niecierpliwie czekać. Jednak prosimy jeszcze o odrobinę cierpliwości. Już niedługo huczne otwarcie.

Wal Culture nas wszystkich serdecznie zaprosi!

niedziela, 16 maja 2010

To nie jest tak, że nigdy nie byłam z Murzynem.

Lata 50-te przyniosły okropną modę. Te wielkie kołnierze koszul wykładane na równie szerokie klapy marynarek były dla mnie ohydne. Te zawiadiackie ruchy i nie wypastowane buty. I wtedy zobaczyłam jego. Egzotycznego eleganta obwożonego przez działaczy ZMP po polskich uniwersytetach. Towarzysza, który przedarł się do nas z kraju będącego pod kolonialnym, znaczy imperialistycznym jarzmem, a mimo to potrafił wiązać krawat. Który na wykładach dużo opowiadał o bezeceństwach kapitalistów, ale niestety, nie było wśród nas nikogo władającego suahili. Tłumaczył go taki niewydarzony rusycysta. Mimo złego tłumaczenia wszyscy czuliśmy niepokój o los Masajów. Bo towarzysz N'Koniu był Masajem. Nad wyraz szykownym Masajem. W końcu podchwycił moje płomienne spojrzenie. Pod wieczór, już na prywatce zorganizowanej u jednego z poznańskich aktywistów ZMP zamieniliśmy kilka słów. On mi: "masage?", a ja z troską: "painful Masaje". On: "sexy masage?", a ja: "Och, N'Koniu!" Powiadam wam, tylko mężczyzna w krawacie potrafi związać koniec z końcem!

Takie urocze chwile zdarzają się każdej młodej kobiecie, każdemu młodzieńcowi. Ja chcę jednak napisać o reakcji koleżnek i rodziny. "Ty się Boga nie boisz!", "Adelka, przecież to antychryst", "A on chociaż umie się przeżegnać?". Byłam wówczas gotowa znieść wszystkie nieprzychylne reakcje środowiska, w którym żyłam, wszytsko dla N'Konia, ale to on wszystko zepsuł, dając do zrozueminia, że Masajowie są poligamistami.

Ta historia przypomniała mi się tylko dlatego, że dziś jest niedziela. A dzień święty należy święcić. Znaczy należy odnieść się do Boga, jego nauk i wyciągnąć wnioski na cały kolejny tydzień. I ja wspominając owe zdarzenia z lat 50. w stylu "Ty się Boga nie boisz", zaczęłam myśleć o kandydatach na prezydenta RP. Jaki oni mają światopogląd katolickim kraju? W co wierzą? Czemu się kłaniają? Na czyją tacę sypią pieniążki?

Oto moje dzisiejsze dedykacje dla kandydatów (jak zwykle podaję ich alfabetycznie) na katolickiego przywódcę RP w postaci cytatów z Pisma Świętego.
Ku refleksji :

1. Marek Jurek
"Chcę tedy, aby się mężczyźni modlili na każdym miejscu, wznosząc czyste ręce, bez gniewu i bez swarów." 1 Tym 2,8

2. Jarosław Kaczyński
"A gdy usłyszeli to faryzeusze, rzekli: Ten nie wygania demonów inaczej jak tylko przez Belzebuba, księcia demonów" Mat 12,24

3. Bronisław Komorowski 
"Jesteście przyjaciółmi moimi, jeśli czynić będziecie, co wam przykazuję." Jan 15,14

4. Janusz Korwin Mikke
"I rzekłem: Co mam czynić, Panie? Pan zaś rzekł do mnie: Powstań i idź do Damaszku (...)" Dz 22.10

5. Andrzej Lepper
"Jeżeli więc ręka twoja albo noga twoja cię gorszy, utnij ją i odrzuć od siebie (...)" Mat 18,8

6. Grzegorz Napieralski
"Lecz Piotr znowu się zaparł i zaraz kur zapiał" J 18,27

7. Andrzej Olechowski
"Sprzedajcie majętności swoje, a dawajcie jałmużnę. (...)" Łk 12,33

8. Waldemar Pawlak
"To, co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie!" Mar 13,37

9/10. pominięty puch marny
"A z tego dymu wyszły na ziemię szarańcze, którym dana została moc, jaką jest moc skorpionów na ziemi" Obj 9,3

I biada tym, którzy nie zrozumieli, bo na kataklizmy i plagi Ojczyznę narazić mogą! A wtedy ja zaprotestuję tak, jak nigdy jeszcze dotąd!