sobota, 25 lutego 2012

Kunia podmyła się w kleju Kropelka!

Wszystko przez to, że Kunia lat 89 nie ma bieżącej wody. Codziennie rano prosi sąsiadkę o wiaderko świeżej cieczy, bo sama ma pękniętą rurę i jej nie naprawia. Woli pieniądze przeznaczać na wiśniówkę i pończochy ze szwem w kolorze cielistym. No i pewnie ta zołza z jej piętra zrobiła Kuni psikusa. Strasznego psikusa. Może myślała, że Kunia zużyje wodę do mycia zębów i zamknie się w sobie na jakiś czas? Z tymże moja 89-letnia przyjaciółka zaczyna dzień od podmywania się. Całe szczęście, że robi to tylko prawą ręką, bo lewą mogła sięgnąć do telefonu i mnie zaalarmować. Po kwadransie już dobijałam się do drzwi Kuni.

– Adela – krzyczała z wnętrza swego mieszkania – poczekaj! Najpierw muszę się przyczołgać!
– Nie lepiej przyjść? – spytałam się, chuchając w dziurkę od klucza.
– Nogi też mi skleiło – zajęczała Kunia.
– O Boże! – wezwałam głośno Boga wcale nie nadaremno.
– Jestem już przy drzwiach – usłyszałam po chwili wyraźniejszy głos mojej przyjaciółki. – Nie mogę jednak dosięgnąć do łańcucha.
– Stań na głowie – doradziłam.

Uważam, że Kunia spokojnie mogłaby występować w cyrku. To jak podaje stopą chusteczkę, podciera nos, a nawet dłubie w nim małym palcem, wyciągając co bardziej ciągnące się smarki, predestynuje ją do miana gwiazdy. Dlatego nie zdziwiłam się, słysząc jak Kunia staje na głowie, by otworzyć mi drzwi. W końcu one się uchyliły, a ja ostrożnie przecisnęłam się przez szparę, by nie przewrócić przyjaciółki.

– Jezu Chryste! – po raz wtóry wezwałam nie nadaremno Istotę Wyższą, choć w osobie Syna. – Kunia, ty umrzesz z ręką w kroczu! – histeryzowałam.
– Musisz mnie odciąć – wysapała Kunia.
– A wargi?
– Mniejszych nie ruszaj! – zażądała przyjaciółka.
– A większe?
– Najwyżej staną się średnie.
– Nie lepiej zdjąć ci naskórek z palców?
– Chcesz mi zdjąć linie papilarne? Adela, ty mnie nie wykiwasz! Zrobisz z moimi liniami skok na bank, a ja dostanę dożywocie.
– Nie rozklejaj się!
– Tnij, Adela!

Posłuchałam Kuni, traktując ją ostrą żyletką. Kunia to krzyczała ze strachu, to jęczała z rozkoszy. W każdym razie działo się. Naprawdę było ostro tylko przy waginie...

piątek, 24 lutego 2012

Wielka granda z tymi ubezpieczeniami na życie.

Właśnie naciągałam na lewe udo pończochę, uważając by szew biegł prosto, kiedy znowu jakieś ciało przeleciało za oknem. Z pewnością nie mógł to być Mirek od Nowaków, bo od kilku dni leży na podwórzu spora plama krwi, a on sam ma ponoć złamane biodro. Chyba jego ojciec nie był na tyle głupi, by samemu znów go zepchnąć z dachu? W każdym razie deszczu nie było od kilku dni, a dozorczyni powiedziała, że za żadne skarby nie posprząta tego śladu desperacji, bo boi się AIDS. „Niech Nowakowa sama sprzątnie po dzieciaku!”, krzyczała. „Myśli, że będzie suchym pyskiem pobierać odszkodowania z ubezpieczenia, sama rękawów nie wyrywając?!”

Podeszłam do okna, spoglądając na płytę podwórza, ale żadnego powyginanego od skoku ciała nie zobaczyłam, więc tylko wzruszyłam ramionami i poszłam do łazienki zrobić poranny makijaż.

Potem włączyłam radio, przygotowałam sobie śniadanie, włączyłam radio, posłuchałam najświeższych wiadomości, włożyłam porcję brudnych ciuchów do pralki, a na końcu pomalowałam sobie paznokcie. I kiedy lakier do paznokci zaczął już wysychać pojawił się Władek lat 95.
Zastawiłam wodę na kawę, wyłożyłam po pączku na deserowe talerzyki i zaprosiłam AK-owca na drugie śniadanie.

– Władku, a nie wiesz przypadkiem, kto dziś skakał?
– Piotruś od Nowaków. Biedak dostał burę od rodziców, bo skoczył, ale nic sobie nie złamał. Zapowiedzieli mu, że jak wróci ze szkoły, to musi spróbować jeszcze raz.
– To jednak wielka granda, że szkoły ubezpieczają dzieciaków – zauważyłam. – Jakby nie przeczuwali, że to łakomy kąsek dla biedaków.
– Z tymże z Piotrusiem to Nowakom nic nie wyjdzie. Chłopak po prostu ma wielki talent.
– Tak, chyba nie będą mieli z niego grosza.
– Próbował już tyle razy i nawet siniaka nie zarobił! Będą nici z odszkodowania.
– W sumie ci Nowakowie to szlachetni ludzie. Wolą, by dzieci się połamały niż cierpiały z głodu. Zaraz... – zastanowiłam się.
– Tak? – powstaniec spojrzał na mnie z ciekawością.
– Przecież Nowakowie mogą inaczej zarobić na Piotrusiu!
– Na sprzedaż organów ze zdrowego ciała na pewno nie pójdą.
– Gadasz głupoty! Piotruś to cyrkowiec. Jego rodzice mogą sprzedawać bilety na jego skoki! Zobaczysz, będzie sławniejszy niż Małysz!

Wysłałam od razu Władka do Nowaków, by zaniósł im pociechę i otworzył życiową perspektywę przed utalentowanym synkiem. Sama zaś zaczęłam zastanawiać się, jak zaprotestować przeciw szkolnym ubezpieczeniom przed życiem, które tak naprawdę tego życia uczą. To przecież wielka granda. No i masz, Adelo, placek. Dobrze, że weekend przede mną – będzie czas do zadumy.

czwartek, 23 lutego 2012

Wydajność i konserwacja.

O 9 rano zadzwoniła do mnie Kunia lat 89.
– Dostałam list od Zdzisi – zakomunikowała. – Ta małpa zaczyna zapominać języka polskiego w gębie i słowie pisanym. Użyła tylu angielskich wtrąceń, że mało co rozumiem. Ona w ogóle nie używa samogłosek nosowych! – pożaliła się. – Adela, to jak, przetłumaczysz?
– Okay – odpowiedziałam. – Wpadnij za godzinę.

Kunia jest moją wieloletnią przyjaciółką, ale nigdy nie pozwoliłabym sobie pokazać się jej bez ułożonej fryzury i starannie nałożonego makijażu. Tak by mi obrąbała tyłek na Wildzie, znaczy plotkowała na mój temat, że rumieniec z obgadywanych policzków długo by nie schodził. Poszłam zatem do łazienki i tam czyniąc zabiegi, które miały przywrócić mi boski czar, rozmyślałam o Zdzisi lat 85. Wyemigrowała ona na początku lat 80. do Londynu i stamtąd wspierała finansowo siostrę z poznańskiej Wildy. Kunia łaskawie przyjmowała pomoc, ale zawsze narzekała na Zdzisię. Denerwowało ją to, że młodsza siostra była bardzo nowoczesna i z wyższością traktowała żywot poznańskiej pyry w osobie Kuni.

Kunia przyszła punktualnie. Podałam jej kawę, ciastko, a ona wyciągnęła z torebki list. W środku była fotografia.
– Zdzisia zdrowo wygląda – stwierdziłam uczciwie, czym zdenerwowałam przyjaciółkę.
– Adela, nie patrz się głupio. Przetłumacz, bo muszę iść po sprawunki. Przez ten list nie zdążę ugotować obiadu przed „Modą na sukces”!
Zbyłam milczeniem uwagę o serialu, bo zapoczątkowałabym lawinę komentarzy na temat niespiesznej akcji aktorów o ekspresji kloca z Wyspy Wielkanocnej.
– Ona pisze, żebyś się wzięła za siebie. Zakonserwowała muskuły, zwiększając osobistą wydajność – przetłumaczyłam pierwszy akapit.
– Phi – wzgardliwie do słów siostry odniosła się Kunia.
– Pisze, że kupiła sobie harleya, a tobie odeśle stary motor. Właściwie już go nadała. Jest to ścigacz, którego za tydzień będziesz mogła odebrać w Gdyni.
– Po co mi motór?
– Motor – poprawiłam przyjaciółkę. – Jak to po co? Dla konserwacji i wydajności osobistej!
– Adela! – krzyknęła z wyrzutem. – Ty też mi wciskasz te farmazony!

Kunia wyrwała mi z rąk list, chmurnie kiwnęła głową na pożegnanie i wybiegła, by uspokoić skołatane nerwy przed ekranem telewizora. Ja zaś zaczęłam się zastanawiać, czy razem z Kunią nie pójść na kurs jazdy na motorze.
W końcu nigdy nie wiadomo, czy ta sztuka nie będzie mi kiedyś potrzebna...

środa, 22 lutego 2012

Polonokoki.

– Zaliczyłem Spowiedź kretyna – pochwalił się Władek lat 96, zajadając się pączkiem, który popijał zaparzonym przeze mnie szatanem z cynamonem.
– Kto cię słuchał? Wikary? – zainteresowałam się. – Długo siedziałeś w konfesjonale? No chyba nie odpuścił ci grzechów po 5 minutach?
– Nie byłem w kościele.
– Czy to oznacza, że znów słuchałeś wynurzeń jednego z twoich kolegów – domyśliłam się. – Spotkałeś się z Kosmą lat 88?
– Tu nie chodziło o kosmate myśli... – zamyślił się powstaniec.
– Jakoś cały czas trzymają się ciebie czyny niechwalebne – wytknęłam słabość byłemu powstańcowi warszawskiemu.
– Ty nic nie rozumiesz, Adela!
– O co ci chodzi?
– O polonokoki – wyszeptał AK-owiec2, czyli weteran Armii Krajowej i Anonimowy Kobieciarz w jednym.
– To jakieś bakterie?
– Żebyś wiedziała, Adela.
– Zaraz – zatrwożyłam się. – Czyżbyś teraz coś siał?
– Moja matka była ni stąd ni z owąd, mój ojciec podobny do świni. Potem matka poszła – szur szur – do kliniki i urodziła mnie w noc majową, a Księżyc był jak cholera, ojciec po ośmiu literach... I nagle żelazko spadło mi na głowę. I tak sie zaczęło, madame...
– Madame? Ładnie do mnie się zwracasz, Władku.
– Oto jest spowiedź kretyna... Życie kretyna to łza... Któraż pokocha dziewczyna takiego kretyna, jak ja? Któraż pokocha rudego kretyna infernalnego? W ręku mam róże i uszy za duże, a w sercu Moniuszko mi gra...
– Ty i Moniuszko? – zdziwiłam się. – Ostatnio byłeś zachwycony Metallicą.
– Mijają, mijają epoki, lecz słota jest ciągle pierońska, więc męczą mnie polonokoki i niemoc – ach – jagiellońska...
– To rzeczywiście jest jakaś bakteria, jeżeli wracasz myślami do Jagiellonów...
– Ach...

Spojrzałam w zadumie na powstańca i w jednej chwili olśnienia zrozumiałam, że te polonokoki to zwyczajne bakterie narodowych kompleksów. Ale żeby przenosiły się drogą kropelkową?

Czym prędzej założyłam ochronną maseczkę na twarz.

wtorek, 21 lutego 2012

Trampolina równouprawnienia.

Dobre czasy dla samców się skończyły. Jest to oczywiste, bo ma uzasadnienie ewolucyjne. Mężczyzna, gdy wyszedł z wody zaczął wyprostowywać swoją sylwetkę, by wspiąć się na drzewo, a kiedy osiągnął zamierzony efekt, to od razu stracił rónowagę i spadł na ziemię. Potem wstał, otrzepał się z kurzu i już mogłyśmy podłożyć mu nogę. Z hukiem ponownie legł na plecach, byśmy mogły mu skakać po brzuchu i plątać włosy na piersiach. Niestety, istnieją jeszcze samcze okazy, które udają, że ta sytuacja nie miała i nie ma miejsca. Robią to po to, by zachować coraz bardziej iluzoryczną przewagę nad kobietami, ale nie z takimi draniami dałyśmy już sobie radę.

Dziś długo nie pojawiał się dostawczak ze świeżym pieczywem, więc postanowiłam pokazać sąsiadkom stojącym w ogonku do sklepu spożywczego kilka praktycznych ćwiczeń pokazujących chwyty doprowadzające do położenia samca na łopatki.

– Dać ci paralizator, kochana? – zaproponowała Malwina lat 92.
– Skoczyć po łom? – zaoferowała się Kunia lat 89.
– Niektóre typy mają siłę bawołu – odezwała się smutno Edeltrauda lat 80.
– Masz rację, Edeltraudko – przytaknęłam. – Trzeba wykorzystać fakt, że samiec jest głupi i naiwny. Na łopatki kładzie się go sposobem.
– Będę udawać mężczyznę – zaofiarowała się Kunia. – Ty, Adela, bądź kobietą i pokaż nam to od strony praktycznej.
– Miałoby to sens, ale choćbyś się przebrała, to nie będziesz myśleć jak samiec – powątpiewałam. – Zresztą nie wierzę byś położyła się na chodniku.
– Skoczę do sklepu po stare kartony.
– To na nic! – oburzyłam się, bo Kunia mąciła mi wątek. – Może się położysz, jełi rzeczywiście uwierzysz, że jesteś męska, ale ja się nie rozbiorę!
– Za zimno? – zaciekawiła się Edeltraudka.
– I siąpi! – zgodziłam się.
– Nie byłoby ci wstyd, Adelo? – zapytała Malwina.
– Kobiecy wstyd jest efektem ubocznym w procesie upokarzania mężczyzn.
– Rozumiem, że obiecujesz mu widok swoich sekretnych smakołyków i wiążesz mu ręce do wezgłowia łóżka – domyśliła się Kunia. – Naprawdę skaczesz mu potem po brzuchu? Rozumiem wchodzenie na głowę, ale skakanie po bebechu?
– To trampolina do równouprawnienia! – zawyrokowałam dobitnie.

Dziewczynom spodobało się to określenie, bo przeżuwały je, kręcąc uporczywie żuchwami. Znów zapadła cisza, która teraz była przesączona głębokimi analizami. Właśnie w takim momencie zaskoczył nas przyjazd furgonu ze świeżym pieczywem. Czułyśmy, że dzień rozpoczniemy od schrupania chleba. A co trafi potem między nasze sztuczne zęby – to się okaże.

Kulti Wuj.

Dietmar lat 77 dopiero przed kilku laty przyznał się, jakie jest jego prawdziwe imię. Dotąd znany był nam pod imieniem Wacław. Jego rodzice byli Bambrami, którzy postanowili zostać w Poznaniu, ukrywając się jedynie na czas przejścia Armii Czerwonej. W ten sposób Dietmar pozbył się rodziców, a sam został zmuszony do zmiany imienia na bardziej słowiańskie. Wspomnienia miał jednak mgliste, czemu nie można się dziwić, bo Dietmar lubił sznapsy, zwane u nas kielonkami czystej.

Od momentu przyznania się do pochodzenia germańskiego Dietmar wprowadził do języka potocznego akcent niemiecki, co budziło podziw i zazdrość wśród polskich kompanów od picia wódki. Biesiadowali z nim młodsi o pokolenie pijacy, więc zasłużył sobie na miano Kulti Wuja. Początkowo burzył się, pragnąc wymusić Kulti Onkela, ale pijacki upór kolegów od kieliszka był nieugięty. Nas z Kunią lat 89 dziwił jednak ten przydomek. Dlatego gdy ujrzałyśmy Dietmara na ulicy, to szybkim krokiem podążyłyśmy jego zygzakowatym, lekko nietrzeźwym śladem, by sprawę rzetelnie i do końca wyjaśnić.

– Gdy ciebie widzę – wydyszała zmęczona tempem biegu Kunia – to na usta ciągle ciśnie mi się Wacek.
– Ich bin Dietmar.
– Jawohl – odrzekłam, chcą przychylnie usposobić do nas Dietmara.
– Z takich pierdół ród Ulricha von Jungingen wyginął. Też mu Wacek nie cisnął się na usta – szczęsliwie te sarkastyczne słowa Kunia wypowiedziała na tyle cicho, że jedynie moje sprawne ucho to wyłowiło.
– Dietmarze – przeszłam do sedna, widząc, że nasz interlokutor woli usta zanurzyć w butelce niż przeznaczyć je do rozmowy – dlaczego nazywają ciebie Kulti Wujem?
– O Heimat idzie – wyjaśnił mętnie, po czym spojrzał pożądliwie na butelczynę. – Ich muss trinken.
– Musu się nie pije. Mus jabłkowy musi popracować, by sfermentował ostatecznie i nadał się do picia – udzieliła rady Kunia.
– O ojczyznę? – zdziwiłam się.
– Ja kultywuję. No nie, muszę walnąć sznapsa!
– Ale co kultywujesz? – zatrzymałam rękę Dietmara, którą kierował w stronę wewnętrznej kieszeni, gdzie trzymał płaską setkę

Dietmar spojrzał przez chwilę na mnie trzeźwym wzrokiem.
– Kultywuję pochodzenie, Mädchen.
– Germańskie, Wacku? – spytała nieopatrznie Kunia.
– Scheiße! – bardzo brzydko zaklął Dietmar, a następnie wygulgotał całą butelkę za jednym zamachem.
– Masz fantazję, Niemcu – uznałam.
– Danke schön – odpowiedział Bamber z Wildy.

Dietmar poszedł ku swemu przeznaczeniu, wobec którego my miałyśmy stracha. Bo najgorzej, gdy karty rozdaje Teufel.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Bieda szyb.

Pomysł właściwie wziął się ze skarg mieszkańców na tych sąsiadów, którym nie chciało się wynosić śmieci do śmietnika stojącego na tyłach kłującego w oczy żółtego wieżowca stojącego przy ulicy Chłapowskiego w Poznaniu. Ściągali oni windę na swoje piętro, otwierali klapę na górze, brali zamach i przez otwór w suficie wyrzucali siatki pełne najprzeróżniejszych odpadów. Wzywana straż miejska próbowała interweniować, zachęcała do rozwiązań kompromisowych, czyli segregacji śmieci i ograniczenia zrzutów do plastikowych petów, ale oni tłumaczyli się, że boją się tego, że odbój na dole szybu windowego może nie działać należycie i potrzebna jest warstwa śmieci dla zamortyzowania windy, gdyby ta miała zerwać się ze stalowej windy. Kiedy winda nie mogła już zjeżdżać na parter, bo ilość śmieci pozwalała na dojeżdżanie jedynie do I piętra, administracja zaczęła działać.

Wszyscy, którzy wyrzucali śmieci do szybu, oczekiwali, że winda zostanie zdemontowana, śmieci usunięte, unoszący się fetor zniknie na jakiś miesiąc i znów będzie można korzystać z pobliskiego wysypiska. I tak się stało. Przyjechała ekipa, usunęła kabinę oraz całe oprzyrządowanie, potem usunięto śmieci. Wtedy pojawiła się druga ekipa i zaczęła wykonywać prace budowlane. Zainteresowało to nas, które stałyśmy w ogonku przed sklepem i oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa. Akurat do sklepu wszedł jeden z fachowców w kufajce, więc postanowiłyśmy zaczepić go w chwili, gdy będzie wracał do kolegów z butelką żubrówki ukrytą za pazuchą.

– Chłopcze, co wy tam kombinujecie? – spytała skacowanego po weekendzie robotnika najodważniejsza z nas, czyli Kunia lat 89. – Coś musicie zrobić z tymi śmieciami!
– Ja tam nic nie wiem – odpowiedział posiadacz służbowych kaloszy. Potem przedstawił się: – Muniek jestem.
– Dobra, Edmund – wtrąciłam się, używając oficjalnej formy imienia – gadaj co i jak, bo inaczej do radia i prasy podamy, że chlejecie w godzinach pracy!
– Że niby co?
– Pstro! Mów, ochlapusie! – poparła mnie zawsze groźna Malwina lat 92.
– Dobrze, po co się kłócić od poniedziałku? – Muniek miał dość oleju w głowie, by nie doprowadzać do konfliktu z tuziemkami. – Robimy bieda szyb.
– Co?! – wykrzyknęłyśmy chórem.
– Takie slumsy. One zawsze wyrastają na górach śmieci.
– Mów jaśniej, chłopcze – poprosiłam.
– Robimy na każdym piętrze M1. Takie mieszkania dla biednych ludzi. Tych z ulicy.
– A winda?
– Nie będzie – odrzekł Muniek i poszedł do kolegów zmotywować się do roboty.

My tymczasem podziwiałyśmy spryt administracji, która dała odbój tym, którym nie chciało wynosić się śmieci.
– Ale czy przykry zapach zniknie? – spytała Kunia.
Niestety, nie znałyśmy odpowiedzi na jej pytanie.

niedziela, 19 lutego 2012

Wszystkim nam brakuje zeza.

– Zakochałam się.

Słowa Zośki lat 75 wstrząsnęły wszystkimi wiernymi stojącymi przed wejściem do kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie. Akurat miałyśmy wejść z Kunią lat 89 po schodach na sumę, gdy miłość dotarła do naszych uszu jeszcze przed rozpoczęciem mszy świętej.

– Serwacy... – Zofia odpowiedziała na nasze nieme zapytanie. – To Serwuś podbił moje serce.
– Kolejny zimny ogrodnik – westchnęłam pod nosem.
– A co z Bonifacym lat 74? – spytała wścibska jak zwykle Ludwinia lat 68. – Wahałaś się między nim a Pankracym lat 69. Zostawiłaś ich obu? Dla jakiegoś Serwusia lat 78? Zocha, ty zupełnie zwariowałaś!
– Serwuś był z nich najbardziej na dystans – wyznała Zośka. – Nic nie poradzę, że kocham zimnych drani.
– Ty Zośka też jesteś zimna – zauważyła Kunia.
– Ale rozpalam się przy zimnych ogniach!
– Wiem, czego nam brakuje – oznajmiłam.
– Hę? – wtrącił się niekulturalnie hęchający AK-owiec lat 96.
– Kiedy spojrzysz na byle łachudrę trzeźwym okiem, to od razu twoje uczucie się ostudza. Miłość wymaga wady wzroku.
– To po jaką cholerkę ja noszę soczewki! – zamyśliła się Leokadia lat 68. – Jeżeli w okularach uniknę tanich podrywaczy-naciągaczy...
– Czyli ja mam zeza? – przestraszyła się Zosia. – I nie potrafię spojrzeć prawdzie prosto w oczy?
– Nie przejmuj się, złota – uspokoiłam zakochaną sąsiadkę. – Wszystkim nam brakuje zeza.
– Jak to?
– Już po kilku dniach obserwacji rzeczywistości trzeźwym okiem każdemu chce się przejrzeć w krzywych lustrach. To normalne. Ludzie już od kołyski chcą mieć zeza.
– Obraz z butelek jest zakrzywiony – przyznał mi rację Władek. – Ja lubię zielone szkło, ale większość chłopaków z Wildy spoziera w brązowe opakowania.
– Nie czas na rozmowy o piciu taniego piwa! – żachnęłam się.
– Wam też, chłopacy, brakuje zeza? – to pytanie Zosia skierowała do powstańca i stojącego obok niego Binia lat 66.
– Ja nie jestem zimny jak Bonifacy czy Pankracy – odpowiedział ostrożnie mój druh.
– Nie do mnie to pytanie – zdenerwował się Binio. – Ja jestem ciepły! O, wikary nam macha ręką! Czas na mszę!

I udałyśmy się za ciepłym Biniem na sumę. I już po chwili dotarły do nas z ambony słowa pełne miłości. Wikary zdziwił się, gdy spojrzałyśmy na niego zezowato.