sobota, 8 czerwca 2013

Afera szpiegowska.

Władek lat 97 zajadał się pączkiem, popijał kawę z cynamonem i czytał gazetę. Alienował się. Zachowywał się niegrzecznie, tym bardziej, że podczas dzisiejszego drugiego śniadania towarzyszyła nam Kunia lat 90. Bardzo miło nam się rozmawiało, gdy oczekiwałyśmy w ogonku przed sklepem na dole na przyjazd dostawczaka ze świeżym pieczywem, że zaprosiłam ją na małe słodkie co nieco. Teraz siedzieliśmy niby we troje przy stole, ale w istocie biesiadników nie można było określić liczbą wymierną.

Kopnęłam AK-owca pod stołem, ale on tylko przerzucił gazetową płachtę na drugą stronę i znów zagłębił się w plującym jadem politycznym felietonie. Kunia w tym czasie udawała, że nie dostrzega afrontu, błądząc wzrokiem po ścianach i suficie.

– Adela, a co to jest? – zaciekawiła się Kunia, pokazując palcem na punkt na ścianie.
– Co?
– To małe, czarne i świecące?
Powstaniec przerwał czytanie artykułu i zaczął z napięciem przysłuchiwać się naszej rozmowie.
– Nie widzę, kochana... – odpowiedziałam.
– Za doniczką. Kwiat zasłania, ale co chwila odbija się od tego słońce.
Wzięłam taboret, sięgnęłam ręką do doniczki i przesunęłam ją. Moim oczom ukazał się drobny, elektroniczny przedmiot. Odkleiłam go od ściany i położyłam na blacie stołu.
– Czy to jest kamera?
– Chyba tak – odrzekłam niepewnie.
– Ale kto ją zawiesił? – dziwiła się Kunia.

Nagle zza rozłożonej gazety rozkaszlał się Władek. Starałam przebić wzrokiem zadrukowaną barykadę, ale powstaniec trzymał ją niczym tarczę przed ciosem zerwikaptura. W tej sytuacji jedyne co mogłam zrobić, to gwałtownie wyrwać mu z rąk czasopismo.
– Masz coś wspólnego z tym, nicponiu! Mów natychmiast! – zagrzmiałam groźnie.
– Eee... – jak zwykle elokwentnie odpowiedział AK-owiec.
– Adela, zwiążmy go – zaproponowała Kunia. – Potorturujmy wała. Masz wałek?

Powstaniec zbladł. W przeszłości nieraz deklarował, że niestraszny był mu żaden gestapowiec, ale przed kobietami zawsze odczuwał strach.
– Wyspowiadaj się, grzeszniku! – krzyknęłam.
– Podglądam cię, Adela... Już od tygodnia...
– W sypialni też zawiesiłeś?
– Mnie podnieca tylko jak kroisz ogórki, wyciszkasz czosnek i bijesz mięso tłuczkiem. Lubię, gdy pichcisz w kusym fartuszku. Kocham, jak zaparzasz...
– Co zaparzam?
– Wszystko... – wyznał skruszony Władek. – Miłuję twoje zaparzenia...
– On jest ze STASI! Jest rozwydrzony jak Honecker! – oskarżyła AK-owca Kunia.

Mnie też to się nie podobało. Gdyby zawiesił kamerę w sypialni... Dlatego musiałam zaprotestować przeciw zboczeniu mego druha. Położyłam kamerę na głowie powstańca, po czym roztrzaskałam ją doniczką na amen.

piątek, 7 czerwca 2013

Wnikliwie.

Złapałam się na tym, że ilekroć odwiedzi mnie Władek to ja przestaję go widzieć. Owszem, majaczy mi się jakać sylwetka, dochodzą do mnie różne powstańcze zapachy, słyszę bełkotliwy jęk dochodzący z ust 97-letniego flirciarza, ale przestaję zwracać uwagi na szczegóły. Twarzy AK-owca przypatruję się tylko wówczas, gdy powie coś bzdurnego i choć zdarza się to często, to ja dotychczas jedynie szukałam szaleństwa w jego oczach, resztę bagatelizując. Postanowiłam to zmienić, by być bardziej uważną na drugiego człowieka.

Władek zjawił się sporo przed południem i już od progu żądał gorącego szatana oraz całusa na powitanie.

Zawiesiłam wzrok na twarzy weterana koleżeńskiej relacji.
– Golisz się z backhandu czy forhandu?
– Dlaczego się pytasz?
– Bo lewy policzek masz dobrze wygolony.
– Co mnie obchodzą policzki! Pocałuj mnie w usta!
– Władku, gdybyś był prawy, to na prawym policzku nie zostawiłbyś kosmyków włosów.
– Jakich kosmyków?
AK-owiec dopadł wiszące w przedpokoju lustro i z uwagą zaczął przyglądać się swojemu odbiciu. Dzięki temu miałam okazję rzucić okiem na tył powstańca, od szyi po pięty, które odkrył w sandałach na podobieństwo Achillesa.
– Wspominasz o tych kilku niedociętych włoskach? – piał kogucik na 5 lat przed setką. – O takie bzdety robisz awanturę?!
– Musisz wyprać spodnie, bo masz dwa duże zacieki w kroku. Władku, czy ty trzymasz mocz?
– Nieustannie. Trzymam mocz w kieszeniach. Tak na wszelki wypadek – odpowiedział wściekle, odwracając się do mnie. – Zaczepi mnie ktoś na ulicy, poprosi o mocz do badania, to ja odlewam mu z kieszeni.
– Zwykle mówisz półgębkiem i nie zauważyłam, że zaniedbałeś zęby. Twoja jedyna jedynka zrobiła się czarna. Umówić cię do dentysty? – spytałam z troską.
– Teraz walisz mnie w zęby!
– Do alergologa też się powinieneś wybrać, bo masz przebarwienia na skórze – doradziłam Władkowi. – Myślę, że jesteś na coś uczulony.
– Na głupie gadanie! – Władek znów się obrócił do mnie tyłem, zmierzając do drzwi wyjściowych.
– I dietę zmień. Pięty ci pękają.
– Ja pierdolę! Nie wypiłem kawy, a ciśnienie i tak mi podskoczyło!

No to zaprotestowałam. Nie będzie nikt do mnie przychodził i klął parszywie. Równie wzburzona zatrzasnęłam drzwi za powstańcem, po czym udałam się do kuchni. Wypiłam kawę przygotowaną dla Władka i od razu poczułam się lepiej. Dobrze być osobą spostrzegawczą i wnikliwą. Kobiety zwykle rzucają się do ust mężczyzny, a potem skarżą się, że są podrapane. Ja się nie dam podrapać. Precz z zarostem!

czwartek, 6 czerwca 2013

Kryterium uliczne.

Bardzo mocno zmobilizowali mnie dwaj wildeccy bezdomni Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53. Już od kilku dni głośno było o ich pomyśle, o którym poinformowali mieszkańców dzielnicy poprzez rozwieszone obok sklepu monopolowego afisze. Toteż gdy rano się obudziłam, to od razu wbiłam się w strój kolarski. Spojrzałam w lustro jedynie en face, darując sobie pozy z profilu. Bałam się, że mogę przypominać smerfetkę: z wydatnym biustem i jeszcze większym zadkiem. Także sprawdziłam jedynie odblaskowe aplikacje na moim uniformie, naciągnęłam paski od kasku ochronnego, założyłam nałokietniki i nakolanniki, a na końcu założyłam buty. Potem zadzwoniłam po Władka lat 97, by pomógł znieść mi rower.

Tour de Wilda miał mieć charakter otwarty. Jedynym kryterium ulicznego kryterium było ukończenie 40 lat oraz posiadanie roweru marki Jubilat, Ukraina lub Wigry. Trasa wyścigu przebiegała przez ulice naszej dzielnicy. Nie mieliśmy jednak pozwolenia Straży Miejskiej, więc poruszać się można było tylko po chodnikach. Start miał nastąpić po sumie sprzed kościoła pw. Zmartwychwstania Pańskiego, natomiast meta była na działkach przy parku im. Jana Pawła II, gdzie bezdomni już od godziny 10 zrywali winogrono, by po przyjeździe peletonu w wielkiej kadzi wspólnie go udeptać.

Ustawiłam dwukołówkę marki Jubilat obok roweru odpicowanej kolarsko Kuni lat 90.
– Kochana, jedziesz na 4 kółkach? – spytałam zdziwiona.
– Bezdomny Maryś doczepił mi dwa kółka od wózka na mleko, bo mam kłopot z błędnikiem i bałam się, że zabłądzę. Przy sportowych ambicjach byłby to dla mnie upadek.
– Dlaczego Wincenty lat 62 założył żółtą koszulkę?
– Twierdzi, że ma na to papiery.
– Kiedy start? Na co czekamy?
– Proboszcz przeciąga błogosławieństwo, bo wikary lat 41 pompuje koła Ukrainy.
– Tu jest chyba z 70 kolarzy... Trudno będzie wygrać... – zafrasowałam się.
– Ja ci nie będę odpuszczała – zadeklarowała zdeterminowana Kunia. – Skręcimy w ulicę Pamiątkową, więc ustawmy się po lewej stronie startu, to weźmiemy pierwszy zakręt większym łukiem.
– Widzę, że jesteś świetnie przygotowana taktycznie.
– Trzymaj się mnie, Adela, to staniesz na pudle.
– Na pudle? No co ty! Bezdomni mają zwykłego kundla. Jaki tam pudel!
Wtem z tłumu kibiców krzyknął do mnie Władek.
– Adela, idę na metę!

Pod nosem zaklęłam. Nie lubiłam, gdy Władek samemu chodził na metę. Zawsze miał po tym wielkiego kaca. Tymczasem proboszcz kropidłem dał znak do startu. Ruszyłyśmy z piskiem opon. Wincenty, który miał papiery na żółtą koszulkę zaliczył kraksę. Bolesław lat 78 jechał tandemem i zapraszał kolejne kolarki do przesiadki. Ja stanowczo odmówiłam. Kunia podobnie. Nie było lidera i chodnikami przemieszczał się zwarty peleton, wzbudzając szczególnie na przystankach strach i przerażenie. Nie zaważając na to pędziłyśmy. Pędzili też mężczyźni. Za pędzenie wzięli się również udeptujący winogrono bezdomni.

Wszyscy w peletonie dawali z siebie wszystko, by jak najszybciej zaliczyć metę. Bo na rowerze szybko zasycha w gardle. A na mecie Maryś i Zdzicho już napełniali bidony. Jeszcze mocniej depnęłyśmy na pedały.

środa, 5 czerwca 2013

Szczoteczka do zębów.

Nie wstydzę się przyznać do tego, że mam dwie szufladki. Spisują się nieźle: jadam bez problemu, deklamuję poezję bez wysiłku, całuję namiętnie. No i mam 32 zęby! Szeroki i olśniewająco biały uśmiech zniewala mężczyzn, a sąsiadki doprowadza do nieukrywanej zazdrości objawiającej się szeptanymi plotkami za moimi plecami – ja zaś zyskałam na pewności siebie. Do takich zębów pasują buty na wysokim obcasie, spódniczki mini i gorset uwydatniający talię. Śmieję się perliście, a moje siatkowe pończochy wstydzą się dziur. Lśnię tysiącem słońc i coraz więcej osób chce się ogrzać w moim blasku. Wszystko to przez moje stomatologiczne zacięcie.

Zawsze starałam się o swoje sztuczne szczęki. Szczotkowałam, moczyłam w wodzie, robiłam wszystko, by lśniły. Niestety, jakiś czas temu zauważyłam, że z mojej szczoteczki do zębów korzysta także Władek lat 97. Dziś wzburzyłam się szczególnie, bo nie tylko, że uszkodził włosie w szczoteczce, to jeszcze jej nie spłukał po użyciu. Wyszłam z łazienki i skierowałam się do kuchni, gdzie jak gdyby nigdy nic się nie stało, siedział powstaniec, zażerając się pączkiem i popijąc go kawą z cynamonem.

Podeszłam do niego i z wyciągniętym palcem wskazującym skierowanym prosto w jego buzię
rzuciłam oskarżycielsko:

– Władek, gdzie ty mi się wcinasz ze swoją jamą?!
– Jaką jamą?
– Gębową!
– Że co?
– Nie udawaj, że nie pamiętasz! – fuknęłam. – Niejeden raz ci mówiłam, że nie wolno robić z gęby cholewę!
– Hę?
– Ty mi teraz nie hęchaj!
– To co mam robić?
– Spytaj, czego nie masz robić!
– Czego nie mam robić?
– Nakładać cholewy na moją szczoteczkę do zębów!
– Nie rozumiem – zdziwił się AK-owiec.
– Umyłeś zęby moją szczoteczką!
– Adela, ty chyba jesteś wariatką... Rzucasz oskarżenia bez dowodów. Odkąd odmówiłaś mi pocałunków przestałem myć zęby.
– To skąd ten syf na mojej szczoteczce?
– Myślałem, że sama zauważysz. Tyle razu zarzucałaś mi, że mam żałobę za paznokciami...

Zaniemówiłam. Nie chciałam uwierzyć w słowa Władka, ale on bezczelnie podstawił mi czyste palce pod nos. Nie miałam sił podejść do kranu, by zmoczyć chustę zimną wodą. Tym razem mój druh oberwał sierpowym. Poprawiłam krótkim prostym na żołądek. Myślałam, że dojdzie do nokdaunu, ale Władek cudem się uchylił i na czowrakach umknął z mojego mieszkania...

wtorek, 4 czerwca 2013

Moja krew.

Mam gorący temperament. Do dziś jestem przekonana, że urodziłam się gdzieś na Południu, a nie jedynie na Łazarzu, czyli w jednej z południowych dzielnic Poznania. Świadczył o tym mój ognisty charakter, wulkaniczna osobowość oraz wybujałe fantazje, które jak języki ognia rozgrzewały moje wnętrze.

Jestem jak Kuba gorąca i to chyba jest powód, że przyciągam różnego rodzaju robale. Nie myślę nawet o Władku lat 97, choć to największy pasożyt w moim życiu. A już na pewno najwyższy.

Dzisiejszej nocy zaatakowała mnie chmara komarów. Obudziłam się rozdrapana, zakrwawiona i pełna w strupach. Zadzwoniłam po pomoc do powstańca.

AK-owiec zjawił się po półgodzinie. Pachniał płynem po goleniu oraz archiwalnymi kronikami miasta Poznania lat 40. Lubiłam ten aromatyczny melanż. Budził się wtedy mój temperament.

– Władku, czy ty tak pachniałeś na noc?
– Nie.
– To dlatego nie zaatakowały cię komarzyce? – domyśliłam się.
– Powód jest inny. Nie mam krwi.
– Co za głupi żart! - obruszyłam się.
– No dobra, nie będę się spierał.
– Masz jej na pewno więcej ode mnie. Ze mnie ubyło wczoraj morze. Komary chciwie chlały moją B Rh+.
– Może tu idzie o grupę krwi. Ja mam zero i spokój.
– Zero plus czy minus?
– Jestem bezwzględnym zerem.
– Nie będę zaprzeczała. Chciałabym byś wysmarował mnie tym specyfikiem wszystkie moje ukąszenia.

Podałam Władkowi buteleczkę, a on nasmarował moje rany. Do tego AK-owiec się nadaje. Dał przynajmniej dowód, że nawet bezwzględne zero da się wykorzystać. Należy tylko zlecić coś mało skomplikowanego.

Ja tymczasem wzięłam marchewkę, zajadając się nią zdrowo. Musiałam popracować nad przyborem krwi. Nic tak nie pmgaga jak marchewka. Ma dużo witamin, jest smaczna i kształtem przypomina kołek osikowy. A to bardzo ważne, gdy krew ubywa, a Anonimowy Kobieciarz siedzi u twego boku...

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Pluralizm w higienie osobistej.

Niezbyt dobrze znam się na chemii miłosnych połączeń, ale już chemia kosmetyczna nigdy nie miała przede mną tajemnic. Moja pasja rozpoczęła się od głupawych wypowiedzi dryblasa lat 97, czyli Władka, który kilka latemu zaczął naśmiewać się z nanotechnologii. „Co to za struktura? Cha cha cha. Z tego wyjdzie co najwyżej sru-faktura.”. Uznałam srańca-powstańca w tym momencie za intelektualnego krasnoluda. I to było trafne, bo przedrostek „nanos” oznacza w języku greckim karła. Z tymże dziś mnie zaintrygował.

Władek pojawił się na drugim śniadaniu i jak zwykle zaczął mlaskać nad drożdżówką z kruszonką. Byłam przygotowana na zagajenie rozmowy o gołębiach albo o kursie franka, tymczasem on mnie zaskoczył.

– Adela, czy wiesz, że poprzez szybszą i głębszą penetrację skóry wzrasta ryzyko przedostania się do krwi nanoskładników twoich zbyt nowoczesnych kosmetyków, kremów i innych dupereli?
– Co?
– Możesz mieć nanoduperele we krwi.
– No i?
– To wyklucza cię z grona kandydatek na matkę dla mojego dziecka.
– Ty piłeś! Chuchnij!

Po chwili żałowałam mego żądania, bo AK-owiec chuchnął mi prosto w nos. Poczułam drożdżówkę, niewyszorowane od kilku dni zęby, czosnek oraz zassane pozostałości z jelita grubego.

– Boję się o twoje negatywne skutki zdrowotne – ciągnął powstaniec.
– Że jak?
– Nanosurowce kumulują się w organach człowieka. Myślę, że twoje organy nie przypominają już oliwskich.
– Co proponujesz? – spytałam rzeczowo.
– Szare mydło w porannej toalecie, zaś oliwkę dla niemowląt marki „Bambino” na noc.
– No tak, nie spodziewałam się po tobie niczego konstruktywnego.
– Adelo, nie masz racji. Mówię o pluralizmie w higienie osobistej. Na przykład gdybyś używała tylko szarego papieru toaletowego, to prawdopodobnie twoja dupa byłaby starta na amen.
– Dupa na amen?! – wrzasnęłam dziko. – Czy ty nie pamiętasz, że w moim dupie, tfu, w moim domu nie używa się wulgaryzmów?!

Władek wzruszył jedynie ramionami, dokończył jeść słodycze, siorbnął resztkę kawy i pomachał ręką na pożegnanie. Zostałam sama. Otworzyłam okno i po chwili tapety przestały zapomniały zapach Władka. Ale ja myślałam o jego słowach. Cholera wie, co jest w tych nanosurowcach. Tfu, tym razem ja zaklęłam. Ale tylko w myślach, więc się nie liczy.

niedziela, 2 czerwca 2013

Lekcja elegancji.

Szorstki język Władka lat 97 od kilku dni bardzo mnie denerwował. Miałam dość jego wulgaryzmów i ordynarnych skojarzeń. Postanowiłam coś z tym zrobić. Wprowadzić nowy ład i porządek w obejściu.

AK-owiec zjawił się jak zwykle koło południa. Niczego się nie spodziewał, więc uśmiechnął się szelmowsko i podążył od razu w kierunku kuchni, gdzie spodziewał się świeżo zaparzonej kawy i słodkiego smakołyku.
– Stop! – zatrzymałam powstańca wpół kroku. – Najpierw musisz się stosownie odziać.
– Że co?
– Dziś zjemy śniadanie w salonie, ale musisz się przebrać.
– Przebrać? – powtarzał za mną głupkowato Władek.
– Wypożyczyłam z teatru smoking. Tylko tam mieli odpowiedni rozmiar dla ciebie. Chyba będziemy musieli pójść do krawca...
– Mam usiąść w smokingu do drugiego śniadania?
– Owszem, to nie jest stosowna pora, ale potraktuj to jako trening.
– W ten upał mam się wciskać w eleganckie szmaty?
– Tylko nie w szmaty!

Władek pokręcił nosem, ale bez większego sprzeciwu udał się do drugiego pokoju i przebrał się w smoking. Przygotowałam mu także białą koszulę i muszkę.
– Nie umiem wiązać muszki – jęknął AK-owiec. – Adela, kawa stygnie, a ty się nade mną pastwisz. To mnie wkur...
– Dość! – nie dałam Władkowi dokończyć przekleństwa. – Jesteś w salonie. Na salonach należy zachowywać się odmiennie niż pod chłopską powałą.
– Powaliło cię, Adela – wykrztusił powstaniec, wiążąc na supeł muszkę. – Czy możemy wreszcie usiąść przy stole?
– Pogoda dziś jest bardzo zmienna.
– Nie chciałbym być kanalarzem.
– Front burzowy nadszedł nad nasz kraj. Niebo pokryło się chmurami. Słońca dziś nie zobaczymy. Władku, czy mógłbyś mi podać cukiernicę?
– Przecież nie słodzisz.
– Dlaczego nie służysz mi pomocą?
– Do cholery, przecież jest bliżej ciebie. Sama nie możesz po nią wyciągnąć ręki?
– Wyskakuj z tego smokingu, grubianinie! – wrzasnęłam. – Zasługujesz na sukmanę, a nie na elegancki uniform.

I w tym momencie Władek mnie zaskoczył. Najpierw przeprosił, potem cmoknął mnie w rękę, a potem wsypał trzy czubate łyżki cukru do mojej filiżanki i pomieszał.
To był ulepek. Nie wypiłam ani jednego łyka kawy, ale podnosiłam do ust filiżankę, by dać mu przykład, jak należy elegancko przechylać naczynie do ust oraz szykownie odginać najmniejszy palec u ręki.