sobota, 23 marca 2013

Gotowe na świństwo.

Jak każdego ranka stałam w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa, gdy któraś z sąsiadek zaopatrzonych w młode, 50-letnie oczęta krzyknęła, że kierują się ku nam Abrahamki. Ulica momentalnie opustoszała, bo czym prędzej rozpierzchłyśmy się po okolicznych bramach. Z Halinką lat 67, która stała w kolejce przede mną, wylądowałam pod ósemką. Już po chwili usłyszałyśmy tupot trzech par czółenek. Abrahamki, czyli Sara lat 59, Rachela lat 62 oraz Elstera lat 61 były hostessami Jehowy. Sara trzymała w ręku „Strażnicę”, Rachela „Przebudźcie się”, a Elstera pejczyk, którym dyscyplinowała braminów. Między Abrahamkami a braminami trwała cicha wojna, ale my – wildeckie kobiety – nie chciałyśmy brać udziału w konflikcie, odrzucając racje każdej ze stron.

Abrahamki zatrzymały się przy skrzyżowaniu, nikogo nie zauważyły, więc dla rozgrzewki rozpoczęły misjonarski trening między sobą.
– Czego te małpy tu chcą?
Razem z Halinką odwróciłyśmy się od ledwo uchylonych wrót. W cieniu klatki schodowej zobaczyłyśmy dwóch braminów: Bronka lat 52 oraz Kondzia lat 43.

– O nas tak mówisz? – spytałam groźnie, zwracając się do cuchnącego piwem Bronka.
– To nieporozumienie, pani Adelo. Ja tak o Abrahamkach.
– Właściwie, co przeciw nim macie? – spytałam zaciekawiona. – Przecież pijąc w bramach alkohol również sprzeciwiacie się transfuzji krwi.
– Jak to? – wtrącił się Kondziu.
– Promilami wypinacie się na przetaczanie krwi.
– Nie o to biega. – Bronek wzruszył ramionami. – One są gotowe na świństwo! One chcą nam odebrać szczęście.
– Co?! – z Halinką zareagowałyśmy w tej samej chwili.
– One chcą się podzielić szczęściem – zaprotestowałam. – Przynajmniej tak mówią.
– No właśnie! Tak mówią! – uniósł się Bronek. – Mówią, że trzeba iść wąską drogą, a tymczasem my chcemy postać w cieniu.
– I nie chcą pieniędzy za gazetki! – zawtórował Kondzio. – A babcia mi powtarzała, żeby nie ufać tym, co rozdają gratisowo prawdę, bo to tak naprawdę sprzedaż z opóźnionym terminem płatności.
– Znałam twoją babcię.
– A dlaczego pani, ciociu Adelo, nie chce przyjąć chrztu w basenie? – zaciekawił się Bronek.
– Za stara jestem na miss mokrego podkoszulka – powiedziałam kokieteryjnie.
– Ależ co pani mówi! – na przemian komplementowali mnie bramini.

Tymczasem nadjechał samochód dostawczy z chlebem powszednim. Abrahamki czujnie rozglądały się naokoło. Przyczaiły się jak tygrys do skoku. My z Halinką obgryzałyśmy w napięciu paznokcie. W końcu zaklęłam pod nosem. Halinka przyłączyła się.
– Bronek, zostało ci coś we flaszce?
Bramin wyciągnął rękę z poczęstunkiem, a wyłożony na półki sklepowe chleb z każdą minutą czerstwiał.

piątek, 22 marca 2013

Przyjęcie.

Nie powiem dokładnie, kto wczoraj mnie odwiedził, bo nie wszyscy sobie życzą być wymienieni (listy gończe), a nie mogę jednych wyróżniać kosztem innych. W sumie odwiedziło mnie 48 osób, a w kulminacyjnym momencie było 33 gości. Obserwowałam ich wszystkich uważnie, widząc grzeszne wildeckie lica, lepkie dłonie z żałobą pod paznokciami, głodne dotyku piersi i zady, w których wszystko można znaleźć. Wszyscy pili wino bądź piwo, czując wstręt do abstynenckich bredni. I do takich ludzi wygłosiłam urodzinową mowę:

– Odłóżcie na chwilę kieliszki, niecne kreatury. Urodziłam się pierwszego dnia wiosny i to właśnie chce wam teraz zafundować.
– Zdrowie Adeli! – ten, co rzucił toast, wykorzystał moją oratorską pauzę.
– Na zdrowie! – dołączyły inne chłopy.
– Sto lat! – wykrzyknęły baby.

Wkurzyłam się. Większość wiedziała, w jakim jestem wieku, więc życzenie mi tak krótkiego okresu życia w zdrowiu było impertynenckie.

– Dobra, dobra – uspokoiłam towarzystwo. – Chcę was uprzedzić, że nasza impreza może przenieść się gdzie indziej. To od was zależy, ale zacznę od początku.

Rozległ się szmer, a do mnie docierały rzucane pospiesznie pytania: „Jak to?”, „Co się dzieje?”, „Niepodzianka?”, „Adela znowu nas mile zaskoczy.” To prawda, chciałam wykorzystać chwilę, gdy było u mnie więcej ludzi niż wiernych na porannej mszy świętej w dzień powszedni.

– Musimy się nawrócić. Stwórzmy w Poznaniu wildeckie getto abstynenckie i żyjmy według planu Bożego!
– Że co? – oburzył się jeden z dwóch recydywistów, którzy u mnie bawili. – Mamy zostać ulizanymi mydłkami z przetartymi na kolanach spodniami?
– Pójdźmy teraz na wykład – zaproponowałam. – Do Poznania przyjechał pewien krymynalista z kilkoma kolegami i chłopaki będą opowiadać, jak się nawrócili w więzieniu.
– A za co kiblował ten główny? – spytał drugi z przedstawicieli recydywy.
– Handlował bronią i takie tam – wyjaśniłam. – Siedział sam w celi, bo miał łatkę niebezpiecznego bandyty. I w ten sposób się nawrócił.
– Czyli mamy się dać złapać, żeby się nawrócić? – wspólnie oburzyła się dwójka gagatków ścigana listami gończymi.
– A nie można się nawrócić bez skoku na bank? – wtrąciła się jedna z sąsiadek.
– Na bank to ty możesz skoczyć w bok. A tam to już ja będę czekał na ciebie – odezwał się podpity Władek lat 97.
– Jak ty chcesz się nawrócić nie popełniwszy przedtem grzechu? – zdziwiłam się. – A zresztą – machnęłam ręką. – Może rzeczywiście wypijmy po jeszcze jednym.

Impreza zaczęła się rozkręcać, a ja poszłam w tango z jednym młodzieniaszkiem lat 54. Piłam wino i tańczyłam, a moje ciało miało dopiero nazajutrz zaprotestować przeciw nadmiernej dawce alkoholu.

czwartek, 21 marca 2013

Mam lat 73 i większy plus!

Moja babcia Rycheza była sufrażystką, ale już mama Józefina preferowała boski porządek świata. Więcej, w chwilach słabości dzieliła się tajemnicą, mówiąc, że jest niepokalana. Przynajmniej nie pamiętała chwili mego poczęcia. 40 lat potem umarła na melancholię, choć lekarz podczas stwierdzenia zgonu bąknął coś o marskości wątroby. Przynajmniej biedaczka nie doczekała kartek na alkohol, żegnając się ze światem na trzy lata przed kryzysem 1980 roku.

Ja natomiast się nie żegnam. Nie odmawiam pacierza, nie całuję pierdzących na słodko purpurtatów po ich swawolnych pierścieniach, także przed nikim nie klękam. Czasami tylko leżę, jak mnie boli w krzyżu. To zresztą niejedyny mój związek z krzyżem, bo urodziłam się wiosną, tak samo jak Chrystus. Jednak w przeciwieństwie do Jezusa nie świętuję swoich urodzin zimą tylko w dzień, w którym rzeczywiście wychlusnęłam się z Józefiny wraz z jej wodami płodowymi.

Pierwszy odwiedził mnie Władek lat 97. Pachnący, szarmancki, z bukietem tulipanów i wypastowanymi butami.
– Adelo – rzekł z posępną miną. – My się za wcześnie urodziliśmy.
– To są twoje życzenia urodzinowe? Ładne rzeczy – fuknęłam.
– Nie, to nie tak – skonfudował się AK-owiec. – Ja po prostu żałuję, że nie mamy sfilmowanego życia płodowego. Znamy się tyle lat, a ja nadal nic nie wiem o tobie z okresu prenatalnego.
– Och, słodki jesteś.
– To pokaż chociaż miejsce po pępowinie – poprosił Anonimowy Kobieciarz.
– Władku, nie świętujemy mojego 9-miesięcznego pobytu pod wątrobą mamusi, tylko pierwszy kontakt z powietrzem zanieczyszczonym przez Zakłady Naprawy Taboru Kolejowego na poznańskiej Wildzie! – wrzasnęłam.
– Po co krzyczysz? Znam koleje twego losu.
– Krzyczę symbolicznie. Podobnie jak w pierwszej minucie mego życia.
– To może ja ci dam klapsa – uśmiechnął się lubieżnie powstaniec.

Na całe szczęście zadzwonił domofon. Usłyszałam w słuchawce głos Lucjana Kutaśko, a w tle sporą grupę gości. Nadusiłam na przycisk, wpuszczając ich na klatkę schodową. W tym momencie poczułam temperaturę, znaczy siarczystego klapsa. Tym razem mój krzyk bardziej przypominał ten z sali porodowej.

środa, 20 marca 2013

Komuchlaż.

Na Władka lat 97 często marudzę, ale ostatnio zaczęłam go także doceniać – a stało się to zupełnie przypadkiem. Kiedy na spacerze zobaczyłam gruchającego, pięknie upierzonego gołębia molestującego samiczkę, to pomyślałam, że wolę AK-owca, bo przynajmniej jest nędznie odziany i przez to niczego nie udaje. Jest jak garmażerka wyłożona w sklepowej chłodziarce, gdzie przez szkło klient widzi, czego oczekiwać. Mam dość męskich towarów w opakowaniach nie uwzględniających terminu przydatności. Zdejmiesz celofan, a w środku zakalec albo inny rozkład w wyniku procesu fermentacyjnego. Za stara jestem na kolorowego kapucyna.

Poszłam dziś na zakupy, a w kolejce oczekującej na transport świeżego pieczywa z nocnego wypieku czekały stare znajome. Większość z nich poznałam na pochodach pierwszomajowych, a wieloletnią znajomość najczęściej zacieśniamy przed spożywczakiem.

– Właściwie dlaczego ustawiamy się w kolejkach? – rzuciłam prowokacyjnie. – Jest kapitalizm, a w kapitalizmie nie powinno być kolejek.
– Ogonek stanowi społeczną platformę wymiany światopoglądów – oznajmiła Kunia lat 90. – Wszystkie lepiej się poznajemy i przez to uczymy się internacjonalistycznej tolerancji.
– Tu? W dzielnicy Wilda? – powątpiewałam.
– Zacieśniamy więź, czyli łączność proletariuszek z rozsądnej części świata, wymieniając się przepisami na ogórkową i befsztyk cielęcy – poparła Kunegundę Malwina lat 92. – To pożyteczne i pouczające!
– Czy nie czujecie zapaszku komuszka? – pokręciłam z dezaprobatą głową.
– Adela, ty nam nic nie amputuj – choć Balbina lat 66 pomyliła jedną literkę, to wyglądała dziś bardzo ładnie, bo ubrała różową garsonkę, a w różowym wygląda bardzo optymistycznie. – My nie ćpamy Radia Maryja tylko go zwyczajnie słuchamy. Ojciec Rydzyk nie jest dilerem opium, lecz nauczycielem patriotycznych dusz. To ty bardziej się kamuflujesz!
– Że niby robię kamuflaż?
– Komuchlaż! – przytaknęła Kunia.
– Sama opowiadałaś o gołębiach! Że niby tolerujesz tylko popielate – wytknęła Krycha lat 78.
– A szary to kolor komunistycznej beznadziei! – stwierdziła kategorycznie Balbina.
– Taa?! – wkurzyłam się. – A kto zrobił listę kolejkową? – spojrzałam oskarżająco na Balbinę.
– To tradycja! Mylisz tradycję z komuchlażem!

Tylko prychnęłam nerwowo, lecz werbalnie dałam spokój koleżankom z kolejkowej brygady. Postanowiłam przeciw ich internacjonalizmowi zaprotestować w ciszy, zmawiając modlitwę w intencji przywrócenia im rozsądku. Byłam żarliwa, ale przeczuwałam, że muszę uzbroić się w anielską cierpliwość.

wtorek, 19 marca 2013

Rajmund lat 40 ma stulejkę.

Czarne chmury zawisły nad poznańską Wildą. Dziwnym trafem nadciągnęły one nad naszą dzielnicę, gdy pod jedenastkę wprowadziła się Donata lat 30. Ustały wesołe śpiewy tubylczych pijaków oraz szczebiotanie ptaków, choć gołębie nadal srały luźną laksą. Kunia lat 90 zaprzestała nucić „bella bella donna”, a Ksawery lat 77 przy goleniu nie wydzierał się już swoim wytrenowanym tenorem, nucąc „la donna mobile”. Natomiast Donata początkowo grzecznie przedstawiła się, prosząc byśmy mówili do niej per Donia. Niestety, nie zrewanżowała się i odmówiła nazywać mnie la donna Adele, twierdząc, że w moim wieku jestem już bardziej donica niż donna, po czym wymownie zawiesiła wzrok na moim biuście.

Sprawę zbagatelizowałam, bo przecież wiadomo jak bardzo rozkapryszone są dzieci koło trzydziestki. Pierwszym niepokojącym przypadkiem był casus Hieronima lat 52. Stałyśmy w porannej kolejce, oczekując na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, gdy on pojawił się przed sklepem.

– Nie podam ręki – powiedział. – Mam herpes virus varicella.
– HHiero, biedaku – użaliła się Kunia – złapałeś półpaśca?

Hiero był naszym dzielnicowym hiroł, czyli bohaterem, który ostatnio zasłynął wyłowieniem ze stawu o półmetrowej głębokości zachlanego Marysia. Wyręczył w tym drugiego naszego bezdomnego, mówiąc mu, by nie odgrywał gieroja.

– Zakaziły mi się zwoje czuciowe – poskarżył się Hiero. – Nie potrzebnie wziąłem się za leczenie immunosupresyjne.

Hiero był ciekawą odmianą bohatera, zwaną przez nas hipochondryczną.
Włosy na głowie stanęły nam dopiero, gdy przed sklepową kolejką pojawił się Rajmund lat 40. Rajski Mundzio znany był jako jebaka, na co – nie wiedzieć czemu – najbardziej skarżyła się Kunia. I oto z przeraźliwie smutną miną i żałośnie zwieszoną głową wyznał przed babami stojącymi przed sklepem w liczbie trzynastu:

– Mam stulejkę.
– Nawet podczas erekcji? – rezolutnie spytała Kunia.
– Dopadł mnie „φῑμός”.
– Nie udawaj Greka – powiedziałam. – Jak to mogło się przydarzyć takiemu jebace?
– Zaproponowałem wczoraj Donii randkę. Jeszcze wówczas miałem erekcję w kieszeni od spodni. Ale ona spojrzała na mnie tak zimno, że spuściłem oczy i wróciłem do domu. Tam już miałem stulejkę.

Zamilkłyśmy ze współczuciem. I zrobiło nam się żal jebaki, który choć bywał uciążliwymi z tymi swoimi nachalnymi propozycjami, to jednak symbolizował pierwiastek męski w dzielnicy.
Powoli w naszych kobiecych piersiach i słodkich głowach dojrzewał pomysł na protest przeciw tej smarkuli. Donia musi uszanować wildecki porządek, inaczej wypatroszymy ją z tej jej nowoczesności.

poniedziałek, 18 marca 2013

Dobek Brzęczykomar.

Dobrosław lat 66 jeszcze do niedawna miał dobrą opinię wśród kobiet na Wildzie w Poznaniu – był skrupulatnym ginekologiem, który u niejednej z nas wyleczył mięśniaka czy nadżerkę. Zza swojego monokla bacznie w nas spozierał, celnie umiejscawiając wszystkie zagrożenia. Był także swojskim regulatorem płodności w dzielnicy, bo w odróżnieniu od kolegów po fachu nie miał oporów przed przepisywaniem środków wczesnoporonnych. Czy robił dodatkowo jakieś zabiegi – tego nie napiszę, bo po pierwsze, nie wiem, a po drugie, nawet gdybym wiedziała, to i tak bym nie napisała, nie chcąc przyczynić się do niesnasek Dobka z naszym proboszczem, a może nawet z wymiarem sprawiedliwości, którą to rękę po polsku zawsze będę opisywała poprzez małą literkę.

Dobek w wieku lat 65 przeszedł we wrześniu zeszłego roku na emeryturę i pierwszą wolną jesień swego życia przeżył na działce nad Wartą, hodując pewną roślinę pod szkłem. Zimą zebrał plony i palił ją, zaciągając się w krótkie dni oraz czekając na przylot bocianów. Aż w końcu wyszedł na światło dzienne, ukazając nam twarz usmażoną paloną rośliną.

Jak zwykle rano poszłam po zakupy. Chciałam kupić mleko, chleb i takie tam. Wiktuały i sraty-taty, co najbardziej drenują portmonetkę. Pierwsza stojąca w kolejce po świeże, choć coraz droższe pieczywo, odezwała się Edeltrauda Jąderko lat 85.

– Dobek chciał mnie zwabić na działkę – poskarżyła się Edeltrudzia. – „Pokaż mi nadżerkę”, zażądał. Ale ja nie mam zamiaru rozkładać się przed emerytem!
– Mnie też nagabywał – zadenuncjowała doktora jego była asystentka, pielęgniarka Celinka lat 63. – Brzęczał i brzęczał nad uchem, to pozwoliłam mu stwierdzić, że nie mam raka piersi. Ale wolę ręce nowego ginekologa, Karola lat 33. Czuję, że przy nim się rozwijam.
– Dobek jest jak Stefek Burczymucha – zgodziła się Wiktorcia lat 71. – Powiedział, że burczę z tyłu, to pozwoliłam mu zbadać hemoroidy. Powiedział, że jest dobrze, ale kazał przyjść na działkę, jak zaczną śpiewać skowronki.
– Kiedy zaczynają śpiewać skowronki? – spytała zarumieniona, bo niedoświadczona jeszcze przez życie Vanessa lat 28.
– Wtedy kiedy komary zaczynają rypać – wtrąciłam się. – Uważaj, bo z Dobka to prawdziwy brzęczykomar. Może ukłuć, a boleć będzie długo po tym.
– Brzęczykomar? – jęknęła Balbinka.

Po tęsknym, żałosnym westchnieniu Balbiny lat 59 wszystkie umilkłyśmy. W jakimś stopniu Dobek zaznaczył piętno na życiu każdej z nas. W końcu nikt tak nie dłubał w naszych pochwach, jak on. Robił to tak, że docierał do naszej duszy. Zawsze znajdzie się jakiś Dobek, który wypali ślad w kobiecej psychice.

W końcu przyjechał samochód ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku. Oprócz chleba kupiłam jeszcze dwie drożdżówki. Uważam, że na wspomnienie o Dobku najlepsze jest świeże ciacho. Mniam.

niedziela, 17 marca 2013

Pojedynek brzuchomówców.

Dziś przed sklepem dowiedziałam się od Lusi lat 66, że dwaj bezdomni, Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53, zrezygnowali ze zbierania puszek po piwie, zamiast tego postanowili pójść w show biznes. Potwierdziła to stojąca za ladą Genia lat 50, która dodatkowo zapowiedziała, że od godziny 10 do 11 sklep będzie zamknięty, bo personel wybiera się na działki przy Dolnej Wildzie, gdyż właśnie tam Zdzicho z Marysiem będą się pojedynkować. Nikt nie wiedział, czy użyją do tego broni białej, czy pistoletów, ale stojąca za mną Kunia lat 90 uznała, że na pewno będą walczyć do pierwszej krwi.

Zadzwoniłam do Władka lat 97, wcześniej zapraszając go na drugie śniadanie, byśmy i my zdążyli obejrzeć rozrywkowe wcielenie znajomych bezdomnych. AK-owiec szybko wysiorbał filiżankę kawy, połknął łapczywie drożdżówkę, po czym wstał, wygładził na sobie ubranie i podał mi szarmancko ramię. Zeszliśmy dostojnie po schodach i wyszliśmy na ulicę. Było rojno jak przed niedzielną sumą, z tymże teraz ludzie nie kierowali się do kościoła, lecz na działki. Dołączyliśmy do tłumu i po kilku minutach przekroczyliśmy na zielonym świetle ruchliwą ulicę Dolna Wilda w Poznaniu.

Zarówno Zdzisiek jak i Maryś koncentrowali się przed pojedynkiem. Każdy z nich w swojej grupie sekundantów obalał tanie wino marki „No to chlup!”. Staliśmy od nich w pewnym oddaleniu, cierpliwie czekając na rozpoczęcie widowiska. Bezdomni zwykle kierowali się zegarem słonecznym, ale dziś było pochmurno, więc nie wypadało skarżyć się na opóźnianie się pojedynku. Wreszcie opróżnili butelki i chwiejnym krokiem podeszli do nas, zbierając pieniądze do znalezionej na śmietniku świnki skarbonki. Ludzie bez szemrania oddawali to, co mieli przygotowane na jutrzejszą tacę, oddając honor marketingowemu przygotowaniu się do pojedynku bezdomnych..

Za kwadrans 11 bezdomni podwinęli rękawy, ukłonili się przed publicznością i ogłosili, że odbędzie się pojedynek brzuchomówców do pierwszej krwi. Udali się za krzaki. Stamtąd wytaszczyli dwie lekko uszkodzone miski ustępowe znanej polskiej marki, ustawili je naprzeciw siebie w odległości około 5 metrów, po czym spuścili do kostek spodnie oraz pożółkłe od moczu gatki i usadowili się na porcelanowych tronach. Zaczęli naprężać się, krew nabiegła im do twarzy, w końcu Maryś jako pierwszy dał sygnał do boju. Zdzicho nie pozostał mu dłużny.

– Zaraz, ja protestuję! – krzyknęłam. – Zapłaciliśmy za pojedynek brzuchomówców, a nie za sranie na żądanie!
– A kto ci, Adela, powiedział, że będziemy pojedynkować się górą?
– Do pierwszej krwi miało być! – reklamowała piskliwie Kunia.

Zdzicho wykrzywił twarz w grymasie, a następnie puścił wiatr, którego nie powstydziłby się słoń z poznańskiego zoo. Wziął do ręki suchy, jeszcze jesienny liść, podtarł się i wyciągnął rękę w kierunku Kunegundki.
– A to niby co ma być?!

Tym samym pojedynek zakończył się. Byliśmy trochę zdezorientowane, po chwili jednak zaczęłyśmy rozchodzić się, zostawiając Zdzicha jedynie w towarzystwie krwawiących hemoroidów, Marysia oraz świnki skarbonki.

Ogólnie byłyśmy zadowolene. Spektakl nie różnił się bardzo od tych telewizyjnych, za to nie było reklam. Postanowiłam, że w następną sobotę wrzucę do świnki pieniądze, które normalnie zostawiłabym na poczcie, płacąc za abonament RTV.