sobota, 18 maja 2013

Stypendium.

Przyznaję, dziś po drugim śniadaniu zaczęłam rwać włosy. Najpierw przygryzałam paznokcie, ale stres wyrwał się ze mnie i spłynął rwącym potokiem. Stopy nurzały się w słonej strudze mego smutku, zmiękczając naskórek na piętach. Piersi w spaźmie zapragnęły uciec, na szczęście stanik trzymał je w ryzach. Zmarszczki na pośladkach zwiesiły kąciki ust. Żal i złość we mnie kipiały, zawstydzając wrzątek w czajniku.

Wszystko to stało się przez Władka lat 97.

Powstaniec jak zwykle odwiedził mnie podczas drugiego śniadania. Rozsiadł się wygodnie na krześle, wypił kilka łyków kawy, pomlaskał przy pączku, a potem bez wstępu czy jakiegokolwiek innego znieczulenia obwieścił:

– Adela, wczoraj długo myślałem.
– Zmieniasz się – pochwaliłam AK-owca.
– Człowiek nie może żyć z dnia na dzień. Powinien coś po sobie zostawić.
– Ale komu?
– Ludzkości.
– Chcesz przeznaczyć swoje 97-letnie organy do transplantacji?
– Wymyśliłem coś lepszego.
– No dawaj. Nie mogę się doczekać.
– Zrobiłem rachunek sumienia. Odnalazłem w sobie potencjał, z którym postanowiłem podzielić się z kolejnymi pokoleniami.
– To niemożliwe. Masz coś takiego?
– Zmieniłem słabość w siłę.
– Przetwarzasz swoje ADHD w energię elektryczną?
– Nie. Jak wiesz, Adela, byłem żołnierzem AK. Kilka lat temu przypomniałaś mi o tym, znów nazywając mnie AK-owcem. I nic to, że oznaczało to Anonimowego Kobieciarza, liczyła się jedynie twoja szlachetna idea. To, że leczyłaś mnie z flirtu. Ale nie wyleczyłaś – dodał z wyrzutem Władek.
– To długi proces – przyznałam. – Ważne byś przynajmniej w przyszłym wcieleniu był lepszy.
– Nie będę praktykującym flirciarzem tylko wtedy, gdy zajmę się teoretyzowaniem.
– Nie rozumiem.
– Ufundowałem stypendium.
– Że co?
– Postanowiłem przekazać swój talent amanta w inne, młodsze członki, dodatkowo zapewniając wybranemu mężczyźnie wsparcie finansowe, by mógł poświęcić się rozwijaniu swych umiejętności. Jestem dumny, że się na to zdobyłem.

Zaczęłam rwać włosy. Najpierw przygryzałam paznokcie, ale stres wyrwał się ze mnie i spłynął rwącym potokiem. Stopy nurzały się w słonej strudze mego smutku, zmiękczając naskórek na piętach. Piersi w spaźmie zapragnęły uciec, na szczęście stanik trzymał je w ryzach. Zmarszczki na pośladkach zwiesiły kąciki ust. Żal i złość we mnie kipiały, zawstydzając wrzątek w czajniku...

piątek, 17 maja 2013

O co chodzi?

Wulkanizator z ulicy Pamiątkowej w Poznaniu Misiek lat 52 twierdzi, że prawda o człowieku leży na ulicy oraz w co niektórych ogrodach. Są to ślady na szosie po gwałtownym hamowaniu, a także opony, które wykorzystywane są jako ozdobne donice dla z pietyzmem podlewanych przydomowych kwiatków. „Bo ludzie, pani Adelo, albo palą gumę, albo kończą w ziemi. Bez pisku, za to z ładnym bieżnikiem”, podzielił się refleksją Misiek.

Od tamtej rozmowy z dzielnicowym specjalistą od ogumienia uważam, że większość starożytnych filozofów utrzymywałaby się z wulkanizacji, niestety, wówczas przemysł gumowy jeszcze nie istniał.

– A ja myślę, że nie takie rzeczy starożytnym mędrcom się śniły – powiedział Władek lat 97, siorbiąc kawę z cynamonem, którą mu podałam.
– Chłop to chłop – nie zgodziłam się z AK-owcem. – Jemu zawsze będzie się śnić goła baba. Tylko nie oponuj! Ja swoje wiem!
– Idę o zakład, że Platonowi prędzej by się przyśniło wyważanie koła niż babski cyc lub biodro!
– Ty mi się nie wymądrzaj!

Groźnie pokiwałam palcem, a powstaniec umilkł. Po chwili znudzonemu towarzyszowi wyrwało się znad filiżanki.
– Co za nudy na pudy...
– Bo w tobie nie ma krzty prawa moralnego! Jako Anonimowy Kobieciarz nudziłbyś się nawet w Królewcu. A to takie piękne miasto...
– Byłem raz w Kaliningradzie. Na drodze wleciałem w jedną z wielu dziur, złapałem gumę, a w zakładzie wulkanizacyjnym mnie okantowali.
– Phi, żadna przygoda! Nuda – podsumowałam nic nie znaczące wspomnienie Władka.
– Życie jest nudne, bo pamiętamy tylko nagie fakty.
– Nuda veritas – przytaknęłam.
– W procesie socjalizacji dajemy się bieżnikować, tymczasem tajemnica naszej egzystencji tkwi w braniu życiowych zakrętów z piskiem opon.
– Władku, ty za często wrzucasz na luz! I gumę palisz!
– Bo potencjał człowieka musi się ścierać. Jak dowieziesz do własnej trumny niezdarte predyspozycje, to lepiej ten talent zakopać od razu i nie zawracać Panu Bogu głowy.
– A głowa Boga ma bieżnik?

W ten sposób wykorzystaliśmy z Władkiem lat 97 nudny przedniedzielny piątek na rozważania teologiczne. Uświęciliśmy wigilię wigilii dnia Pańskiego, do niczego nie dochodząc.
I o to właśnie chodzi.

czwartek, 16 maja 2013

Kościołomaty.

Władek lat 97 przyprowadził dziś ze sobą na drugie śniadanie naszego wikarego. Gwidon lat 44 lubi kolędować po parafii poza harmonogramem roku liturgicznego. Wie, gdzie może zjeść smaczną zupę ze świeżego szczawu, w którym miejscu w zimne dni uzupełnić kalorie krwistym sznyclem, kto poczęstuje go nalewką z żurawiny. Dziś Gwidon zaczepił AK-owca, bo akurat ślinka mu ciekła na myśl o pączku popijanym kawą z cynamonem.

Usłyszałam dzwonek do drzwi, otworzyłam je i zaskoczył mnie widok wikarego zasłaniającego swoją przerośniętą, tłustą posturą postać wychudzonego powstańca.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Niech będzie – odpowiedziałam.
– Gwidon z chęcią się z nami napije kawy – wyjaśnił mój druh lat 97.

Atmosfera była dość sztywna, bo temperament każdego duchownego jest w sztyfcie. Wnosi taki jeden z drugim chłód z głównej nawy kościoła i rozkręca się bardzo powoli. Dlatego dla wyrównania temperatur otworzyłam na chwilę lodówkę, a Gwidon z uwagą puścił żurawia do środka. Nieco zaślinił koloratkę na widok salcesonu oraz zimnych nóżek w galarecie, więc dla odmiany włączyłam piekarnik. Spojrzał na mnie z wdzięcznością, wystawiając szyję na strumień suchego i ciepłego strumienia powietrza. (Gwidon był łysy, więc nie było stosowne zaproponować mu użycia suszarki do włosów.)

– Co tam w temacie Boga? – spytałam grzecznie, automatycznie wcielając się w rolę gościnnej gospodyni.
– Właściwie bez zmian – odpowiedział po dłuższym zastanowieniu wikary.
– Może kawki? Pączusia?
– Dla mnie też, Adela! – wtrącił się Władek.
– Bóg zapłać.
– A w temacie ludzi? – dopytałam.
– A dziękuję – ożywił się Gwidon. – Kościelny wprawdzie dostał przepuchliny, ale na całe szczęście ciężką tacę dźwiga tylko podczas niedzielnej sumy.
– Dobrze, że nie musi kasować za pogrzeby – zauważył AK-owiec.
– Sezon na pogrzeby jest podczas załamań pogodowych. Najczęściej na wiosnę i jesień. Teraz liczymy sobie za śluby i nauki przedmałżeńskie. To wypijemy coś mocniejszego pod to?
– Mam wiśniówkę – pochwaliłam się.
– Zresztą mamy konto bankowe. I powiem wam w sekrecie, że zamierzamy ustawić przy kropielnicach kościołomaty.

I tak Gwidon rozkręcił się: wiśniówką i ideą kart kościołomatowych. Po prostu należy wiedzieć, jak kręcić duchownym sztyftem.

środa, 15 maja 2013

Windykacja emocjonalna.

Na dzielnicę padł blady strach. Słońce, które od rana wprowadzało mieszkańców poznańskiej Wildy w dobry humor w jednej chwili straciło swój intensywny blask. Leżące dotąd spokojnie krawężniki nastroszyły swoje krawędzie. Zwisające z balkonów pelargonie zachowały się jak rosiczki, na których przysiadła mucha i zwinęły płatki. Brunatno-czerwone dachówki z trudem utrzymywały nerwy na wodzy.

Ludwik lat 57 był brzydkim mężczyzną, dlatego zawsze prowadził na smyczy boksera. Każdy posiadacz buldoga ze zwisającą, ciągnącą się z pyska śliną wygląda przy swoim psie ładniej. Może by tak było i z Ludwikiem, gdyby nie to, że był emocjonalnym windykatorem. Kobiety na jego widok uciekały, szczury zaszywały się w kanałach, nawet proboszcz zamykał się w konfesjonale, udając, że go tam nie ma.

My czmychnęłyśmy do środka sklepu. Do tej chwili spokojnie stałyśmy na ulicy w ogonku oczekującym na przyjazd transportu ze świeżym pieczywem. W sklepie byłyśmy bezpieczne, bo Ludwik nie mógł wejść do środka razem z psem. Zauważył nas jednak, dlatego stanął przed wejściem do spożywczaka.

- Kunia - krzyknął do Kunegundy lat 90. - W ostatnim miesiącu dwa razy byłaś zazdrosna!
- To nieprawda - pisnęła Kunia.
- 4 czerwca pozazdrościłaś Adeli jej nowej chusty na głowę.
- Czy to prawda? - spytałam szeptem.
- Przecież gdybym cię poprosiła, to byś mi pożyczyła - równie cicho odpowiedziała Kunia.
- No tak...
- Natomiast 15 czerwca - ciągnął Ludwik - pozazdrościłaś Zdzisi lat 59 bujnego życia erotycznego!
Po zwieszonej głowie Kuni zrozumiałam, że to oskarżenie było prawdziwe.
- Uznaję cię winną! Musisz mi oddać swój całodzienny pot!

Była to straszna kara, bo Ludwik żądał całodobowego oddania się. Kunia mogła być zmuszona do najgorszych prac, które miały resocjalizacyjny charakter. Miała jednak już pożółkłą metrykę, dlatego wzbudzała nasze współczucie. Właścicel sklepu ulitował się nad nią, wypuszczając ją tylnym wyjściem. Wiedziałyśmy jednak, że Ludwik i tak ją dopadnie.

Bałyśmy się jednak o co innego. Kolejne oskarżenia i kary mogły być jeszcze straszniejsze. Nawet przyjazd dostawczaka ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku nie poprawił nam humoru...

wtorek, 14 maja 2013

Kto stęka?

– Jak sądzisz, Władku? – spytałam powstańca lat 97. – Czy Elvis Presley stękał? A Leonid Breżniew?

AK-owiec zakrztusił się pączkiem zaserwowanym przeze mnie na drugie śniadanie, ale zareagował szybko, plując nerwowo dookoła drobnymi cząstkami świeżego wypieku z nadzieniem ajerkoniakowym.

– Pierwszy sekretarz na pewno miał zaparcia, a Elvis dziwnie kręcił nogą... Obaj chyba stękali przed mikrofonem, tylko, że ja nie mam słuchu...
– To w ogóle było pokolenie stękaczy. Taka epoka czy co? – zastanowiłam się.
– Ech, Adela... Czy ty nic nie pamiętasz? Człowiek wówczas mało chciał widzieć i podobnie niewiele słyszeć. To w prostej linii prowadzi do stękania. Gdyby taki Elvis usłyszał poprzez decybele swego śpiewu i przytupu, że stęka, to by przestał kręcić nogą.
– Czyli Presley nie miał słuchu?
– Na pewno był ślepy. W końcu kręciła się wokół niego niejedna biała laska.
– A ta Metyska?
– Chyba go mylisz z Ray Charlesem... – wystękał Władek.
– Tak w ogóle, to najbardziej nie lubię łyżwiarzy figurowych. Te ich stękające potrójne rittbergery, salchowy, toeloopy... Swoje pokazy muszą zagłuszać muzyką.
– Przyznam się tobie, że też stękam, gdy sąsiad wyprowadza na spacer swojego rottweilera.
– Wydaje się, że stękanie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Stękał Adam, stękała Ewa, Noe i Matuzalem chyba też, a już na pewno stękał Mieszko I, gdy musiał wybijać zęby wyznawcom Światowida, by przeszli na najlepszą wiarę. I okazuje się, że ty też stękasz.
– To wszystko przez migrację literki „s”.
– Jak to?
– Gdy ktoś stęka, to oznacza, że w imadle jego egzystencji trzyma go tęska.
– Znaczy tęsknota?
– Dokładnie. Ludzie tęsknią za smakiem budyniu z dzieciństwa, widokiem czołgów na ulicach, wczasami pod gruszą, zegarkami marki Ruhla, „Karuzelą”, „Trybuną Ludu” oraz „Szpilkami” i zaczynają stękać.
– Ja tęsknię za miłością czystą.
– Skoczyć po pół litra?
– Nie trywializuj moich tęsknot! A za czym ty tęsknisz?

Władek głęboko się zastanowił, po czym szczerze wyznał:
– Najbardziej tęsknię za regularnym i nie kłopotliwym wypróżnianiem się...

Na takie dictum musiałam zareagować. Zaprotestowałam. I dobrze, bo dawno już tego nie robiłam.

poniedziałek, 13 maja 2013

Monolog pijaka.

Wybrałam się na Stary Rynek w Poznaniu, bo ostatnio w mieście sporo się dzieje. Dużo śpiewaków wyszlo na ulice i zaczęło swoje bezczelne, bo niekompatybilne do słuchu trele. Deptak usiany był młodocianymi wyjcami oraz cygańskimi dziećmi niemiłosiernie piłującymi na harmoszkach. Pijacy zaczepiali z próśbą o datek na piwo, a bardziej wyrafinowani żebracy układali na trotuarze swe powłoki w towarzystwie swych psów. Ci z kolei prosili o karmę dla zwierzaków.
Już to widzę.

Dotarłam na płytę rynku i ze zdziwieniem spostrzegłam, ile próżniaków pije w samo południe piwo. Nie wyglądali na emerytów – ich cery były świeże i opalone, a z większości szyi zwisały złote łańcuchy. Grube paluchy przyzodobione sygnetami trzymały szklanice złocistego płynu. Nie wabiło mnie takie towarzystwo, więc usiadłam na ławeczce z boku Odwachu. Obok siedziały miejscowe kobiety i obamawiały znajome im towarzystwo, na dalszych ławkach przycupnęły Rosjanki, które z radością odnalazły miejsce, gdzie nikt nie przybiegnie z pytaniem o składane zamówienie.

Naprzeciw mnie znajdował się Pałac Działyńskich, przy którym rozgościli się dwaj młodzieńcy. Jeden z nich miał na głowie irokeza, a drugi kapelusz. Od razu zrozumiałam, że był to duet: artysta z kasjerem. I rzeczywiście, po krótkiej chwili artysta rozpoczął próby wydobycia z siebie męskiego głosu, a jego kompan mężnie postanowił łapać kapeluszem powietrze. Nie wiedzieli, że poznaniak nie myśli o lokacie z kapelusza, lecz oszczędności trzyma w skarpecie.

Tymczasem do ławek zbliżył się mężczyzna zmarnowany przez los, brak higieny i alkohol. Początkowo znalazł sobie miejsce na ostatniej pustej ławce zatopionej w słońcu, ale właśnie te bezczelne w swej natarczywości promienie wypędziły go do zacienionego kąta. Przykucnął sobie tuż koło mojej ławki i rozpoczął biadolenie:

„Ile jeszcze muszę wypić, żeby się zachlać? Ale mnie łeb napierdala! Co to za młody grandziarz? Śpiewać nie umie, a w dodatku siedzi na moim miejscu! A przecież mógłby się otrzeć o sztukę. Masz ćmika pożyczyć? Nie? Pójdę do niego i każę mu wypierdalać. Nie, jednak nie pójdę...”

Już chciałam zaprotestować, ale przecież Dostosjewski pisał, że pijacy są najbliżej Boga. Dlatego swój niechętny wzrok rzuciłam ku śpiewakom!

niedziela, 12 maja 2013

Zanęcanie demona.

Demon jest wszędzie. Chowa się w dziurce od klucza, miesza się z tłumem roztoczy na prześcieradle, spoziera ze słuchawki prysznicowej w momencie, gdy używamy płynu do higieny intymnej; włazi nam do ucha, pcha się do nosa i pisi, mami fatamorganą, gdy podchodzimy do bankomatu. Na talerzu podsuwa tłuste kąski, na palce zakłada złote pierścionki, zamyka nam oczy, gdy bierzemy się do ambitnej lektury, dbając o nasz głęboki w swej niewiedzy sen.

Demony mają swoje święta. Każdy dzień w roku jest ich świętem. Nie znam kobiety, która nie chciałaby tak przeżyć życia, świętując każdy dzień i dziękczynnie oddawać się na nocnym ołtarzu rozkoszy. Demon jest taki groźny, bo jest fajny. Super i gites. A przecież nikt o Bogu nie powie, że jest gites, bo oddałby od razu swego fajnego demona w ręce obrońców wiary. Demon staje się groźny tylko wtedy, gdy odchodzi w dzierżawę innych ludzi. Tak zwanych bliźnich. Demon to szatan indywidualny, inaczej diabeł osobisty. Niestety, nie ma Peselu, dlatego tak łatwo bywa przejmowany przez innych.

Siedzieliśmy z Władkiem lat 97 przy kuchennym stole. On przeglądał kolumny sportowe we wczorajszej gazecie, ja natomiast głęboko zastanawiałam się nad zagadnieniami metafizycznymi.

– Władku, czy wiesz jak zanęcić demona?
– Jezu, ten Usain Bolt to ma diabła za skórą!
– Co proszę?
– Raczej kto. Jamajczyk. Sprinter.
– Ja ci zadałam pytanie, a ty mnie potraktowałeś Jezusem, a potem jakimś coltem.
– Jakim Jezusem? – prychnął AK-owiec. – O co się pytałaś?
– Jak to, jakim Jezusem? Jezusem Chrystusem!
– Oj tam – powstaniec machnął ręką.
– Ty mi nie kiwaj na Jezusa! Pytałam się, jak zanęcić demona.
– Po co ci to?
– To cię nie powinno obchodzić. Czy wiesz, jak się zanęca demona?
– Musisz mieć myśli figlarne.
– No. Już mam!
– Zionąć czosnkiem.
– Podaj ząbek. Zaraz, czy czosnek nie odstraszy demona?
– To działa na wampiry, z demonami jest na odwrót. Teraz musisz zaśpiewać jakiś hit Dody.
– Że co?
– „Nie daj się”! No, Adela, dawaj!

No i śpiewam. Przyznam, że jestem lekko zachrypnięta, ale Władek powtarza mi, że taki tembr głosu też mi pomoże przyciągnąć demona.
Na stałe, bo potem mu już nie odpuszczę.