Wyrwanie się z poznańskiej Wildy i ten szalony pęd
nie wiadomo, dokąd, nie wiadomo, po co, nie wiadomo, jak, porywa ludzkie umysły,
serca i dusze. Można prowadzić ludzi do przepaści, i tak pójdą. Można ludzi
prowadzić na grilla, i tak pójdą, choćby nawet podejrzewali, że to oni będą
smażeni. Można prowadzić się nieźle, ale jak spotkasz miłość swego życia, to i
tak wyrwiesz gumkę ze swych gaci i będziesz paradować bezwstydnie.
Szłam i szłam, a kobiety z żylakami dotrzymywały
mi kroku. Morska bryza nie głaskała naszych lic, za to uderzały nas drobinki żwiru
i innych drobnych kamieni, które wydobywały się spod kół mijających nas
samochodów. Tymczasem dojechał do nas angielksi dwupiętrowy autobus. Z góry
śmiały się moje koleżanki z ogonka sprzed sklepu na dole, gdzie codziennie o
świcie oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku.
– Adela, dokąd ty się wybierasz? – spytała krnąbrna
Kunia, wysiadając z autokaru i dołączając się do mojej pielgrzymki.
– Jestem z tobą – dodała mi otuchy Lwinka. – Chcesz
dojść do Szamotuł? Ja pójdę z tobą. Jestem fanką Halszki. Też byłam więziona w
wieży małżeństwa.
– Gdzie Trudzia? – spytałam.
– Ona codziennie musi czuć zapach kadzidła – wyjaśniała
Dziunia lat 59 – Dziewczyna nie mogła oderwać się od księdza proboszcza, ale
obiecała, że zawsze będzie pod telefonem. Nawet podczas mszy porannej.
– Niech będzie – wysapałam.
– Ale po co ty dreptasz? – dociekała Kunia. – I po
co ciągniesz za sobą te tłumy innych form życia?
– O bliźnich naszych mówisz! – upomniałam.
– Tej, nie gadaj Trudzią!
– Niektórym rośnie rak trzustki, innym serce jadące
od lat na gapę odmawia kanarom wyjścia z tramwaju na przystanek, a u mnie w
jelicie cienkim narodził się imperatyw kategoryczny. Ja nie wiem, dokąd się
udaję, ale mój imperatyw uspokaja mnie, mówiąc, że jest moim kompasem –
wyjaśniałam. – To strasznie skomplikowane.
– Nie wzdychaj, pójdziemy z tobą – pocieszała Lwinka.
– I z twoim imperatywem.
– A co z tymi podmytymi formami życia? – dociekała
Kunia.
– Są czyste. Idą z nami!
Korowód naszych marzeń zwiększał liczebność. Uczestniczki
miały czyste intencje i powód, by nie załamać się. Odciski trzymały się od nas
z daleka, a TIR-y objeżdżały nas szerokim łukiem. Do Szamotuł było jeszcze 7
kilometrów. Nadal dreptałyśmy. Ja szłam na czele.