piątek, 5 lipca 2013

Kastrator.

Pojawił się nie wiadomo skąd. Pojawił się nie wiadomo jak. Pojawił się i wkrótce znikł, ale kiedy się pojawił, to wydawało się, że trwać to będzie wiecznie, słońce na zawsze rozjaśni zmierzch i żadna z nas nie będzie już ściągać butów na obcasie, paradując w nich nawet w łóżku.

Kastrator nosił imię prezydenckie, ale wyglądał dużo ładniej. Przede wszystkim nie miał brzucha wielkiego jak bęben tam-tam, nie nosił też wąsów. Bronek lat 29 był tak śliczny, że wszystkim kobietom na Wildzie wyłączało się w jego towarzystwie myślenie. Ja także popadałam w intelektualne omdlenie.

Kastrator myśli zjawił się w poniedziałkowy poranek. Zaskoczył nas podobnie jak letnie słońce w tym roku. Wydawało się, że zachowywał się nonszalancko, ale na tym polegał jego zabójczy styl. Półuśmieszek młodzieńca lat 29 nas osłabiał, a błądzący po naszych twarzach i biustach wzrok podnosił nam temperaturę. Przy okazji każda z nas chciała jak najdłużej podchwycić jego spojrzenie, by pogrążyć się w otchłani jego wyjątkowych oczu. Nie dało się ukryć – wszystkie byłyśmy wilgotne. Wzruszenie przypomniało nasze pierwsze porywy serca. Czasy, w których byłyśmy skromnymi pensjonarkami marzącymi o królewiczu na białym koniu.

Wszystkim dziewczynom, które stały ze mną w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku te marzenia spełzły na niczym. Skończyło się to pochrapywaniem męża i jego śmierdzącym oddechem. Szczęśliwie wszystkie byłyśmy wdowami. Może dlatego tak łatwo docierał do nas urok Bronka lat 29.

Bronek stał przed naszą kolejką, darząc nas subtelnym uśmiechem.
– To pyta się pan, jak dojść do kościoła zmartwychwstańców? – słabym głosikiem upewniła się Kunia lat 90.
– Tak. Szukam kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego – potwierdził Bronek.
– Chcesz się wyspowiadać? – spytała Tekla lat 77.
– Też – odpowiedział Bronek, a w naszych uszach rozległ się śpiew skowronka przerywany trzepotem skrzydeł motyla.
– Masz dużo grzeszków na sumieniu? – wścibsko dociekała szczerbata Ludmiła lat 80.
– Jak wszyscy. Jestem tylko skromnym klerykiem.
– Złożyłeś już wszystkie śluby?

Z resztkami płonnej nadziei czekałyśmy na zaprzeczenie, Bronek jednak nie odpowiedział nam na pytanie. Uśmiechnął się tylko, a potem pogrążył się w majestatycznym cieniu dzielnicowej świątyni.

W końcu podjechał furgon ze świeżym pieczywem. Pociągając nosem udałyśmy się do sklepu, by zakupić chleb i bułki. Były też drożdżówki i pączki.
Myślę, że wyraziłam uczucia nas wszystkich, gdy zaprotestowałam przeciw takim ciachom. Bo nie takie ciacha były nam w głowie.

czwartek, 4 lipca 2013

Alarm.

Cholera jasna mnie wzięła. Znowu nie przespałam nocy! I to nie ze swojej winy. Zawinił szczur i brak zatyczek w uszach.

Na półpiętrach na klatce schodowej w mojej kamienicy kiedyś znajdowały się wychodki. Większość z nich została przerobiona na skrytki, bo mieszkańcy zrobili sobie toalety w mieszkaniach. Tylko jedna była czynna, bo Bogumił lat 67 miał głodową rentę i – jak mawiał – lubił się wspinać na półpiętro, mówiąc, że to jedyny sens ludzkiej egzystencji. „Najpierw zdobędziesz szczyt, a potem się zesrasz”, mawiał. I my przemyślenia Bogumiła odczuliśmy głęboko. Ów aforyzm wszedł nam w płuca i dotarł do trzewi, ocierając się o duszę. Ten wysiłek i spadek napięcia po osiągnięciu szczytu – prawda egzystencji, prawda Tischnera, prawda-prawda. Dlatego większość z sąsiadów zamówiła dodatkowe drzwi, bo codzienne stękania Bogumiła naciskały na nasze zakończenia nerwowe na całym ciele.

Bogumił zacząć starzeć się podejrzliwie, to znaczy wszędzie widział nieprzychylne spojrzenia sąsiadów zza judasza oraz ludzi, którzy chcieli uprzykrzyć mu życie. Zdarzało się, że wzywał policję, bo wydawało mu się, że ktoś usiłuje się włamać do jego nory. Z tego powodu Bogumił zainstalował system alarmowy w swoim wychodku. Wchodził do środka, rozbrajał alarm, a potem stękał trzykrotnie dłużej, bo się dekoncentrował. Czekał na fizjologiczny przymus, a my zagryzaliśmy palce z litości przemieszanej z obrzydzeniem. Znaczy nasze osobiste palce nam smakowały, z obrzydzeniem myśleliśmy o tym, co działo się w międzypiętrowej samotni Bogumiła.

Tej nocy jednak coś się stało w wychodku rencisty lat 67. Włączył się alarm. Dźwięk był jednak samotny, bo nie towarzyszył mu odór.

Narzuciłam na siebie podomkę i wyszłam na klatkę. Sąsiedzi już tam stali. Ku naszemu zdziwieniu ze swojego wyczłapał także Boguś.
– Włam! Ratunku! Na pomoc! Złodzieje! – histeryzował Bogumił.
– Zamknij się, pierdoło i wyłącz tego piskacza! – wrzasnął Witek z parteru.
– Rabusie! I to wśród sąsiadów!! Skandal! Policja!!
– Uspokój się, Bogusiu – odezwałam się.
– I ty, Adelo, przeciwko mnie?
– Czy ja wyglądam na Juliusza Cezara?
– Że co?

Na klatce schodowej pojawił się również Łazarz lat 48, który nigdy nie rozstawał się z pękiem wytrychów. Wszyscy z szacunkiem ustąpili mu miejsca, bo Boguś nie chciał użyczyć kluczy od wychodka. Ucichliśmy, a mistrz wytrychu bezgłośnie i błyskawicznie otworzył drzwi Bogumiłowej samotni. Zobaczyliśmy szczura, który przestraszony wił się w kablach od alarmu, jeszcze bardziej się plącząc. Spojrzeliśmy z naganą na Bogumiła.

On jakby tego nie zauważył. Nadal wieszał na nas psy, że wieszamy szczury. Łazarz zgasił alarm i wszyscy rozeszliśmy się do swoich mieszkań. Bogumił musiał sam poradzić sobie z zaplątanym szczurem.

środa, 3 lipca 2013

Zabytki klasy zero.

Letni okres kwitnienia na poznańskiej Wildzie oznacza kasłanie, kichanie i pociąganie nosem. Wiatr z pyłkami krąży na ulicach jakby szybciej, niesąc ze sobą też radość, bo przegania chmury i odsłania słoneczne oblicze lata. Kobiety się cieszą, a mężczyźni grzecznie uśmiechają. Jest jednak jeden osobnik, który przeżywa najcięższe dni w roku. To Alfred lat 62. Mężczyzna o jednej dziurce od nosa.

Dwa lata temu Fred męczył się z katarem. Nie dmuchał jednak jak sąsiedzi co sił w płucach, przytykając palec do nosa, by pozbyć się ciężaru prosto na trotuar, albo – nie daj Boże – na klatkę schodową. Świsty z nosa zdominowały hałasy na Wildzie, lecz Alfred nie chciał się temu poddać. On pozostał kulturalny.

Pewnego dnia poprosił o radę żonę Zdzisławę lat 57. Połowica poleciła mu najprostszy sposób na pozbycie się udręki, czyli krople do nosa. Niestety, Alf oprócz kłopotów z ciekłym wyciekiem z nosa miał jeszcze słaby wzrok. Sięgnął po pierwszą z brzegu tubkę, próbując wlać ciecz do dziurki od nosa. Na szczęście nie zdążył sobie zaaplikować środka, bo Zdzisia miała refleks i wytrąciła mu z ręki super klej.

Alfred pozostał człowiekiem kulturalnym, ale odtąd miał pewnego rodzaju defekt zewnętrzny, co zresztą często przydarza się mężczyznom odwiedzającym często muzea, filharmonie oraz wernisaże. Fred może był w połowie tak pociągający jak inni mężczyźni w dzielnicy, ale ja lubiłam zamienić z nim kilka słów, wymieniając uwagi na aktualne tematy kulturalne. Dziś znów miałam szczęście zaczepić go na ulicy.

– Alfredzie, ty masz nosa do ciekawych wydarzeń kulturalnych. Może mi coś polecisz?
– Cieszę się, że cię spotykam, Adelo. Właśnie razem ze Zdzisią organizujemy nową placówkę kulturalną w naszej dzielnicy. Chcemy otworzyć muzeum ciastek. Pomożesz nam?
– Nie lubię piec.
– Nie zrozumiałaś mnie. Jak wiesz, mam tylko jedną dziurkę od nosa i nie mogę dopuścić, by zapach świeżych wypieków mnie kręcił. My chcemy tylko podkręcić odwiedzających.
– W jaki sposób? – spytałam grzecznie.
– Na pierwszej wystawie będą żywe eksponaty – wyjaśnił Alf. – Chcę zaprosić mężczyzn, którzy kiedyś byli ciachami. Ja będę stał w centrum – pochwalił się na koniec.
– Chcesz pewnie bym ci podesłała inne zabytki? – domyśliłam się.
– Adelo, wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć – ucieszył się Fred.

Wróciłam do domu i powiedziałam o wszystkim Władkowi lat 97, namawiając go na ekspozycję jego powstańczego ciała. AK-owiec jednak się wahał. Lubił grać pierwsze skrzypce, a wiedział, że na wernisażu pojawi się wiele niewykształconych ludzi. Bał się, że nie będzie jedynym zabytkiem klasy zero.

wtorek, 2 lipca 2013

Na opak.

To dzięki Władkowi lat 97 uświadamiałam sobie cechy, jakie posiadam. Było tak od zawsze, stało się tak i dziś. A zaczęło się zupełnie banalnie. Powstaniec strzelił przy kuchennym stole jedną z licznych obyczajowych gaf, mianowicie beknął tak, że dolna rama od świętego obrazka się oderwała i Matka Boska ze słodką dzieciną Jezuskiem omal nie spadła na podłogę. A potem swój nietakt starał ukryć za czczym bełkotem, frazesami i jałowymi tłumaczeniami. Wtedy zareagowałam charakterystyczną dla mnie mową ciała. Nie był to gest Kozakiewicza, lecz mój własny – gest Adeli.

– Adela, co ty pokazujesz?
– Jak to co? – żachnęłam się. – Że masz fioła. Najpospolitszego kuku na muniu. Bzika stuletniego. Ot co!
– To się robi w drugą stronę.
– Co proszę?
– Pierdolca pokazuje się zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
– Znowu bluzgasz! Wypraszam sobie takie zachowanie w moim domu! Chcesz się wyrażać, to idź pod budkę z piwem.
– To się nazywa dziś pub.
– No no no! Nie mądrz się!
– Nie zmienia to postaci rzeczy, że wykonując ów gest w drugą stronę zaprzeczyłaś swojej tezie, pokazując tym samym, że jestem mądry. Podobnie jest w matematyce: dwa minusy dają plusa.
– Chcesz powiedzieć, że pochwaliłam beknięcie, definiując go jako emanację twojej mądrości?
– Beknięcie jest wyrazem ukontentowania ze skonsumowanej strawy. To komplement złożony przed tobą i przy twoim stole. W wielu kulturach tak się dzieje. Wiem, bo jestem multikulturalny.
– Przypadek z ciebie multi-beznadziejny!
Wkurzona na cały świat chwyciłam za dzbanek herbaty. Wlałam ją do filiżanki, a potem sięgnęłam do cukiernicy. Wsypałam łyżkę curku i zaczęłam mieszać kulturalnie, znaczy bez efektów dźwiękowych.
– Widzisz, mieszasz na opak! W drugą stronę!
– Sugerujesz, że herbata będzie gorzka?
– Tak.

Co za głupota! Zaprotestowałam przeciw takiemu bełkotowi, wyciskając do herbaty cytrynę. W ten sposób napitek nie był gorzki. Nie był też słodki. Był kwaśny. Podobnie jak mina Władka.
Nasze spotkanie skończyło się tym samym akcentem.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Konkwista.

Dziś o 10.30 wyruszyłyśmy we trzy na wildeckie ulice: Maria lat 68, znana w dzielnicy jako Santa Maria, Nina lat 82 oraz ja Adela lat 73+, zwana na potrzeby wyprawy Pindą. Szukałyśmy nowej ziemi, na której można by wetknąć kolejny krucyfiks. Miałyśmy chrystianizacyjny cel oraz dużo chęci. Ambicję upchnęłyśmy do biustonoszów, a energią nasączyłyśmy sznurowadła od naszych trzewików. Ruszyłyśmy na spotkanie z ciemnotą i złotymi bożkami pogan.

- Czym się mamy kierować, Pindo? - spytała Nina.
- Nina, dopóki nikogo z nami nie ma, możesz nadal zwracać się do mnie Adela.
- Czy my spotkamy Indian? - zaciekawiła się Santa Maria.
- Dlaczego pytasz?
- Bo jestem zagrypiona. Nie chcę przyczynić się do wysokiej umieralności niewiernych. W końcu to nasi poganie z poznańskiej Wildy.
Santa Maria różniła się konkwistadorów sprzed połowy millenium.
- Adela, nie odpowiedziałaś mi - przypomniała się Nina. - Czym się mamy kierować?
- Nie słuchałaś wczoraj proboszcza? - zdziwiłam się. - To jest przecież mecenas naszej eskapady. Dał nam wyraźne wskazówki oraz manierki z wodą święconą.
- No tak... Mamy szerzyć wiarę na lewo i na prawo. Musimy unikać ronda.
- Co?
- Żeby się nie zakręcić!

Szłyśmy pod porywistą zawieję, a szkwał burzył nam trwałe oraz podwiewał sukienki. Milczałyśmy, nie chcąc rzucać słów na wiatr. Zsynchronizowałyśmy za to żwawy krok oraz ciche odmawianie różańca świętego. Szłyśmy w dobrym kierunku tylko jednego nam brakowało: Indian. W końcu jednak przekroczyłyśmy ulicę Dolna Wilda w Poznaniu i trafiłyśmy w rejon, gdzie spodziewałyśmy natknąć się na dzikich ludzi. Góry Skaliste były daleko, lecz mimo to kurczowo przytrzymywałyśmy skalpy. W każdej chwili mógł nas zaskoczyć okrzyk wojenny pogan "iiiiaaaaaaauuuuuhhhhoooooggggghhhhuuuuu".

Bardzo się zdziwiłyśmy, gdy naprzeciw nam wyszli zza krzaków milczący Marian oraz Zdzicho, czyli wildeccy poganie pozbawieni wigwamu. Czasem klecili coś na kształt tipi, ale tylko wtedy, gdy było zimno, a na głowę kapały krople dżdżu. Nic to jednak. Postanowiłyśmy rozpocząć akcję chrystianizacyjną. Santa Maria podała manierkę z wodą święconą Marysiowi. Marian łyknął, wykrzywił buzię, po czym zwrócił się do kompana:
- Zdzichu, pokaż paniom jak się chrzci wodę.
Zdzisław coś wyjął zza pazuchy, uzupełniając zawartość manierki. Tymczasem ja zaoponowałam:
- My nie chcemy chrzcić wody. My chcemy was ochrzcić!
- Oj tam, oj tam! - odpowiedział Maryś.

A potem już wspólnie opróżniłyśmy wszystkie manierki. Dla uczczenia naszej misji zgodziłyśmy się nawet na wypalenie fajki pokoju. Zdzisław miał na tę okazję przygotowane kadzidła, choć mi wydawało się, że to była zwykła trawa...

niedziela, 30 czerwca 2013

Władek kładzie lachę.

Niedobrze kończyłam wczoraj tydzień. Pozwoliłam mojemu druhowi lat 97 na odpoczynek. Wyglądał na steranego życiem, więc odpuściłam mu obowiązek wytarcia kurzów z mebli.

– Władku, rozluźnij się – powiedziałam. – Odpocznij, zrelaksuj się – zachęciłam niemal wiekowego amanta do rozciągnięcia się na kozetce.
– Pozwalasz mi położyć lachę? – dopytywał się
– Ja bym to inaczej ujęła...
– Znaczy tak?
– Tak.

Podłożyłam poduszkę pod głowę AK-owca, przykryłam kocem i pogłaskałam głowę aż zamknął oczy. Poczekałam chwilę, uspokoił mu się oddech, więc po cichu, na paluszkach wyszłam z mieszkania. Poszłam na wildecki rynek zrobić zakupy na obiad. Brakowało mi pyr, marchwi, buraków i cebuli. Chciałam też kupić trochę mięsa w Prosiaczku.

Cieszyłam się, że powstaniec nabierze sił i wstanie z dobrym humorem. Miałam nadzieję, że zdążę nawet ugotować zupę i nakarmię 97-letniego głodomora, co zaowocuje jego dobrym humorem i skłonnością do żartów.

Ciężar siatek, choć duży, dla mnie był niezauważalny. Unosiłam się lekko nad trotuarem. Podśpiewywałam pod nosem, nucąc stare przeboje. W końcu doszłam do mojej kamienicy. Weszłam na klatkę schodową, rączo wspinając się na najwyższe piętro. Weszłam do przedsionka, położyłam na podłodze siatki i zajrzałam do pokoju, w którym leżał Władek. Widok, z którym przyszło mi się zmierzyć, zaszokował mnie.

– Co ty robisz?! – wrzasnęłam.
– Kładę lachę – odpowiedział Władek, odrywając usta od warg jakiegoś wijącego się pod nim małpiszona.
– Co proszę?!
– Przecież pozwoliłaś.
– Och i jeszcze tu mnie poliż – jęknął małpiszon spod spodu.

Dawno nie protestowałam. Dawno też nie miałam powodu na protest. Tymczasem w tej sytuacji wszystko było pod ręką. Powód, protest oraz pyry. Szczególnie twarde marchewki przydały się. Swoim kształtem bardzo przypominały osikowe kołki.