sobota, 4 sierpnia 2012

W bólu rodzenie.

– Mam te farby w sprayu, ale nie wiem, co napisać!

Kunia stała na balkoniku, do którego zamocowała półeczkę. Wielki mur przed nią trochę ją onieśmielił. Dziewczyna lat 90 machała ręką, wprawiając w ruch puszkę ze sprayem, ale nie używała palca, by strumień farby osiadł na ścianie z cegieł.
– Młodziaki podchodzą do ściany i od razu wiedzą, co nagryzmolić!
– Może jakieś złote myśli? – podpowiedziałam.
– A podpowiesz, bym nie zrobiła błędu ortograficznego?
– Dyktuję: biedny, kto nie widzi gwiazd bez uderzenia w zęby. Uderzenie napisz przez „rz”!
– Nie podoba mi się. A może: „Gimnastyka to bzdura. Zdrowi jej nie potrzebują, a dla chorych jest niewskazana?
– Nie powiedziałabym, że biedni stali się biedniejsi, ale że stali się bardziej świadomi swojej biedy.
– Ty mi Ghandiego nie wywalaj na ścianę! – Kunia się obruszyła. – Człowiek niczego tak się nie boi jak ośmieszenia. W obawie przed ośmieszeniem powstrzymuje się od rzeczy, od których nie powstrzymałaby go żadna inna siła.
– Gogolisz?
– Tak. Gogol to mój idol, ale chyba powinna napisać coś krótszego...
– Pojedź Makuszyńskim – doradziłam. – Na przykład: „Uśmiech to pół pocałunku”.
– To jest dobre!
– Uśmiech losu bywa drwiący.
– Adela, wszystko zepsułaś! – oskarżyła Kunia. – Już miałam napisać o połowie całusa, a ten twój nowy aforyzm mnie przystopował. Nie można tak! Ja stoję na balkoniku! Ja mogę spaść!
– Pesymista to człowiek, który uważa, że wszyscy są takimi samymi łotrami jak on sam i za to ich nienawidzi.
– Shaw?
– Żadne szoł, tylko aforyzm.
– Cholera, gnębi mnie ta ściana.
– Kunia, a może ty dasz se spokój?
– O Jezu! Nie!
– To może się podpisz?
– To jest myśl!

I Kunia się podpisała. Zamaszyście się podpisała. Ściana od razu zaczęła wyglądać bardziej swojsko. Tak Kuniowato.

piątek, 3 sierpnia 2012

LubryKANT.

Właściwie wszystko zaczęło się od Kanta. Elwira, stojąc w kolejce, która uformowała się przed sklepem na dole, w której oczekiwaliśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, głośno rozprawiała o prawie moralnym.

– Ono jest we mnie – zapewniała nasza dzielnicowa dewotka.
– O ja cię! – Malwina lat 92 krzyknęła z uznaniem.
– Lubię mieć Kanta w sobie – zgodziłam się.
– Ja też – Kunia lat 90 przyznała mi rację. – Kiedyś chodziłam robić zakupy do KANTyny oficerskiej na terenie poznańskich koszar przy szkole kwatermistrzowskiej, a swemu byłemu prasowałam spodnie na KANT.
– Kant wzbudza we mnie czyste myślenie – wyznała Elwira. – Rozum mam jasny i, kurka, jest git.
– Git? – zdziwiłam się.
– Proboszcz wrócił z wakacji? – zainteresowała się Kunia.
– Nie, ale rozmawiałam z nim przez telefon. Cały czas griluje. Mówi, że na wakacjach jest git, dlatego wprowadziłam to słowo do mojego języka.
– Ja wprowadziłam lubryKANT – przyznałam się.
– Lubrykant? – zdziwiła się Malwina.
– Jeszcze bardziej lubię mieć KANTA w sobie.
– Jak to robisz? – zaciekawiła się Kunia. – Może pokażesz nam to tutaj? Mówiłam już wnukom, że stanie w kolejce uczy życia.
– Kunia, zwariowałaś? – oburzyłam się. – Myślisz, że będę używała lubryKANTa przed sklepem na dole?
– A co to jest lubryKANT? – Elwira zażądała wprowadzenia do ciemnej strony życia. Nie byłam pewna, czy ta propedeutyka będzie dla niej przydatna.
– Żeby krzyż się lepiej wsuwał – wtrąciła się Malwina.
– Że co? – Kunia zareagowała mimowolnie.
– Hę? – spytała Elwira.
– Nie hęchaj! – oburzyłam się.
Zwalczałam hęchanie od kilku lat i wydawało mi się, że przynajmniej w gronie moich przyjaciółek nie ma możliwości, by któraś z nich się odważyła na użycie tego słownictwa spod znaku faux pax.
– Pokażę! – zadeklarowała.

Poszliśmy do najbliższej bramy i pokazałam, jak się lubrykant stosuje. Dziewczyny były mi bardzo wdzięczne. Okazało się, że większość z nich używa lubryKANTa, ale bez świadomości prawa moralnego w sobie.
Tak, to było pouczające.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Wypędzanie demona.

Już od samego rana coś w Malwinę lat 92 wstąpiło. Fukała na nasze najniewinniejsze odzywki, aż w końcu wszystkie zamilkłyśmy, by nie wzbudzać nerwowości w naszej przyjaciółce. Mimo to, w ogonku przed sklepem na dole, w którym stałyśmy, oczekując na przyjazd dostawczaka z piekarni ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku, panowała minorowa atmosfera. Budził się piękny, letni poranek, a nas opanowało rozdrażnienie, co rusz pobudzane przez prychanie Malwiny.

W końcu przyjechał furgon z bułkami i chlebem, więc czym prędzej dokonałyśmy zakupów, uciekając przed złym humorem Malwiny. Ja wróciłam do domu, przygotowałam smaczne śniadanko, potem umyłam statory, a na koniec rozsiadłam się w fotelu. Na stoliku dymiła świeżo zaparzona kawa, natomiast na blacie czekał na mnie świeży numer gazety codziennej. Zagłębiłam się w jednym z artykułów, gdy z otwartego balkonu dobiegł do mnie wrzask z ulicy. Odstawiłam filiżankę z kawą na stolik, złożyłam gazetę i niespiesznie udałam się na moje bocianie gniazdo. Spojrzałam w dół i już bez angielskiej flegmy pobiegłam co sił do korytarza. Błyskawicznie wzułam buciki, sięgnęłam po klucze i zbiegłam po schodach. Wybiegłam na chodnik i szybko rodzieliłam Malwinę od rozbeczanej Lucyny lat 29.

– Fryzurę mi zepsuła! – Lucyna zanosiła się spazmatycznym płaczem. – A miałam taki piękny kok!
– Malwino, coś ty zrobiłaś? – schwyciłam się za głowę.
Ze swojej klatki schodowej wybiegła w bamboszach Kunia lat 90. Za nią ukazała się Elwira lat 77, która dobiegła z jeszcze innego wejścia okolicznej kamienicy.
– Co się stało? – spytała Kunia.
– Brum, chrum, brum! – warknęła Malwina.
– Szatan ją opętał! – zdiagnozowała Elwira. – Tu trzeba egzorcysty!
– Same to załatwimy – zdecydowałam. – Pomóżcie mi. Musimy zaprowadzić ją do mnie.

Dziewczyny unieruchomiły ręce Malwiny, ja chwyciłam jej nogi i w taki sposób opuściłyśmy Lucynę, która nadal szlochała na ulicy, próbując ułożyć włosy. Po kilku minutach dotarłyśmy do mojej sypialni, rzuciłyśmy na łóżko wierzgające ciało Malwiny, przywiązałyśmy jej ręce do wezgłowia, nogi też unieruchomiłyśmy.

– Gdzie masz krzyż? – dopytywała się Elwira. – A gdzie trzymasz wodę święconą?
– Wydmucham demona.
– Że co? – zdziwiła się Kunia.
– Nie rób tego! – ostrzegła Elwira. – Jeszcze ciebie dopadnie!

Wybiegłam do kuchni i po chwili wróciłam z ząbkiem czosnku, który włożyłam sobie do ust. Potem podeszłam do leżącej Malwiny i przywarłam do jej ust. Przyjaciółka próbowała pluć, ale gdy wyczuła czosnek, wtedy przyssała się do mnie.
– Spójrz, one uprawiają diabelskie sztuczki! – przeraziła się Elwira.
– Lepiej wyjdźmy – zaproponowała Kunia.

Przerażone dziewczyny wyszły, a my z Kunią nie mogłyśmy się od siebie oderwać. Gdy Malwina straciła siły, niemal mdlejąc na moim prześcieradle, wtedy otworzyła oczy, spojrzała na mnie trzeźwo i powiedziała: „Tego mi było właśnie brakowało!”. Uznałam, że przemawia przez nią miłość i na tym zakończyłam wypędzanie demona.

środa, 1 sierpnia 2012

Wiadomości sportowe.

Igrzyska olimpijskie dotarły pod każdą strzechę, także na poznańską Wildę. Toteż nie pozostałyśmy w tyle i zaczęłyśmy wzorem całego świata uprawiać różnorakie dyscypliny, chcąc wyłonić spośród naszego grona mistrzynię nad mistrzyniami. Od pierwszego dnia rozgrywki urządzałyśmy losowo. Wcześniej włożyłyśmy do białych kopert karteczki z nazwami sportów, by każdego dnia wybrać jedną i rywalizować w tej dyscyplinie, która została wyjęta z koperty przez losującą sierotkę, którą zgodziła się być Elwira lat 77.

Pierwszego dnia graliśmy w siatkę. To była trudna dyscyplina, która wymagała połączenia dwóch skomplikowanych kryteriów. Za najcięższą siatkę i najniższy kwotowo paragon Kunia lat 90 otrzymała 4 złote i 3 grosze. Od pierwszego dnia Kunia z czterema złotymi medalami wysforowała się w kwalifikacji medalowej, wysoko ustawiając poprzeczkę dla pozostałych zawodniczek, w tym mnie.

Elwira nie miała litości już drugiego dnia. Jej sieroca rączka wylosowała judo, na co nie byłyśmy przygotowane. Dlatego w tej konkurencji zwyciężył czarny koń, czyli Malwina lat 92, która jako jedyna ubrała tego dnia czarny pasek do sukienki. Szczęśliwa z nieoczekiwanego zwycięstwa zaczęła powtarzać coś o macie, ale gdy jej wspomniałam, jak skończyła Mata Hari, to się przymknęła.

Najprostszy dla nas był trzeci dzień pod znakiem strzelectwa. Wprawdzie najpierw losowanie przyjęłyśmy ze skwaszoną miną, bo żadna z nas nie miała szans na medal. Drużynowo złoto w strzelaniu gaf zdobyli zaocznie mężczyźni z naszej dzielnicy, ale czekałyśmy na pierwszego osobnika smacznego, który ukaże się naszym oczom, by pogratulować mu wiktorii. Trafiło na Władka lat 96, który po owacji zgotowanej przez nas, a potem wyjaśnieniach zdjął koszulkę i uradowany przebiegł honorową rundę wokół naszego fyrtla.

Igrzyska dopiero się rozkręcały, a największe emocje cały czas na nas czekały. Wczoraj Elwira wyciągnęła los z WKKW. Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego był dla nas nie lada wyzwaniem, bo w dzielnicy niewiele było dobrze ujeżdżonych rumaków. Większość chłopów z Wildy to wychudzone chabety, szkapy bezzębne, nędzne kobyłki. Nie nadawali się, by narzucić na nich siodło, większość też oponowała przed włożeniem uzdy do ust, inni z kolei źle znosili stymulowanie ostrogą. Musieliśmy posiłkować się chłopcami metroseksualnymi z odchyłem hipsterskim, którzy wszystko oryginalne uważali za normę. W ten oto sposób na metę pierwsza dotarła Elwira, która zamiast rozradować się perliście, to rozpłakała się. Ze wzruszenia. No cóż, sierotki reagują inaczej niż wdowy.

Dziś w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku panowała atmosfera pełna ekscytacji i podniecenia. Trzymałam plik białych kopert, a Kunia wprowadzała Elwirę z czarną opaską na oczach w wir, by zawrócić jej w głowie i osiągnąć efekt całkowitej przypadkowości w jej wyborze. W końcu wylosowała. Z namaszczeniem wyjęła karteczkę i przeczytała: Zapasy.

Zrozumiałam, że dziś przede mną otworzyła się szansa na pierwsze złoto. Muszę je tylko sprowadzić do mojej spiżarki i pokazać, jakie zrobiłam zapasy na zimę.

wtorek, 31 lipca 2012

Masakra.

Od wielu lat tępię masakrowanie języka polskiego. Te makaronizmy, te bye bye, oki doki, teamy, shopingi i nordic walkingi doprowadzają mnie do pasji. Natomiast rwę włosy z głowy i dostaję furii, gdy eksperymenty językowe odbywają się tylko w obrębie języka polskiego. Niestety, nie wypada wyżyć się na przypadkowym pasażerze komunikacji miejskiej czy na przechodniu rozmawiającym akurat z kolegą o wczorajszym meczy piłki nożnej.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem spożywczym na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Choć był poniedziałek, który dla ludu pracującego oznacza początek tygodniowego znoju, to nam czas upływał sennie i niemrawo. Tylko Kunia lat 90 nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Wyraźnie coś ją ekscytowało.

– Dziś ma przyjechać nowy kierowca. Ponoć to bardzo ładny chłopiec.
– Taaa...? – ziewnęłam podczas ostatniego a.
– O! – zainteresowała się Malwina lat 92.
– A ja tęsknię za proboszczem – westchnęła Elwira lat 77. – Nie mogę się doczekać jego powrotu.
– Nowy kierowca ponoć zacnie wygląda – Kunia oblizała chutliwe usta.
– Zacny? – spytałam.
– Git – odpowiedziała moja przyjaciółka.
– Zacny oznacza, że jest pełen cnót. Czy kierowca, którego jeszcze nie poznałaś, jest godny szacunku? I co ma do tego git z więziennego języka?
– Co za masakra! Psioczysz, Adelo!
– Masakra? Jaka masakra?
Kunia tylko pogardliwie wzruszyła ramionami. Odezwała się za to Malwina:
– Adela, zatrzymałaś się językowo. Tymczasem polski jęzor cały czas się wije. To posmakuje, tamto poślini...
– I wychodzi z tego masakra? – wtrąciłam się.
– Nie tylko, czasem efektem poszukiwań jęzorem są również rzeczy zacne.
– Chyba poleje się krew – postraszyłam. – Zaraz zrobię masakrę, tylko najpierw poszukam jakiejś piły mechanicznej.
Zapadła cisza, która kryła w sobie duże napięcie. Wzrastało ono z sekundy na sekundę. Eksplozja mogła nastąpić w każdej chwili. Na szczęście dla naszej dozgonnej przyjaźni na końcu ulicy pojawił się dostawczak z piekarni. Uwaga nasza skupiła się teraz na nowym kierowcy, który za moment miał wysiąść z szoferki furgonu. W końcu ukazał się naszym oczom. Młodzieniec o rozwiniętej klatce piersiowej oraz dziewiczym spojrzeniu nietkniętym myślą.
– Zacnie! Zacnie! – podsumowała Kunia. – Przywiózł pan chrupki chlebek?
– No!
– Masakra! – rzuciłam.

Następnie sięgnęłam do portmonetki, by przygotować drobne do zapłaty za pół chleba i pięć bułek.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Rozalia.

Rozalia lat 23 jest wnuczką Danieli lat 71, która mieszka w tym samym fyrtlu, co ja. Daniela rzadko się udziela: nie ustawia się w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, nie zatrzymuje się na rozwidleniu ulic, by porozmawiać z sąsiadkami, co nowego słychać, nie podzieli się nowymi przepisami na wypieki, jest taka antyspołeczna. A to wszystko przez Rozalię.

Rozalia nie myje się. Nie żeby nie chciała. Po prostu wanna to dla niej brodzik. Gdy już jakimś cudem wejdzie, to ma najwyżej zamoczone stopy i kawałek pupy, a reszta wody, która wylała się z wanny zatapia sąsiadów z dołu. Dlatego Daniela obmywa Rozalkę wilgotną ściereczką, ale w upały musiałaby to robić naokrągło, bo wnuczka zbyt mocno się poci. Wiedziałyśmy o tym od dawna, bo Malwina jest tą sąsiadką z dołu i nieraz krew ją zalewała. Ale teraz poprosiła nas o pomoc, bo skwar tak mocno dał się we znaki, że pot Rozalki wdziera się przez lufcik do mieszkania Lwinki.

– Uważam, że powinnaś zaofiarować się i zmieniać Danielę w obmywaniu Rozalki – zaproponowała Kunia lat 90.
– Moment – przerwałam przyjaciółkom. – Właśnie dzwonię do Krzesimira.
– Tego szczuna lat 27? – upewniała się Malwina.
– Tak, on ma motocykl – odrzekłam.
– A po co nam jednoślad? – zapiszczała Kunia.
– Rozalkę należy przewietrzyć. Mycie nic nie daje, mydło nie nie daje, więc trzeba ją owiać wiatrem. Chcę wysuszyć jej pot – tłumaczyłam.
– Da się tak? – zdziwiła się Malwina.
– Krzesimir ma ją zawieźć do parku? Chcesz ją rozłożyć na kocu? Wystawić na promienie słoneczne? – Kunia snuła domysły.
– Rozalka nie wychodzi z domu, bo się wstydzi podglądaczy. Musi być w ruchu, uciekać od ich spojrzeń – ujawniłam swój pomysł. – Wsadzimy ją na motocykl Krzesimira i puścimy ich w drogę.
– Na autostradę! – krzyknęła entuzjastycznie Kunia. – Niech biedactwo zobaczy kawał świata!
– Będę miała czas, by wywietrzyć mieszkanie – Malwina się ucieszyła.
– Ale chyba trzeba powiadomić Danielę? – zmartwiła się Kunia.
– Rozalka sama to zrobi, jak wróci.

W tym momencie podjechał na swoim krążowniku leśnych duktów Krzesimir. Pomacałam mu mięśnie, bicepsy miał twarde, więc kazałam mu przyprowadzić Rozalkę. Po chwili ukazali się naszym oczom. Zdziwiłyśmy się, bo to Rozalka niosła Krzesimira, a nie na odwrót.
Ważne jednak było to, że dziewczyna była uśmiechnięta. Pomysł wycieczki bardzo ją rozradował. Pomogliśmy jej usadowić się na tylnym siedzeniu motocykla, a potem pobłogosławiłyśmy ich i życzyłyśmy szerokiej drogi. Nie było to bez pokrycia, bo w końcu mieli wyjechać na autostradę.

niedziela, 29 lipca 2012

Pilnie nadstawiaj ucha!

Na mszy świętej zwykle siedzimy z przyjaciółkami w jednej z dwóch pierwszych ławek przed ołtarzem. Zależy nam na wyławianiu cennych słów z kazania proboszcza, a niektóre z nas mają kiepski słuch. Dziś jednak to wikary prowadził mszę, bo proboszcz miał urlop wyjechał grillować ryby gdzieś nad jeziorami mazurskimi. Nic nas nie obligowało do siadania w zasięgu wzroku wikarego, tym bardziej, że jego kazania były bełkotliwe, nielogiczne oraz bez ładu i składu.

Do rejterady sprzed ołtarza skusił nas także widok Ludwik lat 52. Był to znany na dzielnicy łobuz, który niejednemu zaszedł za skórę. Dlatego zdziwiło nas, gdy wszedł do kościoła, przyklęknął na jedno kolano, przeżegnał się, mając z daleka ołtarz przed sobą, a potem udał się wprost do konfesjonału, w którym siedział młody ksiądz dopiero po święceniach. Tego jednak Ludwik nie wiedział. Dałam znak przyjaciółkom i po cichu powiedziałam, że warto byłoby poznać grzeszki tego obwiesia.

Ludwik stał drugi w kolejce oczekującej na rozgrzeszenie, więc już teraz wykonałyśmy manewr okrążający. Malwina lat 92 ustawiła się w ogonku do czystości duszy, Kunia zaszła od frontu konfesjonału, ja z flanki, a wikary rozpoczął mszę. Organista dał po klawiszach, więc głos spowiadającej się przed Ludwikiem Teresa lat 43 doszedł i do nas. Tereska mówiła o krnąbrnym palcu atakującym jej niewinność, co przyjęłam ze zrozumieniem. Niestety, słowa doszły też do uszu Ludwika, który najpierw zaczął się śmiać, a potem ślinić. Normalnie byśmy zwróciły mu uwagę, zdzieliły w twarz, a przynajmniej szturchnęły łokciem, ale primo, byłyśmy w kościele, secundo, w sytuacji planowanej akcji nie mogłyśmy się zdemaskować. Natomiast chęć rozpracowania drania wzrosła we mnie niebotycznie.

Msza trwała, wikary uwijał się jak w ukropie, a Ludwik czekał. W końcu nadeszła jego kolej. Klęknął, przeżegnał się, a na nasze szczęście organista znów zaczął walić w klawisze. Ludwik siłą rzeczy musiał podnieś głos. Podsłuchiwanie zakłócił nam jednak kościelny. Psia jucha jakoś domyślił się, że coś knujemy i zwrócił nam uwagę, że stoimy za blisko konfesjonału. Wtedy z ust Ludwika doszły słowa o krwi, rabunku kościoła i kościelnym. Mężczyzna z tacą struchlał, a ja mu szepnęłam na ucho: „Pilnie nadstawiaj ucha!”. Kościelny zaczaił się jeszcze bliżej konfesjonału niż my.

W tym momencie wikary rozpoczął kazanie. Ludwik przyciszył głos, a kościelny przytulił się do konfesjonału, nadstawiając ucha. Tymczasem wikary zaczął mówić o krwi Chrystusa, po czym zerknął w stronę kościelnego i zagrzmiał: „Kościelny, pana bezczynność to nic innego jak rabunek kościoła!”. Człowiek z tacą zaczerwienił się ze wstydu i zanurzył się w tłumie wiernych, by zebrać datki od parafian z poznańskiej Wildy.

Dopiero po mszy zaczepiłyśmy Ludwika, próbując delikatnie wyciągnąć od niego, w czym rzecz. Nie bałyśmy się łobuza, bobył świeżo po spowiedzi. No i obwieś przyznał się, że ma dar przewidywania przyszłości i przyszedł się wyspowiadać z tego co zrobi za tydzień. A na koniec przestrzegł nas, byśmy nie nadstawiały pilnie ucha, bo to grzech, za który możemy słono zapłacić.

Skoro on to zobaczył, to położyłyśmy uszy po sobie.