sobota, 25 maja 2013

Egzorcyzmy.

Zygmunt niedawno owdowiał. Szlajał się po pustym mieszkaniu z kąta w kąt. W końcu postanowił wynająć większą część swego mieszkania. Chciał mieć nieco wolnej i niepoodatkowanej gotówki. Ponadto w brzydkie lato dobrze jest, gdy ktoś także pochucha w mieszkaniu, podwyższając temperaturę. Zyga był zmarzluchem, a do kobiet nie chciał się już przytulać, wiedząc jak wysokie koszty trzeba przy tym ogrzewaniu ponosić.

Zygmunt wynajął swoje lokum ludziom spoza dzielnicy. Nawet spoza kraju, bo to byli Chińczycy. Zygmuntowi to jednak nie przeszkadzało, bo nie był rasistą. „To co że małe, skośne i żółte, ale nie plątają się pod nogami i schodzą mi z drogi”, zwykł mawiać. I jak postanowił, tak się stało, znaczy zamieszkał z Chińczykami.
Chińczyków wprowadziło się siedmiu. „To są moje krasnoludy”, żartował przed budką z piwem Zygmunt. Kompani rechotali, ale za plecami Zygmunta kpili z niego: „Takiego kajtka to Zyga nawet dobrze nie wyrucha!”, „Zygmunt żółtaczkę do dzielnicy przywlókł”, „Psinę żrą! Tylko patrzeć, jak Zyga będzie szczekać!”.

Rzeczywiście, Chińczycy byli bardzo życzliwi i często zapraszali Zygmunta do kosztowania posiłku, który przygotowywali. On z kolei nie odmawiał, odliczając w myślach zaoszczędzone pieniądze na jedzenie.

– Ti bić dobzi ludzia – komplemetowali przy jedzeniu gospodarza. – Ty chcieć, ty mozieś na noc wibrać z naś do łóżka.
– Wibrać? – powtórzył zdziwiony Zygmunt.
– Wibrator dla mienścizny też dobzie, ale nudnie. A my się uwijać. Chcieć, to mozieś wziąć i dwóch.

Skrępowany Zygmunt uśmiechnął się zażenowanie i udał, że przyjmuje propozycję do wiadomości. Wewnątrz jednak oburzyła się w nim katolicka moralność, więc po obiedzie cichaczem wymknął się z mieszkania, postanawiając pójść na zakrystię, by zadenuncjować proboszczowi Chińczyków.

Ksiądz proboszcz z powagą wysłuchał relacji Zygmunta. Następnie wstał od biurka, przechadzając się w zadumie przed oczyma 64-latka z bagażem amoralnych Chińczyków. W pewnej chwili przystanął, komunikując Zygmuntowi decyzję, jaką podjął.
– Idziemy! Z nich trzeba wypędzić szatana!

Poszli. Przodem podążał ksiądz proboszcz, za nim dreptał Zygmunt, który został obarczony kropidłem i zbiornikiem z wodą święconą. Gdy dotarli na miejsce, duchowny kazał Zygmuntowi zostać na klatce schodowej, a sam dzielnie wkroczył do mieszkania, niczym rycerz zdążający na walkę z chińskim smokiem.

Zygmunt usłyszał dzikie wrzaski i jęki. Przestraszony jatką zaczął walić w drzwi trzonkiem kropidła, z którego wypadła bateria. Podniósł ją, umiejscawiając ją ponownie w rękojeści. Kropidło zaczęło wibrować.

Zygmunt podrapał się po głowie. Tymczasem jeden z Chińczyków otworzył drzwi i wywiesił czerwoną latarnię. W tym momencie dotarło do Zygmunta, że choć nadal mieszka tam gdzie mieszka, to jednak jakby gdzie indziej.

piątek, 24 maja 2013

G. henna.

Uważam, że jest rzeczą naturalną farbować sobie włosy pod pachą. Łatwiej wtedy zauważyć, ile ich jest i czy warto zacząć je golić. Ja używam zawsze henny, bo w jej składzie znajduje się woda utleniona i tym samym dezynfekuję sobie to miejsce. Woda jest wprawdzie bezwonna, ale ja wychodzę z założenia, że niepotrzebne mi są fiołki czy inne piwonie pod pachą. Ma być czysto i bezwonnie. To wszystko.

W podobny sposób podchodzę do włosów na pupie Władka lat 97. Oczywiście ja sama mu nie farbuję. Przygotowuję tylko odpowiedni roztwór, nalewam do miednicy i nakazuję mu robić półgodzinną nasiadówkę. Władek w przycupie moczy pośladkowe włosy, ja podsuwam mu lustro, a on sam w odbiciu zwierciadła dowiaduje się, jaką perspektywę mają kobiety. Przez to powstaniec ma świadomość, że jedyne co ofiarowuje kobiecie mężczyzna to czarna d., ale w odróżnieniu od kolegów jest on przynajmniej zdezynfekowany.

Dziś postanowiłam przygotować się należycie do zbliżającego się długiego weekendu, dlatego od samego rana postanowiłam pofarbować sobie rzęsy.

Kobieta musi być jak rzęsa wodna. Albo lilia. Powinna wabić zalotnym spojrzeniem spod długich rzęs. Każdego byka, który się napatoczy.

Mnie napatoczył się Władek lat 97, który jak zwykle przyszedł na drugie śniadanie. Nie poczęstowałam go niczym, tylko od razu zaangażowałam do pomocy. Sama bałam się, że z pomocą jedynie lustra to mogę jedynie zachlapać oko wodą utlenioną, co jest nie tylko niebezpieczne, ale przede wszystkim bolesne.

– To co mam robić? – spytał Władek, podczas gdy ja przeglądałam się w zwierciadle.
– Najpierw musisz rozrobić proszek w wodzie utlenionej.
– Lubię rozrabiać.

Robiłam miny przed lustrem, a AK-owiec bawił się w młodego chemika. Każdy jest młodym chemikiem, o ile nie wykonuje tego zawodu profesjonalnie. W każdym razie Władek lat 97 też jest młodym chemikiem.

– Co teraz, bejb?
– Nie mów do mnie bejb! – wycedziłam chłodno przez usta. – Zaczniesz od bejb, a skończysz na śwince i to będzie już zupełnie bez klasy.
– Dobra, dobra. Co mam robić?
– Teraz nałóż mi miksturę na rzęsy pędzelkiem.
– Pędzelkiem? To jest wycior!
– Tylko zrób to delikatnie.
– Zawsze jestem delikatny.
– Auuuuuu!!! W jakich proporcjach przygotowałeś, auuu!, tę hennę? Jezu, parzy!
– Zaraz, to wody miało być więcej niż proszku?

Powinnam w tym momencie zaprotestować, ale nie mogłam zdecydować się na otwarcie oczu. Płakałam do środka. Z bólu i bezsilności. Jedynie usłyszałam, że Władek poszedł zaparzyć sobie kawę.

czwartek, 23 maja 2013

Zakaz uśmiechu.

Zgodziłam się na zastępstwo. Baltazar lat 48 przeziębił się, a to syn mojej dalekiej kuzynki, więc nie zdziwiłam się, gdy poprosił mnie, bym go w ten weekend wyręczyła w pracy. Obgadał to wcześniej ze swoim szefostwem, wyjaśniając że przyśle na swoje miejsce kogoś zorientowanego i doświadczonego. To prawda, prawo jazdy miałam od kilkudziesięciu lat, ale nigdy dotąd nie prowadziłam karawanu. Pomyślałam jednak, że o wiele łatwiej spowodować wypadek, mając żywych pasażerów.

Baltazar uprzedził mnie bym nie ubrała się wyzywająco, lecz dobrała odzienie w barwach bardziej stonowanych. Lubię kolory tęczy, ale dziś odłożyłam jaskrawozielone koszulki, żółte spódniczki i czerwone korale. Makijaż miał być szaro-brunatny. Tym razem sama przygotowałam roztwór z henny i co mogłam to pomalowałam na czarno i popielato.

O godzinie 8 rano pojawiłam się przed domem pogrzebowym.
– Ja do karawanu – obieściłam pierwszemu napotkanemu mężczyźnie.
– Nie przyjmujemy żywych – odpowiedział smutnie.
– Co pan gadasz! – oburzyłam się. – Ja za Baltazara!
– Myślałem, że inną gąbkę przyśle.
– Gąbkę?
– Gębkę.
– Dawno pan nie oberwałeś?
– Nasz dom oferuje atmosferę podniosłą, lecz spokojną. Jesteśmy poważni i flegmatyczni, szacowni i wyrozumiali, wycofani i dogłębni.
– Dobra, daj pan kluczyki do wozika – przerwałam pierdoły żałobnego mistrza ceremonii.
– Tylko prowadzić musi pani bez zrywów.
– Będę startowała z dwójki – obiecałam pojednawczo. – Chciałabym jedynie hamować na ręcznym.
– Czy to sprawia pani radość?
– Oczywiście – przytaknęłam.
– No to wykluczone. W naszej firmie nie uśmiechamy się, a szczęście i radość prędzej czy później prowadzą do uśmiechu.
– To co mam robić?
– Najlepiej niech pani w ogóle nie hamuje.

W tym momencie to mi przestało być do śmiechu. Już z pełną powagą wymalowaną na twarzy spytałam:
– A jak będzie z górki?
Mistrz ceremonii beznamiętnie i lekceważąco wzruszył ramionami.

środa, 22 maja 2013

Kot Melanii.

Melania lat 59 przyszła do mnie z drugiego piętra i zaczęła jękolić: „Adelo złota, tylko w pani nadzieja. Namówiłam swojego Waldemara, trwało to trzy kwartały, ale w końcu jedziemy nad morze. Weźmie pani na 4 dni moją Pusię? To jedynie długi weekend. Trzeba jej rano dawać karmę, sprzątać kuwetę i nie otwierać okien, bo Pusia to dachowiec. Może wyjść na dach i spędzić weekend w rynnie. A po co ma zamoknąć?” Pokręciłam nosem na kuwetę, wierząc, że z otwieraniem okien nie będzie problemu, bo aura była kiepska i Waldemar może jedynie zniechęcić się do dalszych wakacyjnych podróży.

W taki sposób wylądowała u mnie Pusia. Chwilę potem dołączył do niej Władek lat 97.
– Adela, ty masz kota – obwieścił na powitanie.
– Chcesz mnie obrazić?
– Słońce pięknie świeci, weź smycz i przejdźmy się ze zwierzakiem na spacer – zaproponował powstaniec.
– Kot od psa rózni się tym, że nie w smak mu smycz i kagańce. Natomiast na spacer możemy pójść, tylko wyjmę najpierw mięso z zamrażarki. Niech się odmrozi, to po powrocie szybko przygotuję coś na obiad.

AK-owiec ucieszył się z tego pomysłu, bo jest przedwojennym głodomorem i najchętniej wpychałby coś w siebie naokrągło. Mam przez to kłopot, bo dużą część emerytury przeznaczam na kupno papieru toaletowego.

Spacer był bardzo udany, bo świeciło słońce, a chłodny wiatr nie pozwalał się spocić. Władek na spacerze wygląda dostojnie, szarmancko podając mi ramię i prowadząc dumnym krokiem poprzez parkowe alejki. Często widzę w oczach mijanych sąsiadek zazdrość, bo im towarzyszą wysłużeni mężowie, zwykle przygarbieni, zasmarkani, ze wzrokiem błąkającym się po chaszczach.

Życie na planecie Ziemia opiera się na równowadze. Gdy susza i piaskowe burze spowijają Egipt, wówczas można liczyć na falę tsunami na Sumatrze. Gdy zachlany Żyd na Manhattanie rzygnie z przejedzenia, wtedy umiera z głodu dziecko w Somalii. Gdy łapię chwila wytchnienia w parku, spacerując z powstańcem u boku, wówczas coś podczas mojej nieobecności w domu może wyjść bokiem. Dziś była to Pusia.

Nie słyszałam dotąd Władka, by krzyczał tak przeraźliwie. Musiało mu być bardzo żal piersi z kurczaka zjedzonych przez Pusię. Nie opanował się, poddając się żądzy zemsty i wyskoczył za kotką na dach. Szczęśliwie rynna uratowała go przed upadkiem na chodnik. Zadzwoniłam po straż pożarną. Powiedzieli, że mają dużo zgłoszeń, ale w przeciągu 5 godzin powinni się pojawić.

Włączyłam telewizor. Pan od prognozy pogody powiedział, że nadchodzi deszczowy front atmosferyczny. Ponoć błyskawicznie przesuwa się nad zachodnią część Polski.

wtorek, 21 maja 2013

Nie jestem medium.

– Adela, często mam wrażenie, że kierujesz moimi krokami – wyznał mi dziś Władek lat 97.
– Jak to?
– Idę sobie poznańskim deptakiem, chcę skręcić w ulicę Rybaki i od razu słyszę twój głos, żebym nie szedł do burdelu.
– To racja, walczę z twoim drugim i fałszywym ja.
– Mam drugie ja?
– Inaczej nie byłbyś AK-owcem, czyli Anonimowym Kobieciarzem. Chwaliłbyś się jedynie wizytówką banalnego kobieciarza bez szans na wyleczenie chuci rozproszonej. Zostałbyś przypadkiem bezpowrotnie straconym, a tak masz szansę umrzeć jako porządny mężczyzna.
– Rozproszonej chuci?
– To taka kosmiczna dziura, co wciąga nałogowo – wyjaśniłam.
– Tylko AK-owcy mają drugie ja?
– Nie wszyscy AK-owcy chodzą do burdelu, choć każdy z nich ma burdel w głowie. Ty masz i burdel, i jesteś AK-owcem.
– Uważasz, że mam burdel w głowie?
– Tak.
– Za to ty jesteś medium!
– Kim?
– Śledzisz moje kroki, władasz moimi myślami, kontrolujesz wszystkie wybryki! Zniewoliłaś mnie, o przeklęta!
– Przeklęta?
– O przeklęta!
– O przeklęta?
– Tak.
– Ty zakrzepnięty durniu, beze mnie miałbyś w głowie jeszcze większy burdel! – zdenerwowałam się nie na żarty. – Skrzepie kretyński, zatorze głupkowaty, padlino ludzkich wartości, niczego nie potrafisz docenić!
– Niby czego?
– Wysiłków, które prowadzą cię na ścieżkę aseksualności.
– Chcesz mnie przerobić metroseksualnie!

Co za głupie wyrzuty! Pracuję laboratoryjnie nad testosteronem, a on niespodziewanie eksploduje. Wybuchowy materiał! Musiałam zaprotestować. Jak strażak. Odkręciłam kran z zimną wodą i zmoczyłam chustę.
Władek momentalnie skruszał. Obiecał, że nie nazwie mnie więcej medium.

poniedziałek, 20 maja 2013

Partacze.

W moim życiu było wielu partaczy. Pierwszym była położna, która wyciągnęła mnie na świat dopiero w 11 miesiącu ciąży. Uspokajała mamusię, mówiąc: „jak się pani dobrze nosi, to niech pani nosi.” Mamusia jej nie znosiła, ale to była jedyna położna w okolicy, więc jej słuchała. Znaczy nosiła mnie. Można powiedzieć, że pierwsze 2 miesiące przebimbałam w brzuchu mamy, ale to nie jest moja zasługa ani wina. Ot, wynik partactwa położnej.

Partaczem było też ciało pedagogiczne w mojej szkole podstawowej, które uparło się, by uczyć dzieci alfabetu od końca, a matematykę wykładać od plus nieskończoności do minus nieskończoności zamiast odwrotnie. Przez to zatrzymałam się na zerze, bo materiału było zbyt dużo, natomiast w języku polskim na literce O, które też zero przypomina.

Kilkanaście lat później natknęłam się na innych partaczy. Oni byli najmilsi, bo zawsze zapraszali na party. Nigdy jednak nie było wystarczająco dużo alkoholu, więc żeby temu zapobiec sama założyłam melinę. Zostałam wówczas zatrzymana przez funkcjonariuszy MO i właśnie o to mam największe pretensje do partaczy z tamtego okresu mego zycia.

Potem natknęłam się na Józwę, który spartaczył mi małżeństwo, co zakończyło się moim wdowieństwem, natomiast najnowszym modelem partacza jest Władek lat 97.

AK-owiec pojawił się u mnie jak zwykle na drugie śniadanie.
– Adela, chce mi się jeść! – krzyknął od progu.
– Nic z tego, bratku. Najpierw musisz wbić gwóźdź w ścianę. Chcę powiesić obraz nad biurkiem.
– Podobno w Moskwie najchętniej kupuje się portret Putina.
– Trzymaj młotek! Na razie wbij gwóźdź, dopiero potem będę zastanawiała się, kogo na nim powiesić.

Powstaniec odebrał ode mnie narzędzie, lewą ręką przytrzymał gwóźdź, po czym wziął szeroki zamach.
– Auuu!
Ten okrzyk usłyszałam już w drugim pomieszczeniu, do którego przenikliwie udałam się po wodę utlenioną i bandaż. Wyjęłam opatrunek z szuflady i wróciłam do zaczerwienionego i skowyczącego z bólu Władka.
– Widzisz, kochasiu, przez całe życie robiłam błąd. To ja wystawiałam się na konsekwencje partaniny samozwańczych fachowców.
– Adela, potem zawiniesz bandaż. Teraz muszę ochłodzić palec zimną wodą!

Ja wróciłam do kuchni, a Władek sam uporał się ze swoim bólem. Gdy po dłuższej chwili pojawił się przy stole, podałam mu filiżankę kawy.
– Co za lura! – krzyknął.
– Władku, jeśli partacz nie natknie się na partaninę, wówczas niczego się nie nauczy.
Zrezygnowany Władek siorbnął kawy. Kreska przecięła jego czoło. Może czegoś się nauczy?

niedziela, 19 maja 2013

Wolontariat.

Zadzwoniłam dziś do Władka lat 97 od samego rana. Przez uchylone okno obudził mnie chłodny poranek, więc postanowiłam rozgrzać się rozmową z powstańcem. AK-owiec zawsze mnie rozgrzewa o świcie, bo przebudzony „w środku nocy” wrzeszczy jak opętany. Nie inaczej było i dziś.

– Adela, do jasnej ciasnej, ja chcę spać!
– Jaki masz dzwonek?
– Głośny, skaranie boskie!
– Ale jaka melodia?
– Hę?!
– Co ci gra, gdy ja dzwonię do ciebie?
– Dryń, dryń!
– To niemożliwe. Takie staroświeckie?
– Dzwonisz do mnie o świcie, sprawdzając czy mi dzwoni dzwonek? I jeszcze dopytujesz się, na jaką melodię?!
– Słyszę, że się już przebudziłeś. Idzie mi o wolontariat.
– Wolontariat?
– Wstawaj, spotkamy się za kwadrans przed kościołem.
– Jezu!
– Przygotowałam 2 puszki na datki i cel dobroczynny. Musimy zdążyć przed dotarciem ludzi na mszę świętą.
– Chcesz zaatakować jeszcze nie do końca przebudzonych ludzi? - spytał przytomnie Władek.
– Badania wykazały, że człowiek śpiący jest bardziej szczodry.
– Jakie badania?! Sama nadajesz się do badania!!
– Władku, tylko brak całkowitego rozbudzenia cię tłumaczy. Będziesz musiał mnie za to przeprosić, jak do końca się obudzisz.

Usłyszałam w słuchawce telefonu głośne sapanie, a potem głęboki oddech AK-owca. Nie chciałabym teraz być w pobliżu powstańca. Moje kiszki do dziś dobrze pamiętają poranny zapach z jego ust. Na całe szczęście, Władek oprócz wydalania bodźców zapachowych potrafi też myśleć.

– Jaki cel jest twojej akcji? – zainteresował się w końcu.
– Zebranie pieniędzy.
– Ale w jakim celu?
– Coś wymyślimy. Musisz się tylko wybudzić, to coś sensownego zaproponujesz.
– Ale chciałaś rozpocząć zbiórkę już za kwadrans.
– Nie. Zostało ci tylko 11 minut. Musisz szybciej się zbierać.

Władek rozłączył się. Ja zaś spojrzałam za okno. Zbierały się burzowe chmury. Postanowiłam wyłączyć telefon. Potem spokojnie przymknęłam oczy.