sobota, 15 grudnia 2012

Wiano.

Nie cierpię na epilepsję, nie mam pasożytów ani łuszczycy, nie klnę ponad miarę, ale to przecież ciągle jest mało, a mimo to mężczyźni wodzą za mną wzrokiem. Dźgają mnie chutliwie rozszerzonymi źrenicami, ocierają się w zatłoczonych tramwajach, ślinią nawet wtedy, gdy przyjmą sakrament komunii świętej i wracając od ołtarza do kościelnej ławki zawieszą wzrok na mej cielesnej powłoce. Choć przyznam, że kobiety też mnie postrzegają pozytywnie.

Dziś w kolejce po świeże pieczywo zaczepiła mnie Kryśka lat 62.
– Adela, ty nie wyglądasz na swoje 73 lata z kilkuletnim okładem.
– Och, kochana – uśmiechnęłam się wdzięcznie.
– Dziś dałabym ci co najwyżej 71 i pół.
– Naprawdę wyglądamy na równolatki? – odpowiedziałam zgryźliwie.
– Gdybym nałożyła tyle tynku, co ty, Adela, to bym wyglądała na 50-tkę!
– No zobacz, a mnie mróz zdążył wybudzić z głębokiego, beztroskiego snu.
– Cicho, laski – zagrzmiała Konrad lat 69. – Przywieźli chleb.

Kondek często patrzył na mnie w sposób matrymonialny, co dotąd po każdym bezczelnym podszczypnięciu wyrażało się miłym, sympatycznym i ciepłym słówkiem. Wiadomo, że w życiu nie można kierować się usłyszanymi komplementami, lecz złośliwościami wykrzyczanymi przez osoby nam nieprzychylne. To w ich słowach kryje się ziarnko prawdy o nas samych. Zatem jeżeli naprawdę wyglądam na 71 i pół, to ludzi musi do mnie przyciągać coś innego. Nie moja skóra, nie bujna powłoka, nie skserowana na biało metryka. I dziś wpadłam na to, co to jest. Idzie o wiano.

Nie jestem zbyt posażna, mam jedynie kilka mebli w stylu biedermayer i art deco, klasyczną zastawę porcelanową z serii Saint Succi Rosenthala i kilka kiecek znanych polskich projektantów mody z lat 70., ale prowadząc blog dorobiłam się sporego wirtualnego majątku. Obszernością wpisów jeszcze nie dorównuję dziełom Lenina, długość codziennie pisanych tekstów nie przebija ilością znaków ze spacjami przemówień Jarosława Kaczyńskiego, ale wartość mojej twórczości rośnie i to tak kręci sąsiadów z Wildy. Panowie są skłonni składać propozycje matrymonialne, bylebym uwzględniła ich w testamencie, zaś panie wyrażają chęć opieki nade mną, stąd mnie postarzają, chcąc osłabić moją tężyznę fizyczną i pokierować od lekarza ogólnego do przychodni specjalistycznych.

I ja przeciw temu protestuję, bo poradzę sobie sama. A ewentualnemu wybrankowi mogłabym w wianie złożyć swoje dziewictwo, które nie ma wprawdzie charakteru somatycznego, bo jest duchowe.
Tak, właśnie tak: jestem duchową cnotką.

piątek, 14 grudnia 2012

Salony PIERD-W-GARDEN.

– Owszem, najbogatszy Polak też ma wzdęcia – zaopiniowała Kunia lat 90 – ale jego bąki pachną. Jestem pewna, że ma wokół siebie wielu wdzięcznych wąchaczy.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, oczekując na przyjazd dostawczaka ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku. Lubiłyśmy mączne wyroby z piekarni z Puszczykowa.

– Salony Pierd-w-Garden – przytaknęłam.
– Hę? – zahęchała Malwina lat 93.
– Nie hęchaj – pouczyła Elwira lat 77, na co zareagowałam wdzięcznym spojrzeniem, a potem uścisnęłam dłoń Wirki.
– Co? – poprawiła się Malwina.
– Elity pierdzą kwieciście – stwierdziłam. – Mają przydomowe oranżerie i tam wychodzą zanieczyszczać powietrze. Ocieplają klimat pod szkłem, za co hodowane rośliny odwdzięczają się swoim naturalnym aromatem.
– Symbioza – zgodziła się Kunia.
– Pecunia non omlet – wyjaśniła Gertruda lat 59. – Ze zbuka non omlet. Jeśli bogate chłopy i baby jedzą to, co zbiorą z oranżerii, to pierdzą pomarańczowo lub cytrynowo. Chciałabym być bogata i przestać puszczać cebulowe bąki.
– Władek lat 96 puszcza kanałowe gazy – poskarżyłam się. – AK-owiec nie może zapomnieć swego udziału w powstaniu warszawskim. Taka trauma.
– Myślę, że mój stary umarł od swojego smrodu – przypuściła Malwina. – Nie lubiłam gotować grochówki i fasolowej, ale on mnie zmuszał. Dobrze, że spaliśmy w różnych pokojach...
– Nie zapominajmy, że elity jedzą meduzy, rekiny i inne ośmiornice – wyjawiła Kunia, która zawsze wiedziała, co w trawie piszczy. – Pod wodą smród inaczej się rozchodzi.
– Bogaci rozpływają się w pieniądzach, zanurzają się w luksusie, a przy tym mało kładą na tacę – pożaliła się Elwirka. – Ksiądz proboszcz twierdzi, że ludzie z Pierd-w-Garden to są skąpi i chytrzy grzesznicy.
W tym momencie przechodził obok nas Władek lat 96, który zdążał do sklepu, by kupić sobie pół litra cytrynówki na śniadanie.
– Kurwa – zaklął okrutnie. – Ja mam kasę. Kupię wam chleby.

Powstaniec wepchnął się na początek kolejki, puścił wiatr o sile huraganu i dźwięku trąb jerychońskich, a potem spojrzał na nas z góry. AK-owiec to przedwojenny dryblas o wzroście ponad 190 cm. Nie wiedziałyśmy, co powiedzieć, więc milczałyśmy. Tymczasem nadjechał furgon z piekarni i po chwili Władek dotrzymał słowa.

Po wyjściu ze sklepu sporo dziewczyn głęboko odetchnęło, niestety, aromat pierda AK-owca dawno się ulotnił i poszybował nad Poznaniem.

czwartek, 13 grudnia 2012

Kiedyś byłyśmy dziewicami.

Dzień obudził się na smutno, wprawiając dzieci Matki Ziemi w odrętwienie i osowiałość. Jedyne co nam poprawiało humor, to fakt, że przynajmniej bachory pójdą do szkoły i nie będzie przed południem hałasu na podwórkach. Miało to jednak także złą stronę, bo do ogonka oczekującego na przyjazd furgonu ze świeżym pieczywem wciskały się matki, chcące zaopatrzyć pociechy w wypieczoną pajdę chleba okraszoną szynką czy innym salcesonem. Trzon kolejki jednak stanowiłyśmy my – kobiety o wielkim harcie ducha, nie mniejszym biuście i ogromnym doświadczeniu życiowym, który szczególnie w mroźne, zimowe wieczory pozwalał nam spalić w piecu encyklopedię, leksykony i różnej maści przewodniki, nie pozbawiając nas jednocześnie erudycyjnych przymiotów.

Byłyśmy nieco wycofane. Nie chciało nam się rozmawiać, wymieniać najnowszych plotek, omawiać biurowe kreacje tych kobiet, co zdążyły z samego rana udać się do pracy. Milczałyśmy, wspominając ciepło kołdry i wyciągnięte spod niej kadry z onirycznego filmu erotycznego. Dlatego nie spostrzegłyśmy w porę Lucjana lat 50. Podszedł do nas cichaczem: dzielnicowy zboczeniec, rozpasany ogier bez grzywy na świecącej glacy i zafajdany birbant – słowem: złe wildeckie nasienie. Przynajmniej ja go tak postrzegałam i chyba nie byłam w tym osamotniona.

Lucjan podchodził kolejno do każdej z nas z tym samym pytaniem na ustach:
– Czy mogę panią namówić na wspólną utratę cnoty?
– Nie! – z ogonka po świeży chleb padały stanowcze odpowiedzi.
Żadna z nas się nie wyłamała, a Kunia lat 90 nawet uprzedziła pytanie, wcześniej plując w twarz Lucjana pogardliwym po trzykroć NIE-NIE-NIE!
– Czy to oznacza, że nie ma już na Wildzie żadnej dziewicy?! – krzyknął histerycznie Lucjan.
– Dlaczego namawiałeś nas na wspólną utratę cnoty? Wspólną?! – powtórzyła Zenobia lat 59, która dysponowała czujnym uchem polonistki, więc najszybciej z nas wychwytywała wszystkie językowe niuanse.
– To niemożliwe byś jeszcze nie utracił cnoty! – prychnęła Malwina lat 93.

Lucjan zwiesił wstydliwie głowę.

– Przypominam sobie, gdy ja byłam dziewicą – powiedziałam, a Lucjan otworzył szeroko buzię. – Nosiłam się skromnie, siadając łączyłam kolana, a rumieniec nie schodził mi z lica. Tymczasem popatrz na siebie, Lucjanie! Kogo ty przypominasz?
– A gdzie masz misia, z którym sypiasz? – spytała Genowefa lat 59.
– Nigdy nie widziałam cię liżącego lizaka na ulicy – wytknęła Lucjanowi Malwina.
– Czy ty w ogóle skaczesz w gumę? – dociekała Kunia.
Lucjanowi spłynęły łzy z oczu.
– On płacze... – wyszeptała Zenobia.

Zrobiło nam się nieswojo. Są jednak sytuacje, gdy nie chcesz podać ręki potrzebującemu człowiekowi. Pierwsza przeciw męskiemu mazgajstwu zaprotestowała Kunia. Wzięła potężny zamach i kopnęła Lucjana prosto w pięćdziesięcioletni zadek.

Rechot, który wydarł nam się z piersi powędrował przez wildeckie ulice. W tym momencie dostawczak z pieczywem podjechał pod sklep, a słońce wyszło zza chmur. Znów poczułyśmy w sobie siłę i chęć do życia.

środa, 12 grudnia 2012

Pener.

Władek lat 96 zadzwonił do mnie z samego rana, zapowiadając, że ma dla mnie niespodziankę. Fiu fiu, gwizdnęłam pod nosem. Takie sytuacje zdarzają się niesłychanie rzadko, więc z niecierpliwością czekałam na odwiedziny powstańca.

Pojawił się równo o 12, czyli w porze, kiedy zazwyczaj siadamy do drugiego śniadania.
- Adela, zapuszczam penera! – krzyknął od progu.
- Co proszę?
- Penera!
- Jakiego penera? – zdziwiłam się.

Owszem, wiedziałam, że w gwarze poznańskiej pener oznacza pijaka i żula w jednym, ale nie miałam pojęcia, dlaczego powstaniec chce go wpuścić. I dokąd. Najpierw jednak musiałam ustalić co innego.

- Władku, odkąd posługujesz się gwarą poznańską?
- Od momentu, gdy postanowiłem zapuścić penera.
- Chyba wpuścić. Ale muszę cię uprzedzić, że ja takich typków nie wpuszczę w swoje progi.
- Czy ty mnie słuchasz? Ja zapuszczam penera.
- Chcesz się sam spenerzyć?
- Trochę tak… – ukontentowany powstaniec uśmiechnął się pod nosem.
- Przestaniesz się myć? Zaczniesz się upijać bez umiarkowania? Będziesz kląć? Zamieszkasz pod mostem?
- Nie.
- Hę?
- Adela, ty też hęchasz! – uradował się AK-owiec.
- Mieszasz mi w głowie, to potem hęchać zaczynam! Co chcesz zrobić? Wyjaśnij mi! Ale już! – wrzasnęłam.
- Zapuszczam wąsa.
- Wąsa?
- Penera.
- O kurka!
- Wraca moda na penera – wyjaśnił mój druh. – Ja lubię być na bieżąco. A teraz krzykiem elegancji jest pener.
- Jeżeli zapuścisz penera, to wstępu do mnie nie będziesz mieć. Zapamiętaj to sobie!
- Co ci się w zapuszczaniu penera nie podoba?
- Wszystko!

I po tym przemówieniu wyszłam do drugiego pomieszczenia, by nie być świadkiem, jak Władkowi pod nosem rośnie pener.

wtorek, 11 grudnia 2012

O plemniku.

- Jak to z czego składa się plemnik? – zdziwił się Władek lat 96.
- Och, głuptasku. Osoby duchowne skupiają się na pierwszej sylabie i plotą te swoje ple ple, przy okazji plując na wiernych trzema literkami. Natomiast fantaści są skłonni w plemniku zobaczyć Lema, buchalterzy Naczelną Izbę Kontroli, pijacy klina, wielbiciele „W pustyni i w puszczy” Nel od Stasia Tarkowskiego, zaś koneserzy blondynek len, bo kojarzy im się z kolorem włosów cycatej wybranki..
- Dlaczego cycatej?
- Bo brak biustu nawet tlenionej blacharze nie pomoże – wyjaśniłam.
- Jasne! Wie o tym nawet Ken od Barbie.
- Czujesz cza-czę, Władku – pochwaliłam swojego 96-letniego druha.
- Nieprawdopodobne, że to wszystko można wziąć z plemnika.
- Nie wszystko. Plemnik jest pojęciem o wiele szerszym, niż myślisz. Ma także aspekt międzynarodowy. Na przykład tacy Koreańczycy są skłonni zobaczyć tam Kima.
- Kim Ir Sena czy Kim Dzong Ila?
- Obaj mile podchodzili do plemnika jako leku.
- Zaraz – zastanowił się AK-owiec – Czy plemnik nie jest też swoistym akumulatorem, bo chyba jest spokrewniony i blisko mu do klem?
- Najlepiej wiedzą o tym w Pile!
- Jednak dla wielu historia plemnika stanowi plamki na honorze – powątpiewał powstaniec.
- Tylko u tych, co używają deklinacji. Nie martw się o nich, bo ponadto poszli na lep ortodoksyjnych postaw sprawiedliwych w ich mniemaniu ojców.
- To znaczy, że im nie staje plemnika tylko kapie?
- Z lima też im kapie.
- Lima? Wmieszałaś w to nawet Peruwiańczyków ze stolicy?
- Plemnik nie zna granic.
- Nie no, dość tych lip! – żachnął się Władek. – Nie wierzę, że plemnik ukryty w cieczy podobnej do mleka może być czymś tak ogromnym jak Droga Mleczna!
- Zdziwiłbyś się, kochasiu.

I zostawiłam Władka sam na sam z jądrem problemu. Sama zaś poszłam umyć filiżanki po wypitej kawie. I kiedy tak stałam nad zlewem, to pomyślałam, co za plemnik dotarł do macicy mojej mamusi, że ja - jak ten Kali - stoję niewolniczo nad garami i je zmywam! Zatem zaprotestowałam i zmyłam głowę AK-owcowi.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Filematologia.

Gdy wyszłam z klatki schodowej, by ustawić się w ogonku, gdzie codziennie oczekujemy na przyjazd z piekarni dostawczaka ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku, to zobaczyłam dwie obłapiające się przyjaciółki. Przed witryną sklepową Kunia lat 90 obsypywała pocałunkami Malwinę lat 93. Obok stała Elwira lat 77, która, wystawiając lico z przymkniętymi oczami, podniesionym głosem domagała się:

– Teraz moja kolej!
Przeszłam szybko przez ulicę i dołączyłam do grupki ekstrawagancko i nieprzystojnie zachowujących się sąsiadek.
– Co jest grane? – spytałam.
– W Europie najrzadziej całują się Niemcy – rzuciła Gertruda lat 59, która próbowała wypchnąć z kolejki po pocałunek Elwirę.
Malwina na chwilę odłączyła swoje usta od warg Kuni.
– Czuję, że wzrasta mi produkcja serotoniny i endorfin – wyznała. – Organizm też mam lepiej dotleniony.
– Ja też chcę! – podskakiwała Elwira, kaprysząc jak dwuletnie dziecko.
– Jest mróz – obwieściłam. – Będziecie mieć sine usta, które później wam spierzchną. Dziewczyny, przestańcie tak przywierać do siebie.
– Muszę wyleczyć kaszel – rzekła Kunia, która po wypowiedzianych szybko słowach znów przyssała się do Malwiny.
– A ja mam podagrę – denerwowała się Elwira. – Miałyśmy zmieniać się co 2 minuty – wyrzuciła w stronę śliniących się kobiet.
– Nie możesz pocałować się z Gertrudą? – spytałam.
– Ja mam świerzb – wyjaśniła Trudka. – Wprawdzie w średniowieczu wierzono, że pocałunkiem i to można wyleczyć, a nie tylko kaszel, podagrę czy wrzody na języku, to dziewczyny jednak się boją, że się zarażą. Adela, może my się wymienimy płynami fizjologicznymi?
– Nie, dziękuję – odrzekłam. – Dzięki pocałunkom zdążyłam przez całe swoje życie podzielić się 40 tysiącami drobnoustrojów, 250 gatunkami bakterii, 70 gramami białka i niemal 50 gramami tłuszczu.
– Byłam kiedyś z Papuasem – przypomniała sobie Malwina, która oderwała się od Kuni, by zaczerpnąć oddechu. – Z miłości obgryzał mi rzęsy. Dał mi wiele dobrego, ale zbyt lubiłam mieć włosy na powiekach. Musiałam go rzucić.
– Więc całujecie się dla zdrowia? – zdziwiłam się. – Nie dla przyjemności?
– Chcemy przedłużyć sobie życie o co najmniej 5 lat – odrzekła Gertruda, po czym wystawiła twarz do pocałunku.

Ja jednak też się bałam świerzbu, dlatego przywarłam do ust Elwiry. W okamgnieniu poczułam 3 nowe bakterie oraz gram białka pachnący kadzidłem. Zrozumiałam, że musiała wczoraj ukraść pocałunek proboszczowi. Nie było jednak jak zapytać, bo Elwira wepchnęła mi język głęboko do gardła.

niedziela, 9 grudnia 2012

Certyfikat.

Do zakrystii udałyśmy się ze słusznymi pretensjami.

– To jest granda, proszę księdza proboszcza! – Kunia lat 90 krzyknęła od progu. – Nawet Rosjanie z Syberii dostają certyfikaty, a w naszej parafii o nich ani widu, ani słychu! To niedopuszczalne!
– To karygodne! – do chóru oburzonych dołączyła się Malwina lat 93.
– Oj tam, oj tam – Elwira lat 77 próbowała załagodzić ostre wystąpienie przyjaciółek.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wielebny obrócił się w naszą stronę, ukazując piwne oczy na tle fioletowego ornatu przywdziewanego w trakcie adwentu.
– Niech będzie – odpowiedziałam.
– Ale o co chodzi? – zdziwił się naczelny pasterz w parafii pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie.
– O co cho? – zapiskała Kunia. – O co cho?! Już 21 grudnia będzie koniec świata, a certyfikatu jak nie ma, tak nie ma!
– Nie zwróciłam wcześniej uwagi, ale ksiądz ma piękne oczy – zachwyciłam się. – Dawno nie widziałam tak wielkich pokładów piwa w trzeźwym i niewinnym spojrzeniu sługi bożego.
– To prawda – przytaknęła Elwira, wzdychając z tęsknotą. – Z chęcią te oczy ululałabym do snu.
– Jaki certyfikat? – indagował duchowny.
– Na rynku pojawiły się certyfikaty wystawiane przez rzymskich ojców zaświadczające o bezgrzeszności – wyjaśniła Malwina.
– Cholera, wiem, że trzeba się najpierw wyspowiadać – mruknęła Kunia. – Jestem gotowa po wyznaniu grzechów nie kląć aż do końca świata. Ale po co mam to robić, jeśli nie dostanę certyfikatu! Przyjdzie finał, a ja będę bez papierka, do jasnej ciasnej?! Kto mi uwierzy na słowo? Mój anioł stróż?
– To jak z tym ululaniem? – spytała Elwira.
– Córko, ty nagabujesz sługę Pana w Jego domu? To co, że na zapleczu? Skłaniasz mnie do grzechu w zakrystii?! Toż to koniec świata!
– To co z tymi papierkami? – Malwina nie dawała za wygraną.
– Ja o niczym nie wiem – odciął się proboszcz.
– Zapłacę. Sowicie nagrodzę – kusiła Kunia.
– Mam tylko jeden dokument po włosku – przypomniał sonie przewodnik parafialnego stada.
– Dawaj, bracie! Zażądała Kunia.

Ksiądz sięgnął do szuflady starego sekretarzyka, pogrzebał w stercie papierów, wyciągnął lekko pożółkły dokument, a potem złożył na nim swój podpis. Podał pióro Kuni, a ona machnęła parafkę tuż koło jego sygnatury.

Gdy wyszłyśmy przed kościół. Kunia pokazała nam certyfikat. Napis „Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate” brzmiał dumnie i poważnie.