sobota, 19 maja 2012

Energetyczny wampir.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem spożywczym, oczekując na dostawę pieczywa z nocnego wypieku. Słońce mile się uśmiechało, głaszcząc nasze zgłodniałe energii lica. Tylko Malwina lat 92 skrywała się pod białym parasolem, bo nie lubiła opalenizny. Twierdziła, że ją postarza. Owszem, ciemna karnacja nie odejmuje lat, ale daje wrażenie zdrowia. Malwina nie wyglądała krzepko.

– Lubię czerpać energię ze słońca – powiedziała Kunia lat 90, wystawiając dzióbek w stronę promieni słonecznych.
– Teraz też to lubię, ale jeszcze niedawno wolałam chodzić na cmentarze – wyznała Elwira lat 77. – Najczęściej bywałam na Junikowie, choć cmentarzem na Miłostowie też nie pogardzałam.
Na Junikowie znajduje się największy poznański cmentarz. Tyle tam alejek, że można się zgubić.
– Po co? – zdziwiła się Gertruda lat 59.
– Lubię słuchać ludzkich skarg, więc w złą pogodę, zamiast na cmentarze, chodziłam do szpitali i przychodni lekarskich.
– Przecież jesteś zdrowa jak jałówka cielna – wtrąciła swoje trzy grosze Kunia.
– Kręciło mnie cierpienie.
– Jak to?
– Każdy człowiek jest źródłem energii. Ja lubiłam blokować pozytywne fluidy, sama się nimi karmiąc.
– A konkretnie? – spytałam.
– Udawałam szlachetność i wspaniałomyślność, ale to droga donikąd. Tylko energetyczna samodzielność daje prawdziwe szczęście. Dlatego 3 lata temu przestałam być wampirem.
– Elwira, może już nie powinnaś wystawiać twarzy do słońca? – zatroskała się Gertruda. – Głowa tak szybko się nagrzewa...
– Spotykani przeze mnie na cmentarzu ludzie – ciągnęła Elwira – wspominali swoich bliskich, opowiadając o wspólnych miłych chwilach. Słuchałam ich przez krótką chwilę. Karmiłam się pozytywną energią, zamieniając ją w negatywną. Zawsze rozmowę kończyłam pytaniem w stylu: „Ale dużo pił? Nie? To musiał bić!” Odchodziłam szczęśliwa, bo nakarmiona.
– Co się stało, że się zmieniłaś? – zaciekawiła się Malwina.
– Wsadzili mnie na 48 h. Posterunkowy Marcin Maciuś przyłapał mnie na malowaniu sprayem ściany sąsiedniej kamienicy. W odosobnieniu miałam dużo czasu na przemyślenia.
– No tak – zgodziłam się.

Po czym chwyciłam za portmonetkę, odliczając drobne. Właśnie zahamował z piskiem opon dostawczak z piekarni i kierowca zaczął wnosić do sklepu świeże pieczywo. Chciałam kupić chleb, dwie bułki, kilka pomidorów, a przede wszystkim maślankę. Chciałam sobie z niej zrobić maseczkę. Takie zabiegi bardzo mnie enegetyzują.

piątek, 18 maja 2012

Nieprawda, że kawaler jest bezpiczny.

Zapowiadał się piękny dzień. Prażyło słońce, na niebie nie było ani jednej chmury, dusza śpiewała, a serce rosło.Wyłożyłam czerwoną poduszeczkę na parapet i obserwowałam ludzi spieszących się do roboty, po sprawunki czy wałęsających się bez celu. Wkrótce zobaczyłam Kunię lat 90, która przechadzała się tam i z powrotem. Wydawała się zagubiona. Zeszłam do niej i namówiłam na spacer. Podałyśmy sobie dłonie i niczym dwie lesbijki udałyśmy się razem do Parku im. Jana Pawła II. Poznań posiada wiele pięknych parków, ale ten jest najpiękniejszy, bo na jego terenie znajduje się pomnik poznańskiej pyry. My jednak udałyśmy się w drugi koniec, by znaleźć się wśród krzaków i zaznać przyjemności czerpanej z odosobnienia.

Wystawiłyśmy twarze do słońca i zza chaszczy zaczął do nas docierać szmer cicho prowadzonej rozmowy.
– Mam tego dość – mówił pierwszy głos męski. – Ona ciągle mnie dosiada! Na początku wydaje ci się, że to urocze. Że spotkałeś kobietę z najskrytszych fantazji erotycznych. Ale to uczucie szybko mija.
– Ożeń się – doradził drugi głos męski.
– Po co?
– Miałem to samo przed ślubem, ale jak przyszedł na świat bachor, to już mam spokój. Swoje odfajkowałem.
– Myślałem, że bycie kawalerem jest bardziej bezpiczne.
– Pozory. Lepiej opowiedz mi. Przypomnij dawne chwile, bo mi moja stara nawet cyca odmawia. Całą śmietankę spija ten pucułowaty bezczelny dzieciak.
– Mężczyzna lubi zdobywać. No to wieczorami zaczynałem rozbudzać dziewczynę. Wiesz, niby przypadkowe muśnięcie, subtelny dotyk, gorące spojrzenie, czułe słówko.
– Taa, chyba też tak robiłem.
– Dobierałem się powoli, ona dyszała, w końcu zrobiłem swoje i wytarłem się w prześcieradło. Myślałem, że jest po wszystkim. Mój Boże, jak ja się pomyliłem!
Usłyszałyśmy z Kunią jak zaczyna kwilić niemowlę. Po chwili ucichło.
– Ładnie pociągnął – odezwał się z podziwem pierwszy męski głos.
– Kiwanie wózkiem czy wtykanie smoczka nic nie daje, bachor i tak by ryczał. Stosuję tylko mazurski sposób. Ale to moje dziecko, więc nie wlewam mu wódki. Wino też daje efekty, a jest dużo tańsze.
– Ja też częstowałem dziewczynę alkoholem, ale to tylko wzmagało u niej apetyt na seks.

Spojrzałyśmy z Kunią na siebie. Wstałyśmy jednocześnie z ławki. Okrążyłyśmy kępę krzaków i podeszłyśmy do dwójki mężczyzn z dziecięcym wózkiem.
– Chłopaki, macie wino? – spytała Kunia.
– Wypijmy brudzia – zaproponowałam.

Udało się! Chłopaki czmychnęły, wracając do swoich kobiet. Na pewno, bo szłyśmy za nimi aż do momentu, gdy weszli do bram swoich kamienic.

czwartek, 17 maja 2012

Patologia smaku.

– Nieprawda, proszę księdza proboszcza – nie zgodził się z duchownym powstaniec lat 96 – sranie może przynieść dużo radości i satysfakcji również owieczce ze stada Pana. Spójrz, wielebny, na mnie.
– No?
– Siedziałem na kiblu z godzinę temu. Podtarłem się w momencie, gdy mnie zaczęło swędzieć.
– Eee..., chyba nie chcę o tym słyszeć – skrzywił się proboszcz.
Stałam obok, więc natychmiast zainterweniowałam.
– Władku, ty nas nie zniesmaczaj! Ponadto ksiądz proboszcz mówił o praniu dusz, jakiego dokonują media. O praniu, nie o sraniu!
– Nazbyt często pierze się brudy – odparł filozoficznie ksiądz.

Wyszliśmy z podwójnym AK-owcem (byłym żołnierzem Armii Krajowej oraz Anonimowym Kobieciarzem w jednym) na spacer i w parku przed kościołem pw. Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie natknęliśmy się na proboszcza. Poczęstowałam duchownego gumą do żucia i rozmowa jakoś sama zeszła na sranie. Tfu, na pranie.

– Idzie o to – prawił nasz dzielnicowy pasterz – że ludzie stracili smak. Zmysły się rozjaśniają jedynie od światła odbitego od cekina.
– Wstałem – wtrącił się Władek – spłukałem, ale klapy nie spuściłem, umyłem ręce, wytarłem je, poszedłem do pokoju, włączyłem telewizor i poczułem, że jestem na swoim miejscu. Wypróżnienie daje poczucia szczęścia.
– Bardzo dobra guma – stwierdził proboszcz. – Czuję smak limonki.
– To kompozycja mięty, cytryny i aceroli – odpowiedziałam.
– Aceroli?
– Kiedy jestem wypróżniony wtedy wiem, że nikt mnie nie wyroluje – mówił swoje Władek. – Mniej wierzę reklamom oraz orędziom do narodu.
– Acerola to inaczej malpigia granatolistna – wyjaśniłam. – Rośnie przede wszystkim w Ameryce Środkowej.
– Patologia bierze się ze środka, więc trzeba często się wypróżniać – oznajmił kategorycznym tonem powstaniec.
– Bardzo dobra, naprawdę wyśmienita guma do żucia. Szkoda, że nie balonowa – zmartwił się wielebny.
– Czyli ludzie karmią się światłem odbitym od cekina? – upewniałam się.
– Taka patologia.

Ksiądz proboszcz ze smakiem żuł gumę, gimnastykując szczęki, a potem dmuchnął z całych sił. Udało mu się! Balon był tak duży, że kiedy pękł, to przykrył mu usta i czoło.

środa, 16 maja 2012

Mam coraz mniejszy dystans do kurzu.

Dziś furgon ze świeżym pieczywem utknął w korku, więc stojąc w ogonku w oczekiwaniu na dostawęchleba i bułek z nocnego wypieku miałyśmy z dziewczynami czas, by poruszyć jakiś ważki temat, zgłębić go należycie i spojrezeć na niego z różnych stron. Problem był tylko z tematem.

– Porozmawiajmy o Grecji – zachęcała Kunia lat 90. – Czy ze fetę znów będziemy płacić w drachmach?
– Nie lubię południowców – powiedziała Elwira lat 77. – Zbyt często kurzy im się z głów.
– Mam dość takiej fety! – zarzekła się Malwina lat 92. – Wolę kupić polską bryndzę albo gzik!
– Oj, kurzy im się z głów – zgodziła się Gertruda lat 58. – Ja bym z takim Grekiem czy Włochem nie wytrzymała. Skarpetki rozrzucone po kątach, gazety w łazience, po prostu syf w mieszkaniu! I ten kurz! Już na samą myśl kicham!

I rzeczywiście, Getruda zdrowo kichnęła jakby zażyła tabakę.

– A mnie kurz coraz mniej przeszkadza – wyznałam. – Nie zwalczyłam go przez trzy czwarte stulecia, więc teraz staram się go oswoić.
– Dobrze to przemyślałaś? – spytała poważnie Kunia.
– Mniej haruję, ścierki wolniej się zużywają, no i mam koty – wyliczałam korzyści. – Zawsze chciałam mieć koty.
– Oj, Adela, ty chyba rzeczywiście masz kota – wyszeptała z troską stojąca nieco dalej w kolejce Honorata lat 66.
– Tylko bez insynuacji! – zareagowałam ostro. – Ludzie lubią jak im się świeci, a ja dostrzegłam piękno w odcieniach matowych. Kurz świetnie zabija błysk lakieru na deskach podłogowych.
– A roztocza? – Elwira nie była przekonana do moich słów. – A inne zarazy? A burd, który jest blisko ubóstwa?
– Przecież ja sprzątam – wyjaśniłam. – Tylko dużo rzadziej. Daję brudowi nadzieję. Syf już podnosi głowę, ale ja jestem czujna i ścinam zakurzony łeb tuż przed chwilą, gdy mógłby stać się niebezpieczny. Sprzątanie nie może być rutyną. Gdy staje się grą, walką, wówczas sama rwiesz się do sprzątania.
– Ale gdybyśmy wszystkie tak działały, to nie byłoby pracy dla sprzątaczek – zaoponowała Malwina.
– Nie przesadzaj. A biura? Sklepy? Magazyny?
– Czyli udajesz Greka? – przeszła do sedna Kunia.

Na szczęście nie musiałam odpowiedzieć na pytanie, bo nadjechał dostawczak ze świeżym pieczywem i już po chwili wracałyśmy do domów, niosąc w siatkach chrupiące chleby i bułki z nocnego wypieku.

wtorek, 15 maja 2012

Ostrzegawczy znak czasu.

Dziś furgon ze świeżym pieczywem punktualnie podjechał pod sklep na dole, dokonałyśmy sprawnie zakupów i większość dziewczyn błyskawicznie rozeszła się do swocih domów. Nas z Kunią lat 90 zatrzymała w pół kroku Malwina lat 92, obwieszczając szeptem nowinę:

– Pojawił się odmienny znak drogowy. Ostrzegawczy. Chcę wam go pokazać, bo nie wiem, jak go zinterpretować.
Zdziwiłyśmy się z Kunią, bo Malwina nigdy nie należała do miłośniczek motoryzacji, wyścigów samochodowych i zmian opon z zimowych na letnie. Wiedziałyśmy jednak, że jak Lwinka coś znajdzie, to jest odkrycie na miarę odnalezienie pazura dinozaura czy innej paszczy Tutenchamona.
– Odmienny? – spytałam. – Co to znaczy?
– To znak poziomy czy pionowy? – dociekała Kunia.
– Właśnie nie wiem, czy ma mnie to postawić do pionu czy może zachęca zainteresowanych do pozycji poziomej – odpowiedziała tajemniczo Malwina.
– A daleko on jest? – Kunia była pragmatyczna, ale jej się nie dziwiłam, bo oprócz chleba taszczyła jeszcze słoik z ogórkami, 2 kilo cukru i kilogram soli.
– Przy sierocińcu.
Dom dziecka znajdował się niedaleko, więc zdecydowałyśmy się od razu tam pójść i rozwiać rozterki Malwiny.
– Daleko jeszcze? – sapała Kunia.
– O tam, już widać! – Maliwna pokazała paluchem na znak, który był do nas odwrócony tyłem, więc jeszcze nie mogłyśmy rozszyfrować sensu jego postawienia.
– Najgorsze jest to – ciągnęła dalej – że on stoi tylko w określonych porach dnia.
– Jak to? – zdziwiłam się.
– Jakaś niewidzialna ręka ustawia go przed wpół do ósmej. Wiem, bo chwilę potem denerwują mnie rozwrzeszczane bachory, które idą do szkoły. Potem znak znika, pojawia się znów koło 13, kiedy pierwsze bachory wracają do domów, następnie dematerializuje się około 15.30, by ponownie pojawić się przed wieczorną mszą. I po 21 znika już na całą noc. Starałam się przyuważyć, kto go ustawia i chowa, ale, mimo wielu prób, nie udało mi się.
Pokręciłyśmy z Kunią głowami, spontanicznie reagując niedowierzaniem na zagmatwaną sytuację. Popatrzyłyśmy na zegarek. Była 7.28, kiedy podeszłyśmy do znaku.
– Uwaga. Ksiądz – sylabizowała Kunia, odczytując znak.
– Wszystko wiadomo – oznajmiłam. – Przecież ten znak stoi nie tylko w sąsiedztwoe sierocińca, ale i naszego kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego. Mówi on, że czapki z głów przed księdzem. Ten chłopiec nie zdjął, to wikary go pogonił i mycka sama spadła mu z głowy.
– Czyli to ostrzeżenie przed księdzem, który może pogonić?
– Może pogonić – potwierdziła moje słowa Kunia.

Potem postanowiłyśmy trzymać wartę. Najpierw zakupy odniosła do domu Kunia. Najadła się, wróciła, mnie zmieniając. Następna w kolejce była Malwina. Dzień się rozpoczynał, lecz my pilnowałyśmy pierwszego w naszej dzielnicy ostrzegawczego znaku czasu.

poniedziałek, 14 maja 2012

Morskość wątroby.

– Władku – spytałam przyjaciela lat 96 – czy chciałbyś pojąć za żonę kobietę, która zawodowo pływałaby na statku oceanicznym?
– Idź się utop! Co to za pomysł? – odpowiedział AK-owiec, czyli były żołnierz AK oraz Anonimowy Kobieciarz w jednej osobie.
– Miałbyś wolną chatę i mógłbyś rzucić terapię. Znowu byś się poświęcił flirtom i romansom. Mógłbyś swobodnie się odwadniać, śliniąc się na widok każdej spódniczki. Żona dobijałaby do twojego portu raz na rok, może dwa razy w roku, i to byłoby świeże, jak szprotki z porannego połowu. Z takiej cumy sam byś nie chciał się urwać.
– Ty to nazywasz małżeństwem? – prychnął powstaniec. – Żona bosmanem, a wokół niej same majtki?
– To od ciebie zależy jaką podkowę szczęścia wykujesz w małżeństwie.
– Adela, o co ci chodzi?
– O zabujanie.
– Hę?
– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie hęchał w moim towarzystwie?!
– Nie jestem już takim hęchaczem jak kiedyś... – powstaniec starał się zwrócić moją uwagę na postępy w resocjalizacji jego złych nawyków, ale to zlekceważyłam.
– Na morzu bosman jest tak zabujany, że aż majtki opadają – ciągnęłam swoją myśl. – Serce marynarz zostawił w porcie macierzystym, więc w czasie sztormu rozstania używa tylko stęsknionej wątroby.
– Czy to stąd się rodzi morskość wątroby?
– Morskość wątroby to dobra rzecz. Oznacza, że uczucie posiadacza gruczołu nadal żyje i wysyła fluidy do portu, gdzie czeka na niego osobiste serce.
– Podejrzewałem, że marynarze wykonują swoją pracę bez serca. Miałbym ożenić się z piratką?
– Żeglarze mają duszę! – zaoponowałam. – Zadając ci pytanie o połowicę pływającą po morskich szlakach, chciałam zbadać, czy ty też posiadasz duszę!
– Oj tam. Znowu jakaś utopia...
– Jesteś jak współczesne żelazko: bez duszy! Wstydź się!
– Jeszcze czego! – oburzył się Władek.

Ale znał mnie dobrze. Wiedział, że zaprotestuję. Kiedy zaczęłam zdejmować chustę z głowy, by zdzielić ścierą bezczelnego mężczyznę, on zdążył zwiać. I bardzo dobrze. Mogłam znów wejść w posiadanie pilota i przełączyć kanał na „Modę na sukces”.

niedziela, 13 maja 2012

Parasol zwycięstwa.

Z Władkiem lat 96 co roku bardzo hucznie obchodzę Dzień Zwycięstwa. Zaplatam warkoczyki i udaję Marusię, a on raz jest Gustlikiem, innym razem Jankiem, ale ja najbardziej lubię, gdy gra rolę Szarika. Jest wyszczekanym mężczyzną i świetnie się w tej roli sprawdza, bo go dobrze ułożyłam. Niestety, czasem wciela się również w ludzką rolę, bo mówi że z okazji święta „chce mu się strzelić lufę, a pies co najwyżej może obsikać gąsienicę”. Oczywiście ma na myśli gąsienicę czołgu. Tym razem na początku miesiąca uprzedziłam mego druha, że nie zgadzam się na Gustlika, bo nie chcę na poznańskiej Wildzie nikomu podpaść śląskim akcentem. Miałam nadzieję, że AK-owiec utleni włosy i śpiewająco zjawi się przede mną jako Janek Kos.

No i 9 maja Anonimowy Kobieciarz lat 96 zaskoczył mnie. Otworzyłam mu drzwi, a on spojrzał na mnie zza wąsa.
– Czyś ty zdurniał? – oburzyłam się. – Będziesz mi uroczystość psuł szczeciną spod nosa?
– Jestem Grigorijem, a on zarost miał nawet w nosie!
– Ty mi nie sprzedawaj kawałów z brodą, bo wypadniesz z moich łask – ostrzegłam mego druha. – Wolę żebyś przyszedł opalony niż w tym paskudnym wąsie!

Władek odwrócił się na pięcie i tyle wyszło ze świętowania rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem. Prawdopodobnie poszedł strzelić lufę. Pomyślałam, że jeśli on chce tkwić w pubie, to ja pójdę na spacer, by poszukać jakiegoś przyzwoitego rudego.

Długo się wybierałam i nareszcie dziś wyszłam na chłodne powietrze. Wiatr dął, a chmury straszyły swym groźnym wyglądem, na szczęście byłam zaopatrzona w parasol. Parasol, który kiedyś nabyłam w Moskwie, gdy z ciekawości wybrałam się na wycieczkę, chcąc zaobserwować jak oni świętują 9 maja. Uroczystości mnie nie zaskoczyły, ale na pamiątkę przywiozłam z Moskwy rosyjski parasol, którego nie używałam często, bo cenię pogodę ducha i w czasie deszczu wolę zostać w domu niż biegać po kałużach.
Spacerowałam po Parku im. Jana Pawła II, wypatrując rudych amantów. I nagle taki ukazał się moim rozochoconym oczom. Mrugał do mnie zachęcająco. Już miałam go zaczepić, gdy powiała wichura, niosąc ze sobą rzęsisty deszcz. Odwróciłam się od rudego, otwierając swój parasol zwycięstwa. Po chwili wyjrzałam zza parasola. Rudego nie było.

Zasmuciłam się. Po chwili naszła mnie konstatacja, że każdy chłop to najeźdźca. Mam już trochę ponad 73 lata i kolejne Łuki Kurskie by już mnie zbyt męczyły. Zatem dobrze mieć pod ręką parasol zwycięstwa, który obroni cię nawet przed rudym.