sobota, 17 września 2011

Szukam okazji i ją mam.

W Poznaniu studenci już rozpoczęli naukę, by zakończyć przyszły rok akademicki o dwa tygodnie wcześniej i zwolnić akademiki dla kibiców piłkarskich, którzy zjadą do miasta z całej Europy i nie będą mieli gdzie spać. Kibol oprócz tego, że krzyczy i skanduje na meczu, to czasem jeszcze śpi, czyli nabiera sił przed kolejną rozróbą. Czemu zatem nie położyć go w towarzystwie karaluchów i innych mrówek faraona?

Poznańskie tramwaje wypełniły się zatem nie tylko uczniami, ale i studentami. Ja nie lubię tłoku. Pomyślałam, że to najlepsza pora, by wybrać się na autostop. W tym celu wyekwipowałam się i wyszłam na ruchliwą arterię, jaką jest ulica Hetmańska w Poznaniu. Na okazję postanowiłam czatować przy skrzyżowaniu z ulicą Rolną.

Zapaliły się czerwone światła i po krótkiej chwili ustawił się sznur samochodów oczekujących na możliwość przejazdu dalej. Skoczyłam przez pas dla skręcających w prawo, docierając do wypasionego mercedesa z lat 80. Szarpnęłam za drzwiczki i rzuciłam do kierowcy.

– Zabierze pan autostopowiczkę? – spytałam, wpakowując zdecydowanym ruchem lewą nogę do samochodu.
– Co robisz, babciu?
– Tylko nie babciu! Jestem ciocią!
– Hę?
– Mów mi Adela! – krzyknęłam wśród pisku opon, ryku klaksonów i umca umca płynącego z radioodbiornika właściciela mercedesa.
– A dokąd, Adela, się wybierasz? W góry?
– Nie, na Starołękę.
– Phi! Co to za numery? W góry bym cię zabrał, ale na Starołękę możesz sama sobie przetransportować dupsko – odpowiedział po chamsku 50-letni na oko kierowca.
– Jedziesz w góry? – zainteresowałam się.
– Nie. Na Minikowo.
– Czyli musisz jechać przez Starołękę!
– Nie zabieram autostopowiczek – krzyknął. Po chwili dodał przepraszająco: – Żona mi zabrania. Wie, czym to pachnie, bo poznaliśmy się na autostopie.
– No dobra! Przesiadaj się!
– Co?!
– Ja poprowadzę – zadecydowałam. – Będziesz kryty przed żoną.

Wypchnęłam go sprzed kierownicy w ostatniej chwili. Nastąpiła zmiana świateł i ruszyłam z piskiem opon. Uwierzcie, na jazdę mercedesem z lat 80. naprawdę nie można narzekać.
Wprawdzie nie wiem, jak to jest z pasażerami, bo mój nieco się pieklił.

piątek, 16 września 2011

Agitka.

W nocy odwiedziła mnie ufoludka. Na początku myślałam, że to zwykły kosmita rodzaju męskiego, ale potem szybko się obudziłam, więc nie jestem do końca pewna. W każdym razie osoba, która odwiedziła mnie w sypialni dużo mówiła, a nawet chciała rozwiesić mi nad łóżkiem plakat wyborczy. Chyba właśnie dlatego wybiłam się ze snu. Długo się wierciłam, przewracałam z boku na bok, więc z nadzieją na sączącą się łagodnie muzykę włączyłam radio. Niestety, trafiłam na jakąś dyskusję na tematy polityczne. Mam taki radioodbiornik, który łapie tylko jeden sygnał. Ten najsilniejszy należy do Radia Maryja. Nie chciałam wyłączać radia, bo nie lubię od razu wycofywać się z podjętych decyzji, więc tylko włożyłam stoppery do uszu.

Radio brzęczało jakimiś głosami, więc miałam nadzieję, że mnie to ukołysze do snu. Niestety, rozmowy w eterze przerywane były piosenkami i przyznam, że gdy leciała „Barka” to nieco podkręciłam głos. Trochę pokołysałam się w rytm melodii i skopałam kołderkę. Musiałam wstać z łóżka i poprawić pościel. Wydaje mi się, że przypadkiem dotknęłam pokrętła od siły dźwięku, bo dźwięki zaczęły do mnie docierać nieco wyraźniej. Zmusiło mnie to do mocniejszego wciśnięcia w uszy zatyczek. Potem prowadzący coś mówił o obowiązku wobec ojczyzny naszej kochanej, więc znów nieco zrobiłam głośniej, bo zostałam wychowana patriotycznie i obowiązek wobec macierzy jest dla mnie życiowym priorytetem.

Potem zagrali kolejny przebój. Spodobała mi się melodia, więc chciałam wyraźniej usłyszeć słowa. Brzmiały one tak:

„Boże w dobroci nigdy nieprzebrany
Żadnym językiem niewypowiedziany
Ty jesteś godzien wszelakiej miłości
Poszanowania, chwały i uczciwości.”

Kiedy piosenka doszła do trzeciej zwrotki („Choćbyś mię nigdy za grzechy, mój Panie / Nie karał, przecież żałowałbym za nie, / A żałowałbym dla tego samego, / Żem Cię obraził Pana tak dobrego.”), to zrozumiałam, że jest to hicior dla panów, a nie katoliczek. Wykorzystałam więc moment, by pójść zrobić siusiu. Kiedy wracałam do sypialni, zauważyłam, że drzwi wejściowe dziwnie drżą. Jakby ktoś chciał wyłamać futrynę.

Założyłam łańcuch i z ostrożnością uchyliłam drzwi. Poprzez cieniutką szparę na rozświetlonej klatce schodowej ujrzałam wszystkich moich sąsiadów. Z parteru, pierwszego piętra, drugiego, trzeciego i mojego czwartego. Rozdziawiłam buzię. Przez głowę przemknęła mi myśl, że ich zalewam. W odruchu chciałam pobiec szukać dziurawej rury, litując się nad rozpaczliwym wyrazem twarzy moich sąsiadów, ale Witek krzyczał coś do mnie. Ja słyszałam jednak słowa, których on nigdy nie używał: „O Boże dobry, Boże litościwy, / Racz być mej duszy nędznej litościwy...”. Uderzyłam się dłonią w czoło, po czym wyjęłam z uszu stoppery. Nareszcie dotarły do mnie słowa sąsiada.
– Adela, kurwa, nie rób po nocy kościelnej agitki.

W tym momencie zrozumiałam, że szczególnie w okresie przedwyborczym warto wyjąć z uszu zatyczki.

czwartek, 15 września 2011

Purtyzana.

Witek lat 49 z parteru jest znanym w dzielnicy sutenerem. Toleruję go, choć to bydlę i kanalia w jednym. Mimo jego nędznej profesji dba o żonę i córki, nie śląc do nich klientów brudnych i śmierdzących ciałem, za to nie groszem. Ostatnio rozszerzył swoją działalność, rozbudowując swoją biznesową inicjatywę z pozycji firmy rodzinnej. Marzy mu się dzielnicowe imperium. By spełnić swoje marzenie zatrudnił ostatnio Marzenę lat 19.

Marzena jak wygląda, każdy widział, kto interesuje się motoryzacją i maskami samochodów marki BMW. W każdym razie, Witek jeszcze do niedawna twierdził, że nowa adeptka najstarszej na świecie profesji do zawodu jest przygotowana na blachę. Ona też w to wierzyła. Jednak gdy rozpoczęła pracę niespodziewanie wyszło szydło z worka.

Witek skierował ją do mnie, twierdząc że jestem w dzielny jedyną mądrą kobietą, która poradzi sobie z każdym problemem. Przyznam, że ta opinia mnie połechtała, więc postanowiłam podnieść rzuconą rękawicę.

– Co ci dolega, piegusku? – spytałam spłoszone dziewczę.
Marzena wszędzie miała piegi, nawet w staniku – stąd moje zawołanie było uzasadnione.
– Trochę się wstydzę, ciociu Adelo.
– Jesteśmy same, moje dziecko. Mów.
– Kiedy klient mnie wybiera wszystko jest dobrze: uśmiecham się, mrugam oczkiem i podnoszę wyżej kieckę, by dostrzegł rąbek moich stringów. Wychodzimy z salonu i idziemy do mojego pokoiku. Cały czas jest okay. Są klienci, którzy już w drodze próbują mnie obłapywać, a ja im na to pozwalam. Wygląda, że będzie fest. On kładzie się na wyrku, ja się rozbieram, ale nie ściągam szpilek. Wydaje się, że wszytsko idzie cacy. Ale potem... Och, ciociu Adelo!

Marzena rozpłakała się. Chwilę odczekałam, aż wzruszenie jej przeszło, po czym przyparłam ją do muru.
– Do brzegu!
– Że co?
– Dobijaj do portu!
– Hę?
– No mówże!
– Kładę się obok klienta i wtedy zaczynam prykać.
– Co robisz? - spytałam z niedowierzaniem, chcąc się upewnić.
– Purtam! Puszczam bąki! Po prostu pierdzę! Och, ciociu!
Mała znów się rozbeczała.
– Cichaczem?
– Nie! Właśnie, że nie! Klienci żądają zwrotu pieniędzy!

Zatroskałam się. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo nerwowa jest praca prostytutki w młodym wieku. Potem zaparzyłam ziółka. Przy konsumpcji wyciągu z korzenia kozłka lekarskiego rozpoczęłyśmy terapię. Znów wcieliłam się w rolę endoskopu, podróżując po meandrach organizmu Marzeny...

środa, 14 września 2011

Twarzo-Antek.

Każda z nas była kiedyś gościem. Oczywiście pomijam ekstremalne chałupniczki. Nawet domatorki z elektroniczną obrożą na nodze musiały kiedyś wyskoczyć z chałupy, by dokonać przestępstwa. Jeśli zrobiły to w domu, to przynajmniej do sądu musiały się udać. Zatem wydaje się niemożliwe, by któraś z nas nigdy nie była w gościach. Przecież nawet udanie się do sklepu jest formą składania wizyty.

Decydującym o jakości złożonej wizyty jest wyraz twarzy gospodarzy. Jeśli wita nas uśmiech wtedy czujemy się pewnie, bo najbliższe godziny dobrze rokują. Z tego powodu odwiedziny komorników nigdy nie przebiegają w familiarnej atmosferze, a przecież w takiej sytuacji żart bardzo by się przydał.

Dzisiejszym wczesnym rankiem rozmawiałam o tym w większym gronie, stojąc w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa.

– Dziewczęta – perorowała Kunia lat 88 – nie wolno uśmiechać się przy otwieraniu drzwi, bo wtedy zachęcamy akwizytora o narodowości romskiej do działania. A ja nie potrzebuję nowego dywanu!
– Kunia, my rozmawiamy o oczekiwanych gościach – zaoponowała Ludka lat 68.
– Mam pomysł – odezwała się zwykle milcząca Malwina lat 82. – Przygotujmy minę dla kierowcy dostawczaka.
– Tego od furgonu z chlebem? – dociekała Wiesia lat 59.
– Taa.
– Wczoraj się spóźnił – zauważyłam. – Przywitajmy go Macierewiczem!
– Jak się robi twarzo-Antka? – zainteresowała się Kunia.
– Musisz poczuć się, że jesteś na granicy, za którą ujrzysz Pana Boga. Jednych to przestraszy, innych pocieszy, ale to ty wiesz, że rozdajesz karty.
– Uff – odetchnęła z ulgą Malwina. – Już myślałam, że będę musiała zapuszczać zarost.
– Ja nie potrafię – wściekała się Wiesia. – Nie wiem, jak mam ujrzeć Pana Boga! Nie umiem!
– Bądź Mojżeszem! – poradziła Kunia.
– Ogień kojarzy mi się z pieczeniem kiełbasek – zaoponowała Wiesia. – Mam przełykać ślinę? To na tym polega doznanie Pana Boga?
– Oj, głupia – zaśmiała się Kunia. – Twarzo-Antkiem możesz się ślinić tylko z wściekłości, nigdy ze smaku.
– Kunegundzie szło o to, że masz sobie wyobrazić, jak tachasz otrzymane od Boga kamienne tablice z przykazaniami – wyjaśniłam. – No! Teraz ci wychodzi!
– Uwaga! – ostrzegła Malwina. – Nadjeżdża!

Kierowca Zbinio lat 34 zaparkował tuż przy nas. Wyszedł z samochodu i podszedł do tylnich drzwi. Wziął kosze z pieczywem i chciał przejść mimo nas. Chciał, bo wcześniej dostrzegł kilka twarzo-Antek.

Bułki potoczyły się po wildeckim trotuarze, a my przybrałyśmy oblicze świętej Teresy, pomagając ponownie upchnąć pieczywo do koszy.

wtorek, 13 września 2011

O powodach płaczu.

Już o godzinie dziewiątej rano zjawił się u mnie Władek. Otworzyłam mu drzwi, a on nagle i niespodziewanie przywarł do mojego ramienia, obficie zraszając mi rękaw. Szloch rozrywał mu klatkę piersiową, więc poczochrałam resztkę jego włosia na głowie, by uspokoić 95-letniego mazgaja.

– Co się stało, słodziutki?
– Nie jestem słodziutki, Adela. Jestem słony.
– Znów mam płacić za naszą znajomość? Ile chcesz pożyczyć?
– Nie bądź cyniczna! To przez twoją dietę!
– Że jak?!

AK-owiec chlipał nieprzerwanie, a ja zastanowiłam się. Kiedyś dieta była inna – bezsolna... Jednak w XIII wieku pojawiła się święta Kinga i od tej chwili można było pomoczyć nogi w wodzie z solą węgierską. Niestety, znaleźli się tacy, co po królewskim pedicure dolewali popłuczyny do zup. A potem do potraw mięsnych. Aż skończyło się to rzewnym płaczem Władka na moim ramieniu.
W moim domu rodzinnym na obiad podawano krwiste mięso, ponadto tatuś znosił pyry z pola, które trzeba było osolić przed gotowaniem. Dokładał do kotła zakonserwowaną solą karkówkę, potem przynosił kalarepę czy inną sałatę, mama przyprawiała ją solą i jadło się tak, że uszy się trzęsły.

Sól zawsze doprowadzała do płaczu. Najadł się ojciec mięcha z solą, to później musiał świństwo wydalić z organizmu. Działo się to najczęściej podczas popijawy, gdzie chłopu najłatwiej cisną się łzy do oczu. W innych przypadkach mężczyzna raczej udaje, że odżywia się zdrowo i nie używa soli. Dlatego wodotrysk z oczu powstańca zaskoczył mnie.

– Władku, za darmową michę zawsze słono trzeba zapłacić. Właśnie tak wygląda sól ziemi ojczyźnianej.
– Ale ja płaczę!
– Kochasiu, czy mógłbyś przytulić się do drugiego ramienia? Z tego mi już kapie na biodro.
– Adela, tobie ciągle coś nie pasuje!

Władka porwała kolejna fala szlochu. Jego gwałtowny spazm spowodował, że piersi zaczęły wyskakiwać mi ze stanika. Brutalnie odepchnęłam od siebie AK-owca, wciskając atuty na swoje miejsce.
– Co ty sobie wyobrażasz! – fuknęłam. – Nie dość, że przez ciebie robię się mokra, cycki mi w biustonoszu harcują, to ty mnie jeszcze strofujesz?!

Władkowi łzy momentalnie się wysuszyły. Spojrzał na mnie lubieżnie, co musiało zaowocować protestem.
Chwyciłam go za ucho, bezwzględnie je tarmosząc.

poniedziałek, 12 września 2011

Muzeum bielizny.

Stałyśmy w kolejce oczekującej na dostawę świeżego chleba, tępo patrząc się przed siebie i przeżuwając resztki weekendu. Jedna z sąsiadek uśmiechnęła się pod nosem, druga splunęła przed siebie, jeszcze inna pocierała bezmyślnie nos, tocząc w palcach lewej ręki kulkę z własnych smarków. Tylko Kunia lat 88 wybijała się. Ona z kolei drapała się po pupie, nerwowo obciągała na sobie gustowne ubranko, przestępowała z nogi na nogę – wyraźnie coś ją drażniło.

– Kochana, co z tobą? – spytałam troskliwie.
– Ubrałam gacie non iron.
– Że co? – zdziwiła się Klara lat 71.
– Hę? – zawtórowała jej Otylia lat 65.
– Miałam to samo, gdy nosiłam parciane gatki – obwieściła Antonia lat 80.
– Znaczy co? – zdziwiła się Ludmiła lat 63.
– Drapałam się szponami po zadku – wyjaśniła Antka. – Aż mój świętej pamięci Anzelm powiedział, że jestem zdartą dupą.
– Co za bezczelna świnia z Anzelma – zauważyła Gryzelda lat 88. – Jak go spotkam, to przepowiem mu do rozumu!
– Ale on nie żyje! – powtórzyła głośniej Antka.
– To nie szkodzi. Jak go spotkam, to ordynus popamięta.
– Kunia – postanowiłam przeciąć Antkowo-Gryzeldową dygresję – po co założyłaś non iron skoro na wyciągnięcie ręki masz bawełnianą, a nawet jedwabną bieliznę?
– Widzisz, Adela, chciałam poczuć się młodsza. Ale doszłam do wniosku, że podróży w czasie nie można dokonać w starych gatkach. Zbyt mocno swędzi.
– No jasne – potaknęła Ludka. – Żaden naukowiec nie podróżuje w czasie w zbroi i z mieczem zerwikapturem u boku!
– Ludmiło, żaden naukowiec nie podróżuje w czasie – zaoponowała Maryna lat 59.
– Może ich nie stać. Chyba słabo zarabiają – przypuściła Gryzelda. – Powinni częściej grać w Milionerach, czy coś podobnego zrobić...
– Jak coś swędzi, to trzeba wyrzucić do lamusa – zaproponowała milcząca dotąd Dioniza lat 76.
– Nie można przeszłości wyrzucać na śmietnik! – zaprotestowałam.
– Co proponujesz? – spytała rzeczowo Kunegunda lat 88.
– Zróbmy muzeum. Muzeum bielizny. Niech każda przyniesie swoje stare gacie, skarpety i gorsety. Podwiązki i pończochy. Koronki i fiszbiny!
Zacieśniłyśmy nasze grono, szepcząc gorączkowo i omawiając pomysł, który nas wszystkie zapalił. Nie zauważyłyśmy, jak podjechał dostawczak z pieczywem. Sklepowe wyłożyły chleb i bułki na półkę, ale nikt nie kwapił się do zrobienia zakupów. W końcu kierowniczka wyszła przed sklep, zachęcając nas do wejścia do sklepu.
W imieniu nas wszystkich obejrzała się w kierunku kobiety zza lady Kunia.
– Świeże? Tylko stare się liczy! Czerstwe, rozumie pani?

niedziela, 11 września 2011

Kaloryfer.

Na poznańskiej Wildzie bezdomność pozbawiona jest koczowniczego atrybutu. Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53 od kilku sezonów mieszkają na działkach i tam też odbywają się największe dzielnicowe atrakcje. Mój druh Władek lat 95 powiada, że nigdzie nie można się tak dobrze zabawić, jak na ogródku bezdomnych. Powstaniec twierdzi, że człowiek czuje tam, że odnalazł utracony raj. Nie za bardzo mu wierzę, bo AK-owiec ma węża w kieszeni i lubi pić na krzywą paszczę weterana. Czuje się jak w niebie, gdy może chlać na cudzy rachunek.

Również w tę niedzielę miała odbyć się na działkach wielka impreza. Zdzicho i Maryś już w piątek porozwieszali afisze, z których wynikało, że tuż po uroczystej sumie w kościele Zmartwychwstania Pańskiego mężczyźni mogą zadbać o kaloryfer. Zainteresowało to nas, bo wielkimi krokami zbliżał się sezon grzewczy, a my byłyśmy już zbyt stare na to, by zamawiać węgiel i tachać go do piwnicy, a potem codziennie chodzić z wiaderkiem polskiego czarnego złota od poziomu przyziemia na wysokie czwarte piętro w przedwojennej kamienicy, jak to było w moim przypadku.

Po sumie może tylko kilka osób odłączyło się od wielkiego strumienia rozespanych ludzi, którzy po mszalnej rutynie dnia siódmego nabrali ochoty na łyknięcie swojskiej rozrywki. Ruszyliśmy w kierunku działek znajdujących się przy parku im. Jana Pawła II. My z Władkiem szliśmy w szpicy rozbudzonej, radośnie usposobionej wyprawy. Rozochocony AK-owiec nawet zaintonował sprośną, żołnierską piosnkę, ale nadepnęłam go na odcisk i na całe szczęście nikt melodii nie zdążył podchwycić.

Maryś i Zdzicho już z daleka zobaczyli ludzki sznur, uśmiechając się do nas przyjaźnie i kiwając powitalnie rękami. Wcześniej poczynili starania, by rozpocząć bezdomne show od razu, kiedy zgromadzi się odpowiednia ilość ludzi. Przyszło nas sporo, tworząc krąg wokół dzielnicowych kaowców.

Bezdomni ogłosili rozpoczęcie zawodów i zaprosili do czynnego uczestniczenia wszystkich macho z Wildy. Dziś w konkurencji mogli brać tylko mężczyźni, więc wypchnęłam Władka, który zaczął do pasa obnażać się. Półnadzy zawodnicy ustawili się na linii startu, a Maryś i Zdzicho zaczęli obwieszać ich żeberkowymi kaloryferami.

Mężczyźni z kaloryferem na brzuchu wyglądają fantastycznie. Ekscytująco, podniecająco, niebiańsko. Uważam, że jeśli Bóg nie jest hermafrodytą, lecz mężczyzną, to musi mieć kaloryfer na brzuchu. Tymczasem Maryś gwizdnął i mężczyźni ruszyli. Biegli na metę, która była ustanowiona w pobliskim punkcie skupu złomu.

Z sąsiadkami patrzyłyśmy urzeczone na zawodników z kaloryferami. Wprawdzie potem Władek relacjonował, że dla niego to wcale nie była zbyt lekka atletyka, ale nie zaprzeczył, że ta dyscyplina jest królową sportu.
Cieszyłam się, że bezdomni zarobili trochę grosza. Zasłużyli sobie na to.