sobota, 16 kwietnia 2011

Obieżyświat.

Dopiero gdy Władek lat 95 przechylił kubek gorącej kawy do ust zobaczyłam jego paluchy. Opuszki miały różne kolory: zielony, niebieski, żółty, czerwony.
– Malowałeś jaja wielkanocne, gagatku?
– Tylko podrapałem się po kroczu. A co?
– Przez spodnie?
– Byłem wtedy w piżamie.
– Myślałam, że śpisz w samych gatkach.
– Kiedy podróżuję, ubieram się wytwornie. Nawet do snu.
– Gdzie dziś spałeś? W wagonie sypialnym na bocznicy kolejowej?
– U siebie w łóżku.
Zdezorientowana spojrzałam z ukosa na powstańca. Zajadał ze smakiem drożdżówkę, trzymając przysmak w kolorowych paluchach. Spodziewałam się najgorszego. Kiedyś przyszedł z paznokciami pomalowanymi na różne kolory. Ktoś mu powiedział, że dzięki tęczy trzymanej jak serce na dłoni będzie mieć większe powodzenie. Powiedziałam mu wówczas, że to działa jedynie na gejów. Wpadł w furię, a potem zużył całe opakowanie zmywacza do paznokci. AK-owiec lat 95 przez swoje dziwactwa jest drogi w utrzymaniu.
– Nie kręć! Mów natychmiast, co jest grane! – przeszłam do decydującego ataku.
– Niby z czym?
– Znów masz tęczowe paluchy!
Władek zmarszczył brwi, odstawił kubek i spojrzał na swoje paznokcie. Wzruszył ramionami, bo nic nie dostrzegł. Podeszłam do niego i obróciłam mu dłonie, podtykając opuszki pod oczy.
– Co to niby jest? – spytałam kategorycznym tonem.
– Aaa – powstaniec uśmiechnął się na tajemnicze dla mnie wspomnienie. – To pamiątka po wspinaczce. Zdobyłem Elbrus.
– Nie gadaj bzdur. Wczoraj też byłeś na drugim śniadaniu, a paluchy miałeś czyste!
– To nie są głupoty! – oburzył się AK-owiec. – Co mi sprezentowałaś na gwiazdkę?
– Atlas geograficzny.
– Prezenty od ciebie, Adela, nie kurzą się na półce. Właściwie mogłabyś mi sprawić jeszcze jeden egzemplarz na zajączka, bo starłem kolory z Apallachów i niemal całej Australii.
Spojrzałam na niego bez wyrazu, bo jego dziwactwa robią na mnie coraz mniejsze wrażenie. Jedno jednak trzeba zaznaczyć: Władek lat 95 jest bardzo drogi w utrzymaniu. Drożdżówki, atlasy, zajączki, no i nie można zapomnieć, że kawę słodzi dwoma łyżeczkami coraz droższego cukru. Jedyna pociecha jest ta, że podróże kształcą. Z tymże również brudzą. Jak powstaniec zacznie szorować paluchy – znów zużyje połowę mydła!

piątek, 15 kwietnia 2011

Gotowe na świństwo.

Jak każdego ranka stałam w ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa, gdy któraś z sąsiadek zaopatrzonych w młode, 50-letnie oczęta krzyknęła, że kierują się ku nam Abrahamki. Ulica momentalnie opustoszała, bo czym prędzej rozpierzchłyśmy się po okolicznych bramach. Z Halinką lat 77, która stała w kolejce przede mną, wylądowałam pod ósemką. Już po chwili usłyszałyśmy tupot trzech par czółenek. Abrahamki, czyli Sara lat 59, Rachela lat 62 oraz Elstera lat 61 były hostessami Jehowy. Sara trzymała w ręku „Strażnicę”, Rachela „Przebudźcie się”, a Elstera pejczyk, którym dyscyplinowała braminów. Między Abrahamkami a braminami trwała cicha wojna, ale my – wildeckie kobiety – nie chciałyśmy brać udziału w konflikcie, odrzucając racje każdej ze stron.
Abrahamki zatrzymały się przy skrzyżowaniu, nikogo nie zauważyły, więc dla rozgrzewki rozpoczęły misjonarski trening między sobą.
– Czego te małpy tu chcą?
Razem z Halinką odwróciłyśmy się od ledwo uchylonych wrót. W cieniu klatki schodowej zobaczyłyśmy dwóch braminów: Bronka lat 52 oraz Kondzia lat 43.
– O nas tak mówisz? – spytałam groźnie, zwracając się do cuchnącego piwem Bronka.
– To nieporozumienie, pani Adelo. Ja tak o Abrahamkach.
– Właściwie, co przeciw nim macie? – spytałam zaciekawiona. – Przecież pijąc w bramach alkohol również sprzeciwiacie się transfuzji krwi.
– Jak to? – wtrącił się Kondziu.
– Promilami wypinacie się na przetaczanie krwi.
– Nie o to biega. – Bronek wzruszył ramionami. – One są gotowe na świństwo! One chcą nam odebrać szczęście.
– Co?! – z Halinką zareagowałyśmy w tej samej chwili.
– One chcą się podzielić szczęściem – zaprotestowałam. – Przynajmniej tak mówią.
– No właśnie! Tak mówią! – uniósł się Bronek. – Mówią, że trzeba iść wąską drogą, a tymczasem my chcemy postać w cieniu.
– I nie chcą pieniędzy za gazetki! – zawtórował Kondzio. – A babcia mi powtarzała, żeby nie ufać tym, co rozdają gratisowo prawdę, bo to tak naprawdę sprzedaż z opóźnionym terminem płatności.
– Znałam twoją babcię.
– A dlaczego pani, Adelo, nie chce przyjąć chrztu w basenie? – zaciekawił się Bronek.
– Za stara jestem na miss mokrego podkoszulka – powiedziałam kokieteryjnie.
– Ależ co pani mówi! – na przemian komplementowali mnie bramini.
Tymczasem nadjechał samochód dostawczy z chlebem powszednim. Abrahamki czujnie rozglądały się naokoło. Przyczaiły się jak tygrys do skoku. My z Halinką obgryzałyśmy w napięciu paznokcie. W końcu zaklęłam pod nosem. Halinka przyłączyła się.
– Bronek, zostało ci coś we flaszce?
Bramin wyciągnął rękę z poczęstunkiem, a wyłożony na półki sklepowe chleb z każdą minutą czerstwiał.

czwartek, 14 kwietnia 2011

O pluciu.

Dziś rano zadzwonił do mnie szef sztabu wyborczego Prezydenta 2015 Lucjan Kutaśko. Mózg i wielka osobowość najbliższego otoczenia mojego krewniaka, czyli tomasz.ka, który z mojego widzimisię, to znaczy nadania, zostanie już wkrótce głową państwa. Jednakże z perspektywy najbliższych wyborów prezydenckich okres na razie jest spokojny, więc nie musimy trzymać naszego ośrodka nerwowego w centrum, to wysłaliśmy go do krainy mazurskich jezior. Tam Kutaśko pływa, wędkuje oraz wpatruje się w toń, koncentrując się przed harówą, jaką jest kampania przedwyborcza.
Od razu wyczułam, że Lucjan był zdenerwowany. Wprawdzie przywitał się ze mną w sposób nienagannie grzeczny, czyli jak zwykle, jednak wibracje głosu podpowiadały mi, że coś go trapi. Istotnie, miałam rację. Intuicja to domena kobiet, a ja mam ją bardzo wysoką rozwiniętą.
Zwołałam u siebie naradę, zapraszając Władka lat 95 oraz huncwota 2015, a chłopcy w przeciągu godziny karnie się u mnie stawili.
– Moi drodzy – rozpoczęłam spotkanie z bardzo poważną miną, zaznaczając w ten sposób współpracownikom, że zetknęliśmy się z nie lada problemem. – Lucjan wypłynął świtem na jezioro, ale jest lekko przeziębiony. Kicha, smarka i churchla, ale rankami jest chłodno, więc jest usprawiedliwiony. W pewnym momencie splunął koło spławika i wiecie co?
– Co? – spytał zaintrygowany AK-owiec lat 95, natomiast prezydent tylko rozdziawił szeroko gębę, niepotrzebnie eksponując swoje ubytki.
– Plwocina zamiast normalnie unosić na fali, to poszła od razu na dno – obwieściłam, sama będąc zatrwożona nowiną.
– Co ten łajdak wczoraj zeżarł? – powstaniec uniósł brwi do postawy pionowej.
– Hmm – zastanowił się tomasz.ka, w sposób rozsądny nie ferując od razu wyroków. – Czyżby Lucjan przekazuje nam, że plucie na kontrkandydatów nie jest już na fali?
– Mówię wam, zjadł pod wódeczkę jakiegoś rybiego truposza i ma omamy – zdiagnozował Władek.
– Czy Kutaśko tylko raz splunął?
– Zadałam to samo pytanie, drogi prezydencie. Lucjan, gdy tylko zauważył niecodzienne zjawisko, to zaczął eksperymentować. Doświadczenia potwierdziły pierwszą próbę, ale znacie Kutaśkę. On działa do sił ostatnich. Plucie powtarzał tyle razy, aż odwodnił się na środku jeziora.
– Głupia lama – zbagatelizował wydarzenie Ak-owiec.
– Buddyjski lama nie jest głupi – nie zgodził się z weteranem flirtu huncwot.
– Ja o tej plującej lamie, co jak wielbłąd wygląda, tyle że bez garbów.
Mężczyźni dyskutowali, a ja z rosnącym sercem przysłuchiwałam się burzy mózgów. Ach, gdyby tak wszyscy potrafili dyskutować, konfrontując odmienny ogląd świata. Tak, moje chłopaki nigdy nie będą pluć. A ci inni? Nawet nie będę przeciw nim protestowała. Plwocina sama pociągnie ich na dno.

środa, 13 kwietnia 2011

Papiak.

– Wbij wreszcie ten gwóźdź, zgrzybiały nieudaczniku!
– Tylko nie zgrzybiały! – oburzył się Władek lat 95.
– Wyleczyłeś już stopy? – zainteresowałam się.
– Korzystałem z twojego prysznica.
– Kiedy? Przecież mogłam się od ciebie zarazić!
– Nie kłóćmy się – zaproponował pojednawczo powstaniec. – Ja mogłem to złapać od ciebie.
– Co to za insynuacje! I ty nie chcesz się kłócić?
– Daj mi jakiś porządny gwóźdź. Te to się nadają jedynie do akupunktury. Właściwie co chcesz tu powiesić?
– Benedykta XVI.
– Będziesz grała w darta? Założę się, że to ja pierwszy trafię w dziesiątkę. Znaczy w jabłko Adama Ratzingera.
– Jakiego Adama Ratzingera? Dość mam twoich nędznych wygłupów! Jaki chcesz mieć gwóźdź?
– Znajdź papiaka.
– Znowu się naśmiewasz z papieża?
– Papiak to taki gwóźdź. Ma duży łeb.
Spojrzałam czujnie na AK-owca.
– Kto ma duży łeb?
– Gwóźdź! – Władek zamyślił się na moment. – Choć przyznam, że z Benedykta to też łebski gość. Nie wystawił od razu po śmierci członków Jana Pawła II w żadnym domu aukcyjnym. Czeka z handlem relikwiami na ogłoszenie Polaka świętym.
– Bluźnisz, nie znajdziesz nawet najmniejszego palca Karola Wojtyły w jakimkolwiek z największych, światowych domów aukcyjnych. Wykupiłby to jakiś bogacz i schował w sejfie.
– Raczej w lodówce. Pecunia non olet, zatem żaden bogacz nie dopuści, by rodzinne precjoza oraz oszczędności prześmierdły mu od gnijącego, choć świętego palucha.
– Wbij wreszcie ten gwóźdź! – wrzasnęłam. Miałam dość bluźnierstw Władka lat 95, który co prawda chodzi co tydzień do kościoła, ale ekumeniczne strzały z ambony nigdy w niego nie trafiają.
Powstaniec wzdrygnął się od mego krzyku, karnie zamachnął się młotkiem i uderzył. To była nadprzyrodzona interwencja. Boski palec, który karze w pierwszej i jedynej Instancji – szybko i boleśnie. AK-owiec wił się z bólu, chłodząc palec pod strumieniem lodowatej wody. Ja byłam zmuszona zastąpić nieudacznika. Wbiłam papiaka, powiesiłam papieża i spojrzałam na obraz. Wisiał krzywo. Poprawiłam raz i drugi, ale Benedykt odchylał się od pionu. Coś mi nie grało. To pewnie przez te bluźnierstwa Władka. Czułam, że muszę przeciw antyklerykalnym bluzgom zaprotestować. Padłam krzyżem. Zrobiłam to jednak sprytnie, bo przed palcami miałam klawiaturę komputera. Musiałam w końcu opisać to wydarzenie.
Ku przestrodze.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Rybaki na wysokich obcasach.

Poznańska Wilda uznawana jest za niebezpieczną dzielnicę, co nas z Władkiem lat 95 bardzo dziwi. Czujemy się tu tak bezpiecznie, że dla podniesienia adrenaliny czasem udajemy się na wieczorny spacer poza granice naszego fyrtla. Unikamy jednakże blokowisk, bo tam oprócz kibicowskich szalików nie ma co oglądać. Najchętniej udajemy się do centrum, czyli na Stare Miasto.

W sobotę trafiliśmy na ulicę Rybaki, która ma sporo tubylczych meneli, ale ku naszemu zaskoczeniu z daleka zobaczyliśmy postawną kobietę wzrostem górującą nad AK-owcem, w czym pomogły jej szpilki długie jak moja łydka..
– Co za lalunia! – wydyszał powstaniec.
– Widzę, że cię zelektryzował ten widok.
– Och, Adela, dobrze, że jesteś ze mną. Trzymaj mnie mocno, uważaj bym się nie zerwał, bo czuję, że smycz się napręża.
W Anonimowym Kobieciarzu lat 95 trwała walka wewnętrzna między chucią a efektami antyzalotniczej terapii, którą prowadziłam, natomiast ja mogłam trzeźwym wzrokiem popatrzeć na kobietę. Stało się dla mnie jasne, że fizycznie był to mężczyzna. Władek natomiast szedł tropem zapachu estrogenu. Ciekawe, że napalony samiec jest w stanie w mężczyźnie dostrzec kobietę, zaś kobieta nawet w przyjaciółce dojrzy męskie cechy.
Podeszliśmy do wystrzałowej kobiety, chcąc się upewnić, czy będzie bardziej jak pistolet, czy może rakieta.
– Jestem ciocia Adela – przedstawiłam się. – A to Władek. Władek Przedsetny.
– Przedsetny? – zdziwił się mój druh.
– Matka Elektra – przedstawiła się zalotnie osoba.
– Teraz wiem, dlaczego pani widok mnie zelektryzował. – Władek pochylił głowę i złożył namiętny pocałunek na dłoni Matki Elektry.
W tym momencie z lokalu, przy którym przystanęliśmy, wyszła pięknie ufryzowana koleżanka Matki Elektry, która w cywilu mogła być od czasu do czasu nazywana kolegą.
– Pozwolę państwu przedstawić naszą Szarlotkę. A to ciocia Adela i pan Przedsetny, który jest prawdziwym dżentelmenem. – Matka Elektra dokonała prezentacji.
Szarlotka chyba nie chodziła do klubów fitness, ale uczciwie trzeba przyznać, że jej wagę zawyżały kilogramy makijażu.
– Słodko pani wygląda – przywitał się rozochocony Władek.
– Pan też wygląda jak ta lala.
– Och, nie róbmy takiego halo – powiedziała Matka Elektra. – Wstąpmy do cafe. Halo Cafe.
Weszliśmy. A dalej to już cicho sza.
I niech, kto spróbuje zaprotestować przeciw takiemu zakończeniu!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Jezus co roku zmartwychwstaje, ale zawsze kiedy indziej.

Poniedziałek nie może się zacząć ot tak – swobodnie i leniwie, bo wtedy tydzień nigdy nie będzie efektywny. Nie zrobimy tego i tamtego, co było wcześniej zaplanowane, ponieważ zostałyśmy w blokach na starcie. Jeszcze mocniej trzeba dopingować mężczyzn, bo to lenie urodzone. Dlatego w poniedziałki wyciągam z Władka lat 95 woskowy korek jego inteligencji, trzymając kurczowo jego małżowiny uszne.

Powstaniec właśnie trzymał za uszko filiżankę, wciągając rozszerzonymi nozdrzami aromat kawy z cynamonem.
– Władek, dlaczego urodziny obchodzisz zawsze tego samego dnia?
– Adela, co za głupie pytanie! Przyszedłem na świat 1 stycznia i nie widzę rozsądnego wytłumaczenia na to bym miał obchodzić urodziny np. 29 lutego.
– Właściwie to wielka szkoda, bo w przyszłym roku byśmy urządzili ci przyjęcie z okazji 24 urodzin.
– Lubisz przestępnych chłopaków? – zainteresował się AK-owiec.
– A propos przestępstw, a szczególnie morderstw. Czy wiesz, że specjaliści policyjni są w stanie określić dokładną datę zgonu?
– Słyszałem, że policyjni eksperci pracują jak w zegarku.
– Dokładnie. Dlatego na cmentarzach nie ma potrzeby budowania zegarów słonecznych, bo data zejścia jest uwidoczniona na kwaterze każdego zakopanego delikwenta. Zresztą jest to kraina cienia, więc słońce omija cmentarze.
– Adela, zaniepokoiłaś mnie. Do czego zmierzasz?
– Do zmartwychwstania.
– Nie uda ci się. Jeszcze żadnej kobiecie to się nie powiodło.
– Och, głuptasku. Nie o mnie idzie.
– Nie mów do mnie „głuptasku”!
– Wystarczy ustalić datę śmierci Jezusa, dodać 3 dni i jest data.
– Chcesz doprowadzić do sytuacji, by co jakieś 7 lat Chrystusowi zdarzało się zmartwychwstać we wtorek? Przecież lany poniedziałek byłby wtedy w środę!
– Olać Śmigusa – zdenerwowałam się, używając kolokwializmu. – Idzie o prawdę historyczną.
– Historia to morderczyni religii!
– Niby dlaczego?
– Gdybyśmy usłuchali historyków, to właśnie byśmy siadali do wieczerzy wigilijnej. Jezus urodził się na wiosnę, ale gdybyśmy uznali historyczne racje, to uśmiercilibyśmy świętego Mikołaja, który nie dojechałby do polskich dzieci na saniach.
– To kwestia dobrej woli – nie zgodziłam się. – Zimą moglibyśmy świętować niepokalane poczęcie. W określeniu daty pomogliby fachowcy z IPN!

I tak oto w poniedziałkowy poranek pobudziłam Władka lat 95. Bo najgorsze jest intelektualne rozleniwienie. I przeciw temu zawsze będę protestowała!

niedziela, 10 kwietnia 2011

Jak chartował się* szmal.

Władek lat 95 podał mi ramię i wybraliśmy się wspólnie do kościoła. Dziś prawdziwy Polak idzie albo na mszę świętą, albo na lotnisko. Poznańska Ławica jest jednak oddalona od Wildy, natomiast do parafii jest blisko, bo najpierw Żabka, potem SKOK – to naprawdę żabi skok do proboszcza – więc wybór był naturalny. Ponadto na tacę nie trzeba wrzucić nawet grosza, a rocznicy katastrofy smoleńskiej nie będę przecież czcić biletem z tanich linii lotniczych. Zresztą, co ma Majorka do Smoleńska? Lepiej wylecieć na wakacje do hiszpańskich kurortów w dzień dziecka. (Nie wiem, co chciałam przez to powiedzieć.)

Po wildeckim trakcie dla pieszych szliśmy z AK-owcem dostojnie. Na słońcu lśniły lakierki powstańca, czerwone korale na mojej anielskiej szyi oraz zaśliniony spojrzeniami przechodniów dekolt, w którym ukrywałam jedną parę zadziornych niespodzianek.
– Adela – zagadnął powstaniec. – Ludzie dostali po mordzie smoleńskim obuchem i nie wiedzą, jak się podnieść. Wiesz, dlaczego?
– Dawaj, kochasiu! Złam monopol proboszcza, bo za chwilę nie da nikomu dojść do głosu.
– Kapłan podczas mszy korzysta z opasnej księgi.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Każde czasy mają swoje memento, które zwykle ukrywa się w ważnej księdze. Nawet komuchy miały swoje lektury. A teraz nic. Jakieś Grochole, Pilchy i inni anemicy.
– Komuchy coś miały? Myślałam, że wszystko szło na pomoc dla krajów trzeciego świata.
– Po części masz rację, w końcu od nas poszły do Związku Radzieckiego wagony przetumaczonej na rosyjski „Jak hartowała się stal”.
– Zaraz! – krzyknęłam. – Zaraz – powtórzyłam.

Stojąc w promieniach słonecznych doznałam olśnienia. Zrozumiałam, po co żyję i co jest moim przeznaczeniem. Po prostu muszę opisać współczesne czasy, by wytyczyć ścieżkę dla ogłupiałych pobratymców. By dać im siłę i objaśnić wszystkie czyhające na nich knyfy. Tak, Władek lat 95 zapłodnił mnie przeznaczeniem.
– Jak chartował się szmal – oznajmiłam uroczyście.
– Hartował? To pieniądze się hartuje.
– Porzuć hutniczą retorykę! Obecnie kasę robi szybko. A kto szybko biega?
– Gepard?
– To kot, więc żaden pies na pieniądze – zaoponowałam.
AK-owiec lat 95 przystanął, głęboko się zastanowił, otwierając szeroko wiekową gębę, po czym kiwnął głową ze zrozumieniem. Ja zaś odprowadziłam go do progu świątyni, pobłogosławiłam, następnie odwróciłam się na pięcie i wróciłam do domu, by zacząć pisać. A literki zaczęły do siebie pasować, jak pchła do sierści. Czułam się pisarsko robotna niczym Chińczyk w prowincji Yunan. Mao brakowało, a książkę machnęłabym nawet po chińsku.

* chart wyciąga na godzinę więcej niż Małysz za reklamy w telewizji.