sobota, 27 sierpnia 2011

U bukmachera.

W odróżnieniu od ludzi poniżej lat 40 jestem bardzo zaangażowana politycznie. Śledzę polskich polityków, obwąchuję stołki, ma których przed chwilą siedzieli dostojnicy państwowi, zaglądam im do kieszeni oraz w zeznania roczne, które wywieszają w internecie, konsultuję się z papparazzi oraz ze znajomymi psychologami i psychiatrami, a potem swoją wiedzę pożytkuję.

Dziś zadzwonili do mnie z jednego z punktów bukmacherskich.
– Pani Adelo, są typy.
– Jaki kurs mają ci spod ciemnej gwiazdy?
– Na razie bardzo korzystny.

Rozłączyłam się. Oszczędziłam sobie starannego makijażu, narzuciłam na siebie wcześniej uprasowaną sukienkę i ruszyłam ku pomyślności finansowej. Po drodze zadzwoniłam do Władka lat 95, odmawiając spotkania przy drugim śniadaniu.
– Adelo, wszystko rozumiem, przecież mam już 95 lat. Kobieta zawsze oznaczała hazard.
– Ja ryzyko minimalizuję.
– Dobra, dobra.

Nie lubię rozmawiać z AK-owcem przez telefon, bo nie widzę oczu i ukrytych za nogawkami spodni jego brudnych gierek. Skończyłam zatem szybko rozmowę i po chwili weszłam do punktu bukmacherskiego. Zaczęłam zaznajamiać się z ofertą.
– Jak myślicie, chłopaki – zaczepiłam innych graczy. – Czy Palikotowi uda się w końcu wejść do siedziby PiS?
– Jest świetny kurs – odpowiedział jeden z hazardzistów. – Dają 10,59 na wejście. Podobnie wysoka stawka jest na zdarzenie, że odnajdą pradziadka Hoffmana, który służył w Wermachcie.
– Widzę, dają 11,6. Ale nie radzę wam stawiać na Pawlaka.
– Dlaczego, pani Adelo?
– Bo Kaleta choć wypiękniała, przechodząc z Samoobrony do PSL, to gdy szef OSP weźmie się za wyciąganie swojej sikawki strażaka, to ludzie zamkną oczy. Nikt nie wytrzyma widoku obnażonego Waldemara.
– A zboczeńcy?
– Ich zeznania są mało wiarygodne. Trudno będzie zweryfikować trafność zakładu.
– Ja postawię na Arłukowicza – odezwał się jeden z doświadczonych graczy. – On wkrótce przejdzie do kancelarii prawniczej Giertycha. Kurs na to wynosi 28,8.

Pokiwaliśmy wszyscy głową i zabraliśmy się za pisanie kombinacji zakładów. Ja wybrałam te najbardziej prawdopodobne i wyszło mi, że za postawione 5 złotych mogę wygrać 6 i pół tysiąca złotych. Warto było dziś postawić, bo im bliżej wyborów, tym kursy będą spadać.

No dobra, to ja dziś też już spadam...





piątek, 26 sierpnia 2011

Muzeum w 3D.

Postanowiłam poważnie się wziąć za odchamianie Władka lat 95. Postawiłam sobie ambitny cel. Chciałam odmienić kulturalnie AK-owca, by w kolejne stulecie swej egzystencji wkroczył w wypastowanych butach, ze świeżym oddechem, z garścią bon motów trzymanych za pazuchą oraz z wytwornymi manierami i erudycją powalającą rozbrojone kobiety na łoże z baldachimem.

Powstaniec próbował stawać okoniem, wyraźnie nie podobał się mu pomysł, jednak trafił do niego argument, że w piątki wstęp do muzeów jest bezpłatny. I tu spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka.

– Chce pani sprzedać mi bilet? Mimo że w piątki zwiedzanie jest gratisowe? – oburzałam się w holu Muzeum Narodowego.
– Bezpłatne wejście jest jedynie w soboty – wyjaśniła kasjerka. – Tak jest od wielu lat. – Adela, kiedy ostatni raz byłaś w muzeum? – spytał czujnie Władek.
– Ostatnio oglądam eksponaty przez internet.
– Jest taka możliwość? – wtrąciła się kasjerka.
– To może przyjdziemy w jakąś sobotę? – zaproponował rodowity warszawiak, który przed laty przeprowadził się do stolicy Wielkopolski, spędzając kawał życia w Poznaniu. – Jutro jednak mi nie pasuje! – dodał zapobiegliwie.
– Poproszę o dwa bilety – poprosiłam z bólem serca. – Tylko ulgowe, bo my już nie pracujemy. Emerytami jesteśmy.
– Na pewno niektóre eksponaty przybliżą państwu wspomnienia z dzieciństwa...
– Gdzie są kapcie? – zainteresował się Władek.
– Jakie kapcie? – zdziwiła się kasjerka.
– Filcowe nakładki na obuwie – wytłumaczyłam.
– Nie mamy.
– Bez kapci nie wchodzę – uparł się Anonimowy Kobieciarz lat 95. – Ma pani załatwić mi bambosze! – Władek wycelował wskazujący palec w młodą bileterkę. – Ale już!
Kobieta przestraszyła się powstańca i pobiegła do innego pomieszczenia. Ja zaś podałam Władkowi chusteczkę, by otarł perlisty pot z czoła.
– Co cię napadło? Dlaczego upierasz się przy kapciach?
– Idzie mi o pełnię doznań, które mogą dać tylko współczesne narzędzia..
– Że co?
– Obrazy mają długość i szerokość. Trzeci wymiar może dać im tylko mój ślizg, którego nie osiągnę bez kapci.
– Chcesz się ślizgać?
– Zaliczę muzeum w 3D albo wcale!

Tymczasem przestraszona kasjerka wróciła z dwoma parami starych kapci. Gdy Władek nasuwał je na obuwie, zastanawiałam się nad problemem sztuki ślizgania w odniesieniu do sztuki w ogóle. Moje wątpliwości po chwili rozwiał AK-owiec. Gdy ślizgnął się mimo obrazów Fałata, to miałam wrażenie jakby śnieg topniał z drzew, a bociany Chełmońskiego wiły na nich swoje gniazdo.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Mężczyźni lubieżni.

Wczesnym rankiem obudziły mnie grzmoty, pioruny i błyskawice. Szczęśliwie burza szybko przeszła i mogłam bez parasola zejść do sklepu na dole. Jak zwykle chciałam kupić jedynie świeże pieczywo i wymienić najnowsze plotki z sąsiadkami.

W ogonku oczekującym na przyjazd dostawczaka z piekarni stała już Maryla lat 66, Wiesia lat 70 i Kunia lat 88.
– Cześć, dziewczyny – przywitałam się promiennie. – Ale parno!
– Właśnie tego się obawiamy – odpowiedziała Kunia, na moje przywitanie odpowiadając skinieniem głowy.
– Dlaczego?
– Mężczyźni w parną pogodę stają się lubieżni – wyjaśniła Wiesia.
– Co ty nie powiesz – zdziwiłam się. – Żyję na świecie już ponad 74 lata i dotychczas wydawało mi się, że mężczyźni są lubieżni naokrągło.
– Cicho – szepnęła Maryla. – Wikary idzie do szpitala.
Wikary przechodzący po drugiej stronie ulicy przywitał nas służbiście swoim „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. „Niech będzie”, odpowiedziałyśmy karnie. Poczekałyśmy aż zniknie za rogiem i wróciłyśmy do tematu.
– Mężczyźni w parną pogodę stają się lubieżni do kwadratu – kontynuowała Kunia. – A jeszcze częściej do trójkąta.
– Mój Zygmunt lat 69 – wtrąciła się Maryla – wczoraj położył się do łóżka w piżamie, a gdy rano otworzyłam oczy, to...
Maryla zawiesiła głos, ze wstydem opuszczając spojrzenie. Jej dusza i serce też przesunęły się, lądując w okolicy kostek, powodując opuchliznę i tak zwaną słoniowatość nóg.
– Dobra, nie musisz kończyć – ulitowałam się nad biedactwem.
– Wcale nie! – oburzyła się Kunia. – Dokończ!
– Nie męcz Maryli – oburzyła się Wiesia. – Wszyscy wiemy, jak czerstwy jest Zygmunt.
– Skąd wiesz, że mój mąż jest czerstwy? – spytała czujnie Maryla.

Niezręczna cisza owiała nas chłodem, który paradoksalnie była w parną pogodę przyjemna. Tymczasem przed sklep zajechał samochód z piekarni. Wysiadł z niego kierowca, który miał niezapięty rozporek. Ze skalpu wyszedł właściciel w rozpiętym kitlu i znajdującej się pod nim rozchełstanej koszuli. Falujące włosy na piersiach Barabasza lat 49 zwiastowały rychłą wizytę Sanepidu w sklepie.

– Dziewczyny – odezwałam się. – Chyba zdecyduję się na kupno chleba z wczoraj.
Sąsiadki podjęły tę samą decyzję. Jednocześnie zrozumiałyśmy, że w parną pogodę wszyscy mężczyźni są lubieżni. Może oprócz mężów, którzy są czerstwi nawet dla sąsiadek. Ja natomiast postanowiłam poczekać na powrót wikarego. Chciałam się przekonać, w którym miejscu on jest lubieżny.

środa, 24 sierpnia 2011

Lekcja elegancji.

Szorstki język Władka lat 95 od kilku dni bardzo mnie denerwował. Miałam dość jego wulgaryzmów i ordynarnych skojarzeń. Postanowiłam coś z tym zrobić. Wprowadzić nowy ład i porządek w obejściu.
AK-owiec zjawił się jak zwykle koło południa. Niczego się nie spodziewał, więc uśmiechnął się szelmowsko i podążył od razu w kierunku kuchni, gdzie spodziewał się świeżo zaparzonej kawy i słodkiego smakołyku.
– Stop! – zatrzymałam powstańca wpół kroku. – Najpierw musisz się stosownie odziać.
– Że co?
– Dziś zjemy śniadanie w salonie, ale musisz się przebrać.
– Przebrać? – powtarzał za mną głupkowato Władek.
– Wypożyczyłam z teatru smoking. Tylko tam mieli odpowiedni rozmiar dla ciebie. Chyba będziemy musieli pójść do krawca...
– Mam usiąść w smokingu do drugiego śniadania?
– Owszem, to nie jest stosowna pora, ale potraktuj to jako trening.
– W ten upał mam się wciskać w eleganckie szmaty?
– Tylko nie w szmaty!
Władek pokręcił nosem, ale bez większego sprzeciwu udał się do drugiego pokoju i przebrał się w smoking. Przygotowałam mu także białą koszulę i muszkę.
– Nie umiem wiązać muszki – jęknął AK-owiec. – Adela, kawa stygnie, a ty się nade mną pastwisz. To mnie wkur...
– Dość! – nie dałam Władkowi dokończyć przekleństwa. – Jesteś w salonie. Na salonach należy zachowywać się odmiennie niż pod chłopską powałą.
– Powaliło cię, Adela – wykrztusił powstaniec, wiążąc na supeł muszkę. – Czy możemy wreszcie usiąść przy stole?
– Pogoda dziś jest bardzo zmienna.
– Nie chciałbym być kanalarzem.
– Front burzowy nadszedł nad nasz kraj. Niebo pokryło się chmurami. Słońca dziś nie zobaczymy. Władku, czy mógłbyś mi podać cukiernicę?
– Przecież nie słodzisz.
– Dlaczego nie służysz mi pomocą?
– Do cholery, przecież jest bliżej ciebie. Sama nie możesz po nią wyciągnąć ręki?
– Wyskakuj z tego smokingu, grubianinie! – wrzasnęłam. – Zasługujesz na sukmanę, a nie na elegancki uniform.
I w tym momencie Władek mnie zaskoczył. Najpierw przeprosił, potem cmoknął mnie w rękę, a potem wsypał trzy czubate łyżki cukru do mojej filiżanki i pomieszał.
To był ulepek. Nie wypiłam ani jednego łyka kawy, ale podnosiłam do ust filiżankę, by dać mu przykład, jak należy elegancko przechylać naczynie do ust oraz szykownie odginać najmniejszy palec u ręki.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Pluralizm w higienie osobistej.

Niezbyt dobrze znam się na chemii miłosnych połączeń, ale już chemia kosmetyczna nigdy nie miała przede mną tajemnic. Moja pasja rozpoczęła się od głupawych wypowiedzi dryblasa lat 95 czyli Władka, który kilka latemu zaczął naśmiewać się z nanotechnologii. „Co to za struktura? Cha cha cha. Z tego wyjdzie co najwyżej sru-faktura.”. Uznałam srańca-powstańca w tym momencie za intelektualnego krasnoluda. I to było trafne, bo przedrostek „nanos” oznacza w języku greckim karła. Z tymże dziś mnie zaintrygował.

Władek pojawił się na drugim śniadaniu i jak zwykle zaczął mlaskać nad drożdżówką z kruszonką. Byłam przygotowana na zagajenie rozmowy o gołębiach albo o kursie franka, tymczasem on mnie zaskoczył.

– Adela, czy wiesz, że poprzez szybszą i głębszą penetrację skóry wzrasta ryzyko przedostania się do krwi nanoskładników twoich zbyt nowoczesnych kosmetyków, kremów i innych dupereli?
– Co?
– Możesz mieć nanoduperele we krwi.
– No i?
– To wyklucza cię z grona kandydatek na matkę dla mojego dziecka.
– Ty piłeś! Chuchnij!
Po chwili żałowałam mego żądania, bo AK-owiec chuchnął mi prosto w nos. Poczułam drożdżówkę, niewyszorowane od kilku dni zęby, czosnek oraz zassane pozostałości z jelita grubego.
– Boję się o twoje negatywne skutki zdrowotne – ciągnął powstaniec.
– Że jak?
– Nanosurowce kumulują się w organach człowieka. Myślę, że twoje organy nie przypominają już oliwskich.
– Co proponujesz? – spytałam rzeczowo.
– Szare mydło w porannej toalecie, zaś oliwkę dla niemowląt marki „Bambino” na noc.
– No tak, nie spodziewałam się po tobie niczego konstruktywnego.
– Adelo, nie masz racji. Mówię o pluralizmie w higienie osobistej. Na przykład gdybyś używała tylko szarego papieru toaletowego, to prawdopodobnie twoja dupa byłaby starta na amen.
– Dupa na amen?! – wrzasnęłam dziko. – Czy ty nie pamiętasz, że w moim dupie, tfu, w moim domu nie używa się wulgaryzmów?!

Władek wzruszył jedynie ramionami, dokończył jeść słodycze, siorbnął resztkę kawy i pomachał ręką na pożegnanie. Zostałam sama. Otworzyłam okno i po chwili tapety przestały zapomniały zapach Władka. Ale ja myślałam o jego słowach. Cholera wie, co jest w tych nanosurowcach. Tfu, tym razem ja zaklęłam. Ale tylko w myślach, więc się nie liczy.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Moja krew.

Mam gorący temperament. Do dziś jestem przekonana, że urodziłam się gdzieś na Południu, a nie jedynie na Łazarzu, czyli w jednej z południowych dzielnic Poznania. Świadczył o tym mój ognisty charakter, wulkaniczna osobowość oraz wybujałe fantazje, które jak języki ognia rozgrzewały moje wnętrze.

Jestem jak Kuba gorąca i to chyba jest powód, że przyciągam różnego rodzaju robale. Nie myślę nawet o Władku lat 95, choć to największy pasożyt w moim życiu. A już na pewno najwyższy.

Dzisiejszej nocy zaatakowała mnie chmara komarów. Obudziłam się rozdrapana, zakrwawiona i pełna w strupach. Zadzwoniłam po pomoc do powstańca.

AK-owiec zjawił się po półgodzinie. Pachniał płynem po goleniu oraz archiwalnymi kronikami miasta Poznania lat 40. Lubiłam ten aromatyczny melanż. Budził się wtedy mój temperament.
– Władku, czy ty tak pachniałeś na noc?
– Nie.
– To dlatego nie zaatakowały cię komarzyce – domyśliłam się.
– Powód jest inny. Nie mam krwi.
– Co za głupi żart! - obruszyłam się.
– No dobra, nie będę się spierał.
– Masz jej na pewno więcej ode mnie. Ze mnie ubyło wczoraj morze. Komary chciwie chlały moją B Rh+.
– Może tu idzie o grupę krwi. Ja mam zero i spokój.
– Zero plus czy minus?
– Jestem bezwzględnym zerem.
– Nie będę zaprzeczała. Chciałabym byś wysmarował mnie tym specyfikiem wszystkie moje ukąszenia.

Podałam Władkowi buteleczkę, a on nasmarował moje rany. Do tego AK-owiec się nadaje. Dał przynajmniej dowód, że nawet bezwzględne zero da się wykorzystać. Należy tylko zlecić coś mało skomplikowanego.

Ja tymczasem wzięłam marchewkę, zajadając się nią zdrowo. Musiałam popracować nad przyborem krwi. Nic tak nie pmgaga jak marchewka. Ma dużo witamin, jest smaczna i kształtem przypomina kołek osikowy. A to bardzo ważne, gdy krew ubywa, a Anonimowy Kobieciarz siedzi u twego boku...

niedziela, 21 sierpnia 2011

Szczoteczka do zębów.

Nie wstydzę się przyznać do tego, że mam dwie szufladki. Spisują się nieźle: jadam bez problemu, deklamuję poezję bez wysiłku, całuję namiętnie. No i mam 32 zęby! Szeroki i olśniewająco biały uśmiech zniewala mężczyzn, a sąsiadki doprowadza do nieukrywanej zazdrości objawiającej się szeptanymi plotkami za moimi plecami – ja zaś zyskałam na pewności siebie. Do takich zębów pasują buty na wysokim obcasie, spódniczki mini i gorset uwydatniający talię. Śmieję się perliście, a moje siatkowe pończochy wstydzą się dziur. Lśnię tysiącem słońc i coraz więcej osób chce się ogrzać w moim blasku. Wszystko to przez moje stomatologiczne zacięcie.

Zawsze starałam się o swoje sztuczne szczęki. Szczotkowałam, moczyłam w wodzie, robiłam wszystko, by lśniły. Niestety, jakiś czas temu zauważyłam, że z mojej szczoteczki do zębów korzysta także Władek lat 95. Dziś wzburzyłam się szczególnie, bo nie tylko, że uszkodził włosie w szczoteczce, to jeszcze jej nie spłukał po użyciu. Wyszłam z łazienki i skierowałam się do kuchni, gdzie jak gdyby nigdy nic się nie stało, siedział powstaniec, zażerając się pączkiem i popijąc go kawą z cynamonem.

Podeszłam do niego i z wyciągniętym palcem wskazującym skierowanym prosto w jego buzię
rzuciłam oskarżycielsko:
– Władek, gdzie ty mi się wcinasz ze swoją jamą?!
– Jaką jamą?
– Gębową!
– Że co?
– Nie udawaj, że nie pamiętasz! – fuknęłam. – Niejeden raz ci mówiłam, że nie wolno robić z gęby cholewę!
– Hę?
– Ty mi teraz nie hęchaj!
– To co mam robić?
– Spytaj, czego nie masz robić!
– Czego nie mam robić?
– Nakładać cholewy na moją szczoteczkę do zębów!
– Nie rozumiem – zdziwił się AK-owiec.
– Umyłeś zęby moją szczoteczką!
– Adela, ty chyba jesteś wariatką... Rzucasz oskarżenia bez dowodów. Odkąd odmówiłaś mi pocałunków przestałem myć zęby.
– To skąd ten syf na mojej szczoteczce?
– Myślałem, że sama zauważysz. Tyle razu zarzucałaś mi, że mam żałobę za paznokciami...

Zaniemówiłam. Nie chciałam uwierzyć w słowa Władka, ale on bezczelnie podstawił mi czyste palce pod nos. Nie miałam sił podejść do kranu, by zmoczyć chustę zimną wodą. Tym razem mój druh oberwał sierpowym. Poprawiłam krótkim prostym na żołądek. Myślałam, że dojdzie do nokdaunu, ale Władek cudem się uchylił i na czowrakach umknął z mojego mieszkania...