sobota, 5 marca 2011

Moja droga.

Zawsze marzyłam, by posiadać drogę. To znaczy najpierw musiałabym mieć pole przy jakiejś krajówce, najlepiej A2, (najlepszy byłby ugór, bo na zaoranym hektarze ciężko pracować nad nośnością drogi) potem wynajęłabym ciężki sprzęt i wjechaliby brudni, lecz robotni panowie na swoich wspaniałałych koparkach, spychaczach, i walcach austriackich. Chciałabym by zbudowali mi wielką pętlę z zakrętami, szykanami i gładkim asfaltem, a ja na koniec przy przy wjeździe na pole postawiłabym tablicę „Skrót do Warszawy”. I na środku pętli organizowałabym dożynki, pobierając opłatę za przejazd.

Tymczasem jak zwykle przyszedł Władek, więc zaparzyłam mu kawę, by mógł wlać ją w ten przejrzysty skórny wór z 95-letnimi kośćmi. AK-owiec pił płynną kofeinę drobnymi łyczkami, siorbaniem męcząc moje uszy.
– Moja droga, wspaniała kawa!
– Jaka droga?! I nie siorb, bo osobiste bębenki nie są opatulone setnym miodem i przez to wrażliwsze są na akustyczne bodźce.
– Mówiąc „droga” oddałem tobie szacunek, a ty mnie atakujesz za siorbanie – powiedział z wyrzutem Władek. – Wiesz, że wśród wielu plemion w taki sposób wyraża się uznanie dla konsumowanego napoju?
– Mówiąc „droga” dotknąłeś mojego marzenia. Tak sobie myślę, że mógłbyś kupić trochę ziemi.
– Do kwiaciarni pójdę dopiero 8 marca.
– Och, jak ty nic nie rozumiesz.

Rozpłakałam się. Zwykle tak jest, że mężczyźni nie czują marzeń kobiet, skupiając się na własnym tyłku, żołądku i produkcji plemników. Jakie to płaskie. Jakie czytelne. Jakie nijakie. Dlatego chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do krewniaka.
– Halo? – odezwał się zaspany huncwot. Chyba wybudziłam go ze snu. W duchu się ucieszyłam, bo w takich sytuacjach mówi się tylko prawdę.
– Zająłeś pole position?
– Mam iść na pole?
– Jezu, sami tumani naokoło! W polu to masz, tomasz.ka, zostawić konkurentów. Ty masz zająć pole position!
– Kręta jest droga do prezydentury.
– Nareszcie mówisz z sensem. Potem na punkcie poboru opłat załatwisz mi posadę w infrastrukturze!
– Że co?

Prezydent 2015 wykazał siłę ducha oraz moralność dostojnika państwowego, nie dając zgody na nepotyzm. Tym samym dwóch najbliższych mi mężczyzn dokonało zamachu na moje marzenie. Nie mogłam się na to zgodzić. Zaprotestowałam, rzucając telefonem w Władka. Nie umrę, nie pozostawiając po sobie drogi. Ale najpierw muszę kupić sobie nowy aparat. Nie musi być drogi.

piątek, 4 marca 2011

Magister Chluśniak.

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Myślałam, że to Władek lat 95, więc otworzyłam podwoje w podomce i w lokówkach na głowie. Tymczasem przed wrotami do mojej samotni stał ulizany mężczyzna w rozpiętym palcie, spod którego wyzierał wymięty garnitur i nylonowy krawat w jaskrawe wzory.
– Dziękuję, ale dziś nie przyjmuję Świadków Jehowy – uśmiechnęłam się życzliwie, a przy tym przepraszająco.
– Widzę – odpowiedział Świadek Jehowy lat około 40.
– Co pan widzi?
– Że na pani głowie nie ma dziś miejsca na ulokowanie się hiobowych wieści.
– Co pan chce od moich lokówek? – spytałam zdziwiona grubiaństwem eleganta z Mosiny.
– Pani pozwoli, że się przedstawię. Magister Chluśniak jestem.
– Kapuśniak? – dopytywałam się, bo ów domokrążny natręt miał wadę wymowy i co chwilę szeleścił, wypluwając treść swojego entree na niemal półmetrową odległość.
– Chluśniak. Witalis Chluśniak.
– Witalis? – upewniałam się, bo jeszcze żadnego Witalisa nie poznałam. Przynajmniej na poznańskiej Wildzie takiego nie uświadczysz.
– Wita lis, żegna lis, cha cha cha.
– Dość tych głupich żartów! O co chodzi?
– Sprawa jest ważna. Wejdźmy do środka.
I magister Witalis Chluśniak bezczelnie przepchnął się przez próg, udając się wprost do salonu, przy okazji czujnie węsząc i rozglądając się na boki. Trochę się przestraszyłam, dlatego nie usiadłam razem z nim przy stole, lecz w pobliżu pieca kaflowego, by w razie ataku szybkim ruchem móc sięgnąć po pogrzebacz.

– Sprawia pani wrażenie mądrej kobiety – rozpoczął handlową gadkę magister Chluśniak. – Jednak i Salomonowi nieraz zdarzało się chlapnąć głupotę, czy chlusnąć jakimś absurdem, choć Stary Testament nie koncentruje się na tym.
– Pan użył podstępu! Nieładnie, bo Świadkowie Jehowy nie kłamią!
– Idzie o to, by nie przejmować się własnymi chluśnięciami – ciągnął niezrażony Chluśniak – bo po burzy zawsze przychodzi słońce i można pstryknąć chlapnięcie w niepamięć, popisując się przed znajomymi bon motem. Właśnie, właśnie – pan Witalis zawiesił głos, zastanawiając się nad czymś głęboko. – Akurat przypadkiem mam zbiór aforyzmów. Jedyne 47 złotych. Książka jest w twardej oprawie, więc złote myśli szybciej wejdą do głowy.
– No dobra, dobra – wysupłałam 50 złotych, a Chluśniak nie oddał reszty, mówiąc, że bierze za fatygę, bo zasapał się, wchodząc na IV piętro.

Wypuściłam magistra, odłożyłam pogrzebacz na miejsce i z ciekawością zaczęłam wertować książkę. Chciałam zaskoczyć Władka lat 95 jakimś błyskotliwym powitaniem tymczasem natknęłam się na znajomą myśl: „Zdrowie wasze w gardła nasze!”. Potem przeczytałam o Borubarze i Irasiadzie. I już chciałam zaprotestować przeciw naciągaczom, ale wpadłam na myśl, komu sprezentuję tę książkę. Huncowtowi. Prezydent 2015 na pewno się ucieszy.

czwartek, 3 marca 2011

Pączusie.

Jest tak i siak – to znana prawda życiowa. Jednak nie sprawdza się to w Tłusty Czwartek, bo tego dnia jest tak, że nie ma miejsca dla siak. A dzieje się tak, bo pulchne ciasto otacza ze wszystkich stron nadzienie konfiturowe bądź ajerkoniakowe, zmuszając przysmak do bezwarunkowego poddania się w zachłannej i zaślinionej ludzkiej gębie.

Rzadko widzę trzęsące się uszy Władka lat 95, ale dziś tak zachłannie pożerał pączki, że małżowiny postanowiły płynnym ruchem ochładzać zapracowane żuchwy powstańca. Nawet lekki przeciąg powstał w kuchni, więc postanowiłam zagaić rozmowę, bojąc się, że zdradziecki ruch powietrza może mnie do reszty przeziębić. Pomyślałam o cenach leków i nosie, z którego wylatuje płynna treść, więc czym prędzej się odezwałam.

– Władku, czy byłeś dla jakiejkolwiek kobiety pączusiem?
– Cholera wie! Z natury jestem szczupły, ale co babie przyjdzie do głowy, tego nie jestem w stanie odgadnąć – odparł AK-owiec, mlaskając ze smakiem.
– Fakt – przyznałam. – Bardziej przypominasz kostuchę, niż tłusty przysmak. Sama skóra i kości.
– Nie zapominaj o moich mięśniach – Władek podwinął rękawy, starając się naprężyć wiotkie bicepsy. – Wiesz, że w kanałach niosłem przez kilka metrów Irenkę lat niemal 99?
– Nie konfabuluj, Kwiatkowska w powstaniu warszawskim miała lat 33. I bidula nie dotrwała do setki.
– Ja dożyję. W przeciwieństwie do niej nie słucham Radia Maryja, dlatego mało się denerwuję. Telewizji zaś w ogóle nie oglądam, dlatego TRWAM. W zdrowiu i chuci. Bo mężczyznę konserwuje towarzystwo młódki. Nie rumień się, Adela. Może się pod to napijemy?
– W żadnym wypadku, pączusiu. Mam dziś randkę. Chcę być trzeźwa.
– Randkę? – Anonimowy Kobieciarz rozdziawił głupkowato buzię.
– Myślisz, że brakuje w naszej dzielnicy pączusiów? I nawet nie dobiegają jeszcze 60-tki!

Ubrałam się i wyszłam z mieszkania, zostawiając w samotności zaskoczonego Władka. Byłam umówiona z laryngologiem, bo drapało mnie w gardle. Nie mogłam w jego gabinecie zionąć alkoholem. A Władka lat 95 – podobnie jak każdego innego mężczyznę – trzeba trzymać w niepewności. Bo jak taki delikwent poczuje się jak pączek w maśle, wówczas jest stracony i goni pod inne skrzydła. Ale nie ze mną takie numery! Ja znam się na tych sztuczkach i wiem, kiedy protestować i przeciw czemu. No!

środa, 2 marca 2011

Bardzo smutna opowieść z happy endem.

Wiele łez w życiu wylałam, słuchając wzruszających opowieści, ale zawsze gdzieś na końcu smutek umierał. Dopiero po latach zrozumiałam, że płacz spowodowany był dużym zasoleniem organizmu i mimowolnym wydalaniem z niego tej okropnej soli, od której psują się nerki, a także buty w okresie mrozów i obfitych opadów śniegu. W ciemne jesienne wieczory oraz zimne, styczniowe i lutowe noce płakałam, natomiast w lecie częściej i obficiej pociłam się. I właśnie do konstatacji, że prawdziwego smutku nie ma, doszłam w okresie upalnej kanikuły.

To było w sierpniu 1999 roku, gdy wstąpił do mnie Władek wówczas lat 82 i zaproponował, że opowie najsmutniejszą historię świata. Akurat użyłam środka przeciw komarom, w mieszkaniu panował miły chłodek, jaki dają ściany starej kamienicy, a w kieliszku czekało na mnie schodzone białe wytrawne wino. Nalałam trunku dla Władka, on rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął snuć opowieść, która mogła zaburzyć mój pogodny, sierpniowy nastrój. Ale podjęłam ryzyko, bo lubię czuć gęsią skórkę podniecenia w sierpniowy wieczór.

– Adela, pierwszy raz pomyślałem o transplantacji organów w 1944 roku, gdy przedzierałem się przez warszawskie kanały. Obserwowałem niemieckie, często jeszcze świeże truchła. Nasi grabili faszystów z broni, ale ja myślałem, jak dobrać się do ich wnętrza. Mieli je pewnie wyeskploatowane, ale przebyć drogę pod Moskwę i nazad, to nie lada sztuka i trzeba mieć w środku niezłą maszynerię, by temu podołać. Koledzy powstańcy żyli na wojennych racjach, tych kartkach na cukier i inne wiktuały i ogólnie fizycznie byli mizerakami. Owszem, byliśmy silni duchem, ale wtedy medycyna nie wiedziała, gdzie duch tkwi w organizmie i wszyscy byli skłonni myśleć o sercu. Ale jak tu pobrać serce od kolegi z okopu? Z kolei pobranie serducha od Szkopa było ryzykowne, bo po transplantacji pacjent mógłby być nieczuły. Znaczy ja mogłem stać się zimnym draniem, bo przyznaję, że myślałem o częściach zapasowych dla swojej maszynerii.
Długo się wahałem, wokół mnie ciągle było dużo towarzyszy broni i jakoś nieskładnie było się przed nimi makabrycznie uzewnętrznić, wywnętrzniając nieprzyjaciela z wątroby. Tymczasem powstanie padło, ja się nie poddałem, tylko czmychnąłem i ukryłem się w ruinach. Głodowałem od kilkunastu dni, nawet ze zorganizowaniem wody miałem kłopot i nerki zaczęły mnie pobolewać. Pomyślałem, że właśnie z nimi mogę mieć w przyszłości kłopot. I wtedy usłyszałem kilka serii z karabinów maszynowych. Zaczaiłem się i po dłuższej chwili pobiegłem zobaczyć, co się stało. Zobaczyłem świeże żołnierskie zwłoki, a że miałem przy sobie nóż, to bez zwłoki załatwiłem sobie nerki na przyszłość, upychając je do kieszeni mojego płaszcza. Następnego ranka pobiegłem ponownie na miejsce pobrania wnętrzności i zobaczyłem, że dawcą był radziecki sołdat. Sobaka, zakląłem.
Nerki dobrze zabezpieczyłem i to był dobry krok, bo w 1958 roku dostałem kamicy nerkowej i jedynym ratunkiem był przeszczep. Dokonał tego znajomy weterynarz, bo nie chciałem się nikomu tłumaczyć, skąd mam organy. I stało się. Jestem Polakiem o ruskich nerkach. I dla mnie jest to najmutniejsza historia na świecie, Adela. No to na zdrowie!
– Na zdrowie! – odpowiedziałam.

Łyknęłam wtedy alkohol i już wiedziałam, że każda smutna historia niesie ze sobą radosny koniec. Przecież Władek mógł pić! Lecz niestety chleje do dziś, a ma już 95 wiosen i choć jest to niepokojące, to wiem, że życie znowu zaskoczy nas pozytywnym i radosnym zakończeniem. Może po jego śmierci okaże się, że nerki nadal są w porządku?
Jest ktoś chętny?

wtorek, 1 marca 2011

poniedziałek, 28 lutego 2011

O ambicji.

– Władku, czy twoją jedyną ambicją życiową jest miętoszenie kobiecych krągłości?
Pytanie zadałam przy kawie, choć o mało do naszego codziennego spotkania w samo południe nie doszło. Wczorajszy wyczyn huncwota, czyli sposób oddania maski mercedesa właścicielowi samochodu spowodował u sponsora atak szału. Złość skierował na AK-owca lat 95, ponieważ to on go o tę część samochodu poprosił. Na całe szczęście, Władek przebywał w warszawskich powstańczych kanałach i wie, jak w najtrudniejszych sytuacjach można się wyślizgać.
– Hmm – zastanowił się powstaniec. – Wydaje mi się, że nie do końca.
– Naprawdę? – zdziwiłam się. – W takim razie zaskocz mnie.
– Uważam, że ja też mam prawo do zmiętoszenia.
– Znowu się przeliczyłam!

Ludzie mają takie wspaniałe ambicje. Przemuś lat 46 chciał dać w życiu plamę i został malarzem, Sonia o rok starsza zapragnęła być artystką i w jej rękach wszystko twardnieje, Zygmunt lat 51 od dziecka chciał wszystko zdeptać i teraz jest szewcem. Tylko w moim najbliższym otoczeniu wszyscy jacyś tacy nieporadni. Huncwota za uszy musiałam wyciągać na Prezydenta 2015, Władek macantem się urodził i przez 95 żyje w stagnacji, nawet Lucjan Kutaśko nie chce rozwinąć swoich umiejętności społecznych, myśląc o kolejnej ucieczce wczesną wiosną na mazurskie jeziora. Nic, tylko muszę ich popychać. Do czynu, działania, akcji wszelakiej.

Zgadałam się dziś rano na ten temat ze sklepikarzem. Ildefons lat 55 uważa się za mądrego i na każdym polu daje temu wyraz. Dziś stał sam za kasą, bo swojej córce Ksantypce dał dziś wolne.
– Obserwuję cię, Ildefonsiku, od małego.
– Och – zaczerwienił się mężczyzna za ladą, poprawiając kitel na wysokości krocza.
– Tak, tak, jesteś bardzo zaradny. Masz wielkie ambicje i je realizujesz!
– Ale ilość pustych butelek mi się nie zgadza! Czy wie pani, Adelo, że tracę na tym po kilkaset złotych miesięcznie?!
– To sprzedawaj z kaucją!
– Nie mogę, bo ci ze sklepu naprzeciwko dają stałym klientom bez kaucji. Najchętniej rzuciłbym to w cholerę!
– Jak to? A twoje ambicje?
– Co było mi w życiu przykazane, zrobiłem. Spłodziłem Ksantypkę, przekazałem geny, trzeba się zbierać.

Co za głupoty! Brednie, bzdury, banialuki! No ale co można mówić, jak własnej córce daje się na imię Ksantypa. Ze zdziwieniem zaczynam spostrzegać, że polscy mężczyźni w ogóle nie mają ambicji. I przeciw temu protestuję!
Ale widzę szansę. Wiem, że pradziwego węża ambicji mają kobiety. I w nich nadzieja. W Polkach z wężem!

niedziela, 27 lutego 2011

Przed aparatem fotograficznym wiele nie zamaskujesz.

Mariola lat 17 nie przyszła. Jej babka Brydzia tylko wzruszyła ramionami, mówiąc, że pewnie poszła „na lofry”. Sandra lat 15 została zdyskwalifikowana, bo miała poniżej 160 cm wzrostu oraz cycki jak piegi, więc jej nawet do mieszkania nie wpuściłam. Dżoana lat 17 przyszła zaś na szpilkach wielkości 18 cm i tylko żuła gumę. Zdenerwowało to nawet jury, które po zadanym pytaniu, co kandydatka zaradziłaby na ocieplenie klimatu, gdyby została Miss Kamienicy, nie otrzymało żadnej odpowiedzi, bo Dżoana jedynie miętosiła w buzi balonową gumę, jak krowa holenderka na depresyjnych Żuławach. W taki sposób Miss Kamienicy została Samanta lat 18 od 4 miesięcy, która jednak nie wyrobiła sobie jeszcze dowodu, legitymując się jedynie biletem miesięcznym MPK.

Samanta świetnie poradziła sobie z pytaniem o szachy, mówiąc, że lubi obalać konia i grać królewsko, tylko na pokaz w halce się nie zgodziła, bo „w stare szmaty nie zamierza wchodzić”. W biustonoszu też się nie pokazała, bo przestała go nosić, gdyż cycki za bardzo jej sterczały, a ona marzy, by jej nieco obwisły. Brydzia i Ziuta z jury zadały jej jeszcze kilka pytań, natomiast Władek lat 95 milczał, nie radząc sobie z obfitym ślinotokiem, który cały czas mu się wydzielał.

W końcu jednak AK-owiec opanował mowę ciała, wręczył zwyciężczyni wiązankę kwiatów, płatkami ocierając o jeszcze nieobwisły biust dziewczyny, po czym obwieścił:
– Czas na główną wygraną, Samanta!
– Taa? – spytała zaintrygowana miss.
– Zrobimy ci sesję na masce mercedesa.
– W taki mróz? – zdziwiłam się.
– Sutki wyjdą wyrazistsze – zawyrokował Władek lat 95. – I skóra będzie wyglądała podniecająco.
– O nie, na taki ziąb to ja nie wyjdę!– zaoponowała Samanta lat 18.
W tym momencie rozległ się dzwonek u drzwi. Pobiegłam do przedpokoju i otworzyłam drzwi. Mój krewniak taszczył ze sobą coś dużego.
– Po drodze pogadałem ze sponsorem i razem wymontowaliśmy maskę od mercedesa – wysapał tomasz.ka.
– Chcecie u mnie zrobić fotograficzną Sodomę?
– Nasz miss to nie szara mysz – tublanie oświadczył Władek lat 95. – I myszkę pokazać może.
– Przed aparatem nic nie zamaskujesz – potwierdził huncwot.

I w tym momencie zakończyła się impreza. Nikt z mojego mieszkania nie będzie robił meliny i podejrzanych scen uwieczniał apartem fotograficznym. Zaprotestowałam gwałtownie, wyciągając z mieszkania za kudły najpiękniejszą kamienicznicę i popędzając Władka kopniakami po kostkach. Brydzia z Ziutą znały już moją furię, więc same chyłkiem uciekły. tomasz.ka zaś widząc, co się święci, oddał sponsorowi maskę od samochodu, wyrzucając ją przez okno. Na koniec sam umknął. Ja zaś przysięgłam sobie, że nigdy więcej żadnego konkursu nikt u mnie nie przeprowadzi.