środa, 2 marca 2011

Bardzo smutna opowieść z happy endem.

Wiele łez w życiu wylałam, słuchając wzruszających opowieści, ale zawsze gdzieś na końcu smutek umierał. Dopiero po latach zrozumiałam, że płacz spowodowany był dużym zasoleniem organizmu i mimowolnym wydalaniem z niego tej okropnej soli, od której psują się nerki, a także buty w okresie mrozów i obfitych opadów śniegu. W ciemne jesienne wieczory oraz zimne, styczniowe i lutowe noce płakałam, natomiast w lecie częściej i obficiej pociłam się. I właśnie do konstatacji, że prawdziwego smutku nie ma, doszłam w okresie upalnej kanikuły.

To było w sierpniu 1999 roku, gdy wstąpił do mnie Władek wówczas lat 82 i zaproponował, że opowie najsmutniejszą historię świata. Akurat użyłam środka przeciw komarom, w mieszkaniu panował miły chłodek, jaki dają ściany starej kamienicy, a w kieliszku czekało na mnie schodzone białe wytrawne wino. Nalałam trunku dla Władka, on rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął snuć opowieść, która mogła zaburzyć mój pogodny, sierpniowy nastrój. Ale podjęłam ryzyko, bo lubię czuć gęsią skórkę podniecenia w sierpniowy wieczór.

– Adela, pierwszy raz pomyślałem o transplantacji organów w 1944 roku, gdy przedzierałem się przez warszawskie kanały. Obserwowałem niemieckie, często jeszcze świeże truchła. Nasi grabili faszystów z broni, ale ja myślałem, jak dobrać się do ich wnętrza. Mieli je pewnie wyeskploatowane, ale przebyć drogę pod Moskwę i nazad, to nie lada sztuka i trzeba mieć w środku niezłą maszynerię, by temu podołać. Koledzy powstańcy żyli na wojennych racjach, tych kartkach na cukier i inne wiktuały i ogólnie fizycznie byli mizerakami. Owszem, byliśmy silni duchem, ale wtedy medycyna nie wiedziała, gdzie duch tkwi w organizmie i wszyscy byli skłonni myśleć o sercu. Ale jak tu pobrać serce od kolegi z okopu? Z kolei pobranie serducha od Szkopa było ryzykowne, bo po transplantacji pacjent mógłby być nieczuły. Znaczy ja mogłem stać się zimnym draniem, bo przyznaję, że myślałem o częściach zapasowych dla swojej maszynerii.
Długo się wahałem, wokół mnie ciągle było dużo towarzyszy broni i jakoś nieskładnie było się przed nimi makabrycznie uzewnętrznić, wywnętrzniając nieprzyjaciela z wątroby. Tymczasem powstanie padło, ja się nie poddałem, tylko czmychnąłem i ukryłem się w ruinach. Głodowałem od kilkunastu dni, nawet ze zorganizowaniem wody miałem kłopot i nerki zaczęły mnie pobolewać. Pomyślałem, że właśnie z nimi mogę mieć w przyszłości kłopot. I wtedy usłyszałem kilka serii z karabinów maszynowych. Zaczaiłem się i po dłuższej chwili pobiegłem zobaczyć, co się stało. Zobaczyłem świeże żołnierskie zwłoki, a że miałem przy sobie nóż, to bez zwłoki załatwiłem sobie nerki na przyszłość, upychając je do kieszeni mojego płaszcza. Następnego ranka pobiegłem ponownie na miejsce pobrania wnętrzności i zobaczyłem, że dawcą był radziecki sołdat. Sobaka, zakląłem.
Nerki dobrze zabezpieczyłem i to był dobry krok, bo w 1958 roku dostałem kamicy nerkowej i jedynym ratunkiem był przeszczep. Dokonał tego znajomy weterynarz, bo nie chciałem się nikomu tłumaczyć, skąd mam organy. I stało się. Jestem Polakiem o ruskich nerkach. I dla mnie jest to najmutniejsza historia na świecie, Adela. No to na zdrowie!
– Na zdrowie! – odpowiedziałam.

Łyknęłam wtedy alkohol i już wiedziałam, że każda smutna historia niesie ze sobą radosny koniec. Przecież Władek mógł pić! Lecz niestety chleje do dziś, a ma już 95 wiosen i choć jest to niepokojące, to wiem, że życie znowu zaskoczy nas pozytywnym i radosnym zakończeniem. Może po jego śmierci okaże się, że nerki nadal są w porządku?
Jest ktoś chętny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz