sobota, 29 czerwca 2013

Co drugi mój znajomy to pchełka.

Stałam w kolejce oczekującej na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku, a poranna mgła spowijała nasz ogonek. Na jego czele stała Kunia lat 90 i ją jeszcze widziałam, ale Stefanię lat 71 zamykającą łańcuch wielbicielek chrupkiego chleba to już tylko słyszałam. Może dlatego rozmowa łatwiej zeszła na mężczyzn, dotykając ich intymnych sfer.

Mgła jest jak izolacja termiczna w zewnętrznej ścianie klasztoru. Mgła jest jak izolacja akustyczna w domu uciech. Mgła jest jak drzwi lodówki, w której przetrzymujesz zamrożone dowody męskiej marności.

– Mój stary zawsze ryczał – odezwała się Malwina lat 92, stojąca tuż obok zamykającej kolejkę Stefci. – Najpierw jak lew, potem jak osioł. W końcu go chciałam go zakneblować, ale na całe szczęście wcześniej zakrztusił się i wyzionął ducha.
– Czyli masz spokój? – zainteresowała się Klotylda lat 58.
– Uważam, że twoje porównanie mężczyzny do zwierzęcia jest dobrym pomysłem – zauważyłam.
– Nie lubię ryków – powiedziała Malwina.
– Witek z parteru to zwyczajny wieprz – w dyskusji wzięła głos także Kunia. – Jak ty, Adela, możesz mieszkać w jednym wejściu z pospolitą świnią?
– On mieszka na parterze, a ja na IV piętrze – wyjaśniłam.
– A ja uważam, że każdy mężczyzna to pchełka - obwieściła Wiesia lat 80.
– Ciężko wchodzić przez chlew na salony... – wymamrotała Kunia.
– Pchełka? – zdziwiła się Klotylda.
– To wcale nie jest głupie – poparłam Wiesię. – Ja też uważam, że co najmniej co drugi mój znajomy to pchełka.
– Ale dlaczego pchełka?
– Są żądni krwi? – przypuściła Malwina.
– Też.
– Lubią skoczną muzykę? – spytała Stefcia.
– To prawda.
– Nie usiedzą na miejscu?
– A jakże!
– Lubią, gdy kobiety rozdrapują rany?
– Otóż to! – wykrzyknęłam.

Zapadłyśmy w zadumę, wspominając wszystkie ukąszenia. Mgła nadal nas spowijała, a furgon z pieczywem błądził, nie dojeżdżając na czas. Ale słońce miało wkrótce wyjść. W końcu większość z nas była wdowami.

Zawsze przyjdzie taka chwila, gdy do kobiety uśmiechnie się Los.

piątek, 28 czerwca 2013

Miotłacze ognia.

Gizela lat 44 objęła niedawno posadę dozorczyni i przynajmniej od tygodnia starała się opanować chaos, jaki panował w naszej kamienicy. Myła okna na klatce schodowej, szorowała schody i poręcze, zmazywała napisy ze ścian typu „Jola kocha Miśka” albo inne „I love U”.

Gorzej było przed domem. Wprawdzie Gizela zamiatała pety, te po papierosach i te po napojach, ale ciągle wiatr nawiewał jej nowe gałązki i liście, które opadały z drzew rosnących przy ulicy. Gizela narzekała, biadoliła i klęła pod nosem, wytrwale zamiatając odpadki. Nieustannie zastanawiała się jednak, jak poradzić sobie z kłopotem i przestać wykonywać syzyfową pracę.

Wracałam dziś z zakupami i natknęłam się na Gizelę. Ona stała przed kupką zamiecionych śmieci, wpatrując się w nią nienawistnie.
– Muszę cię pochwalić, Gizelo – zaczepiłam dozorczynię. – Jesteś robotna i skrupulatna.
– E tam, ciociu Adelo.
– Co cię gnębi, moje dziecko?
– Mam pomysł. Masz ciociu zapałki?
– Nie. A może jakieś inne krzesiwko?
– Co planujesz?
Gizela podeszła do dwóch pijaczków obalających piwo przed sklepem. Poprosiła ich o ognia, a jeden z nich podał jej żarzącego się peta. Dozorczyni wróciła do mnie. Znaczy do kupki śmieci.

– Co robisz?
Próbowałam powstrzymać Gizelę. Nie udało mi się, bo była o 30 lat szybsza ode mnie.
– Na liście najskuteczniejsze są miotłacze ognia.
– Miotacze?
– Miotłacze.
W tym momencie Gizela podpaliła swoją miotłę, po czym przyłożyła ją do kupki liści. Zajęły się błyskawicznie, a pijaczek krzyknął do drugiego: „Zbychu, skocz do sklepu po kiełbaski. Pogrillujemy!”
– A teraz pójdę na klatki. Zacząć od twojej, Adelo?
– Ty nas skopcisz! – oskarżyłam dozorczynię.
– A gdzież tam! Miotłacze są bezpieczne!

Zaprotestowałam. Pobiegłam po wodę, wepchnęłam się w kolejce przed pijaczków i kupiłam 5-litrowe opakowanie. Nie gasiłam ogniska. Chlusnęłam wodą Gizelę.
Musiałam ją otrzeźwić...

czwartek, 27 czerwca 2013

Trąby jerychońskie.

Stałyśmy dziś o świcie z Kunią lat 90 oraz Teklą lat 77 w kolejce oczekującej na przyjazd świeżego pieczywa, a oczy nasze błądziły po fasadzie kamienicy znajdującej się naprzeciw sklepu spożywczego.

– Boję się – przyznała się przestraszona Tekla.
– Ja także niepewnie poruszam się po wildeckich ulicach.
– Pamiętam sceny balkonowe – przypomniała sobie Kunia – ale dziś mało kto ma odwagę wyjść na balkon, a co dopiero śpiewać pod nim.
– Stare obyczaje legły w gruzach – przyznałam Kuni rację.
– Mam pomysł! Wpadnijcie do mnie po drugim śniadaniu – poprosiłam koleżanki, na co one ochoczo przystały.

W międzyczasie zdążył odwiedzić mnie Władek lat 97, który zżarł 2 pączki i wysiorbał kawę, a potem dolewkę, wpadły później dziewczyny i około godziny 10.30 już w czwórkę dopinaliśmy nasz plan. Na początku postanowiliśmy wpaść do Walerego lat 34, który w dzielnicy był znanym kibicem Lecha Poznań i dysponował wieloma kibolskimi gadżetami. Nas jednak nie interesowały ani ostre, ani tępe narzędzia. Udało się jednak z magazynu Walerego wydobyć 4 sztuki wuwuzele. Tak zaopatrzeni wyszliśmy znów na słońce, które wypełniło wildeckie ulice.

– Dmuchamy na trzy cztery! – zarządziłam.
– W co mam wycelować swoją trąbę? – spytał Władek, wpatrując się w swój rozporek. Dziewczęta w odpowiedzi spontanicznie zachichotały.
– Tylko bez głupich żartów. Przed nami bardzo poważne zadanie! Zrozumiano?
– Tak jest! – odpowiedziała karnie reszta grupy.
– To do dzieła! Celujemy w płat tynku, który odstaje od ściany! Trzyyyy!!! Czteeeeeryy!!

Dmuchnęliśmy potężnie, a siła fali dźwiękowej dotarła do ściany i odbiła się razem z kawałkami tynku. Powtórzyliśmy „super dmucha”, usuwając w całości zagrożenie dla przechodniów. Nie spodobało się to jednak naszej dozorczyni Gizeli lat 44.
– Co jest do jasnej ciasnej?! Kurzycie mi tu! Znowu muszę pozamiatać!
Zignorowaliśmy panią cieciową, biorąc się za niebezpieczne balkony.
– Trzyyyy!!! Czteeeeeryy!! – zakomenderowałam.
Znowu odleciały kawałki tynku i gruzu. Niestety, naszej akcji postanowiła przeszkodzić Gizela. Zamachnęła się miotłą, trafiając włosiem w trąbę Władka. Musiałam zaprotestować, stając w obronie powstańca. Wycelowałam wuwuzele prosto w Gizelę. Dmuchnęłam lekko, ale to wystarczyło, by z Gizeli spadł tynk.

Nasza dozorczyni bez makijażu wyglądała strasznie. Dopiero teraz zrozumiałam, jaką siłę miały biblijne trąby jerychońskie...

środa, 26 czerwca 2013

Widokówka.

Nigdy nie podejrzewałam Kuni lat 90 o to, że na starość może z niej się zrobić widokówka. A wszystko przez niedobór lata i wykorzystywanie każdego promienia słonecznego. Na początku myślałam, że nie będzie źle, bo wiele dobrego ludzkość zawdzięcza wszelakim deficytom, niezależnie od dziedziny, ale w przypadku Kuni ta zasada się niestety nie sprawdziła. Ludzkość nic nie zyskała, a człowieczeństwo brutalnie dostało w pysk.

Kunia posiadała wprawdzie wiele zalet, a do największych należała niechęć do korzystania z solarium. Kunegunda – jak wiele kobiet w Polsce – na solarium się sparzyła. Pierwszy i jedyny raz skorzystała z możliwości zaaplikowania sobie sztucznej opalenizny w 1998 roku. Położyła się na łóżku i ucięła sobie półgodzinną drzemkę. Później podejrzewała nas o rasizm, ale to nieprawda, bo na poznańskiej Wildzie nie dochodzi nawet do obrażania Murzynek. Tym bardziej Metysek, a Kunia była w tamtym momencie czerwonoskóra. Unikałyśmy jej z innego powodu: ona po prostu zrobiła się dzika. Bałyśmy się, że wciągnie ją pasja zwana kanibalizmem albo zarazi nas pigmeizmem, czy jak tam to się nazywa. To coś, co ma prezes Jarosław Kaczyński.

W każdym razie wybryk Kuni dawno poszedł w zapomnienie dzielnicowej świadomości Dopiero dziś mi się to przypomniało. Wyszliśmy z Władkiem lat 97 na spacer, przeszliśmy kilka kroków i zobaczyliśmy Kunię na jej balkonie.
– Co za ciało! – skonstatował AK-owiec, który dysponował ostrością wzroku dobiegającego do setki dalekowidza i pierwszy dostrzegł naszą wspólną znajomą.
– Matko Boska! – zawtórowałam powstańcowi.
– Cześć! – odkrzyknęła Kunia. – Poopalacie się ze mną?
– Na balkonie? – zdziwiłam się.
– Nago? – spytał Władek, po czym sam sobie szybko odpowiedział – Z wielką chęcią!
– Lubię być na widoku – zwierzyła się Kunia, zmieniając pozycję z leżącej na siedzącą i zasłaniając ręką obnażony biust.
– O ja cię! – zaślinił się powstaniec.
Postanowiłam stanąć na wysokości zadania, mimo faktu, że to ja stałam na dole, a Kunia spozierała na nas z wysokości balkonu na drugim piętrze.
– Kochana, nie bądź widokówką, bo jak ci przykleję znaczek, to od razu pojmiesz, że to kancer – ostrzegłam koleżankę.
– Adela, o co ci chodzi? – oburzył się AK-owiec. – Wolnoć Iwonie na jej balkonie.
Zlekceważyłam Władka, ale Kuni musiałam przepowiedzieć.
– Ty mi terapię zawalasz! Ty mi Anonimowego Kobieciarza na złą drogę chcesz sprowadzić!

Pociągnęłam za rękaw mego druha, odciągając go od widokówki lat 90. Tymczasem Kunia przekręciła się na brzuch. Myślę, że chciała opalić także pośladki.

wtorek, 25 czerwca 2013

Kaloryfer.

Na poznańskiej Wildzie bezdomność pozbawiona jest koczowniczego atrybutu. Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53 od kilku sezonów mieszkają na działkach i tam też odbywają się największe dzielnicowe atrakcje. Mój druh Władek lat 97 powiada, że nigdzie nie można się tak dobrze zabawić jak na ogródku bezdomnych. Powstaniec twierdzi, że człowiek czuje tam, że odnalazł utracony raj. Nie za bardzo mu wierzę, bo AK-owiec ma węża w kieszeni i lubi pić na krzywą paszczę weterana. Czuje się jak w niebie, gdy może chlać na cudzy rachunek.

Również w ostatnią niedzielę miała odbyć się na działkach wielka impreza. Zdzicho i Maryś już w piątek porozwieszali afisze, z których wynikało, że tuż po uroczystej sumie w kościele Zmartwychwstania Pańskiego mężczyźni mogą zadbać o kaloryfer. Zainteresowało to nas, bo wielkimi krokami zbliżał się sezon grzewczy, a my byłyśmy już zbyt stare na to, by zamawiać węgiel i tachać go do piwnicy, a potem codziennie chodzić z wiaderkiem polskiego czarnego złota od poziomu przyziemia na wysokie czwarte piętro w przedwojennej kamienicy, jak to było w moim przypadku.

Po sumie może tylko kilka osób odłączyło się od wielkiego strumienia rozespanych ludzi, którzy po mszalnej rutynie dnia siódmego nabrali ochoty na łyknięcie swojskiej rozrywki. Ruszyliśmy w kierunku działek znajdujących się przy parku im. Jana Pawła II. My z Władkiem szliśmy w szpicy rozbudzonej, radośnie usposobionej wyprawy. Rozochocony AK-owiec nawet zaintonował sprośną, żołnierską piosnkę, ale nadepnęłam go na odcisk i na całe szczęście nikt melodii nie zdążył podchwycić.

Maryś i Zdzicho już z daleka zobaczyli ludzki sznur, uśmiechając się do nas przyjaźnie i kiwając powitalnie rękami. Wcześniej poczynili starania, by rozpocząć bezdomne show od razu, kiedy zgromadzi się odpowiednia ilość ludzi. Przyszło nas sporo, tworząc krąg wokół dzielnicowych kaowców.

Bezdomni ogłosili rozpoczęcie zawodów i zaprosili do czynnego uczestniczenia wszystkich macho z Wildy. Dziś w konkurencji mogli brać tylko mężczyźni, więc wypchnęłam Władka, który zaczął do pasa obnażać się. Półnadzy zawodnicy ustawili się na linii startu, a Maryś i Zdzicho zaczęli obwieszać ich żeberkowymi kaloryferami.

Mężczyźni z kaloryferem na brzuchu wyglądają fantastycznie. Ekscytująco, podniecająco, niebiańsko. Uważam, że jeśli Bóg nie jest hermafrodytą, lecz mężczyzną, to musi mieć kaloryfer na brzuchu. Tymczasem Maryś gwizdnął i mężczyźni ruszyli. Biegli na metę, która była ustanowiona w pobliskim punkcie skupu złomu.

Z sąsiadkami patrzyłyśmy urzeczone na zawodników z kaloryferami. Wprawdzie potem Władek relacjonował, że dla niego to wcale nie była zbyt lekka atletyka, ale nie zaprzeczył, że ta dyscyplina jest królową sportu.

Cieszyłam się, że bezdomni zarobili trochę grosza. Zasłużyli sobie na to.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Muzeum bielizny.

Stałyśmy w kolejce oczekującej na dostawę świeżego chleba, tępo patrząc się przed siebie i przeżuwając resztki weekendu. Jedna z sąsiadek uśmiechnęła się pod nosem, druga splunęła przed siebie, jeszcze inna pocierała bezmyślnie nos, tocząc w palcach lewej ręki kulkę z własnych smarków. Tylko Kunia lat 90 wybijała się. Ona z kolei drapała się po pupie, nerwowo obciągała na sobie gustowne ubranko, przestępowała z nogi na nogę – wyraźnie coś ją drażniło.

– Kochana, co z tobą? – spytałam troskliwie.
– Ubrałam gacie non iron.
– Że co? – zdziwiła się Klara lat 71.
– Hę? – zawtórowała jej Otylia lat 65.
– Miałam to samo, gdy nosiłam parciane gatki – obwieściła Antonia lat 80.
– Znaczy co? – zdziwiła się Ludmiła lat 63.
– Drapałam się szponami po zadku – wyjaśniła Antka. – Aż mój świętej pamięci Anzelm powiedział, że jestem zdartą dupą.
– Co za bezczelna świnia z Anzelma – zauważyła Gryzelda lat 88. – Jak go spotkam, to przepowiem mu do rozumu!
– Ale on nie żyje! – powtórzyła głośniej Antka.
– To nie szkodzi. Jak go spotkam, to ordynus popamięta.
– Kunia – postanowiłam przeciąć Antkowo-Gryzeldową dygresję – po co założyłaś non iron skoro na wyciągnięcie ręki masz bawełnianą, a nawet jedwabną bieliznę?
– Widzisz, Adela, chciałam poczuć się młodsza. Ale doszłam do wniosku, że podróży w czasie nie można dokonać w starych gatkach. Zbyt mocno swędzi.
– No jasne – potaknęła Ludka. – Żaden naukowiec nie podróżuje w czasie w zbroi i z mieczem zerwikapturem u boku!
– Ludmiło, żaden naukowiec nie podróżuje w czasie – zaoponowała Maryna lat 59.
– Może ich nie stać. Chyba słabo zarabiają – przypuściła Gryzelda. – Powinni częściej grać w Milionerach, czy coś podobnego zrobić...
– Jak coś swędzi, to trzeba wyrzucić do lamusa – zaproponowała milcząca dotąd Dioniza lat 76.
– Nie można przeszłości wyrzucać na śmietnik! – zaprotestowałam.
– Co proponujesz? – spytała rzeczowo Kunegunda lat 88.
– Zróbmy muzeum. Muzeum bielizny. Niech każda przyniesie swoje stare gacie, skarpety i gorsety. Podwiązki i pończochy. Koronki i fiszbiny!

Zacieśniłyśmy nasze grono, szepcząc gorączkowo i omawiając pomysł, który nas wszystkie zapalił. Nie zauważyłyśmy, jak podjechał dostawczak z pieczywem. Sklepowe wyłożyły chleb i bułki na półkę, ale nikt nie kwapił się do zrobienia zakupów. W końcu kierowniczka wyszła przed sklep, zachęcając nas do wejścia do sklepu.

W imieniu nas wszystkich obejrzała się w kierunku kobiety zza lady Kunia.
– Świeże? Tylko stare się liczy! Czerstwe, rozumie pani?

niedziela, 23 czerwca 2013

O powodach płaczu.

Już o godzinie dziewiątej rano zjawił się u mnie Władek. Otworzyłam mu drzwi, a on nagle i niespodziewanie przywarł do mojego ramienia, obficie zraszając mi rękaw. Szloch rozrywał mu klatkę piersiową, więc poczochrałam resztkę jego włosia na głowie, by uspokoić 97-letniego mazgaja.

– Co się stało, słodziutki?
– Nie jestem słodziutki, Adela. Jestem słony.
– Znów mam płacić za naszą znajomość? Ile chcesz pożyczyć?
– Nie bądź cyniczna! To przez twoją dietę!
– Że jak?!

AK-owiec chlipał nieprzerwanie, a ja zastanowiłam się. Kiedyś dieta była inna – bezsolna... Jednak w XIII wieku pojawiła się święta Kinga i od tej chwili można było pomoczyć nogi w wodzie z solą węgierską. Niestety, znaleźli się tacy, co po królewskim pedicure dolewali popłuczyny do zup. A potem do potraw mięsnych. Aż skończyło się to rzewnym płaczem Władka na moim ramieniu.
W moim domu rodzinnym na obiad podawano krwiste mięso, ponadto tatuś znosił pyry z pola, które trzeba było osolić przed gotowaniem. Dokładał do kotła zakonserwowaną solą karkówkę, potem przynosił kalarepę czy inną sałatę, mama przyprawiała ją solą i jadło się tak, że uszy się trzęsły.

Sól zawsze doprowadzała do płaczu. Najadł się ojciec mięcha z solą, to później musiał świństwo wydalić z organizmu. Działo się to najczęściej podczas popijawy, gdzie chłopu najłatwiej cisną się łzy do oczu. W innych przypadkach mężczyzna raczej udaje, że odżywia się zdrowo i nie używa soli. Dlatego wodotrysk z oczu powstańca zaskoczył mnie.

– Władku, za darmową michę zawsze słono trzeba zapłacić. Właśnie tak wygląda sól ziemi ojczyźnianej.
– Ale ja płaczę!
– Kochasiu, czy mógłbyś przytulić się do drugiego ramienia? Z tego mi już kapie na biodro.
– Adela, tobie ciągle coś nie pasuje!

Władka porwała kolejna fala szlochu. Jego gwałtowny spazm spowodował, że piersi zaczęły wyskakiwać mi ze stanika. Brutalnie odepchnęłam od siebie AK-owca, wciskając osobiste atuty na swoje miejsce.
– Co ty sobie wyobrażasz! – fuknęłam. – Nie dość, że przez ciebie robię się mokra, cycki mi w biustonoszu harcują, to ty mnie jeszcze strofujesz?!

Władkowi łzy momentalnie się wysuszyły. Spojrzał na mnie lubieżnie, co musiało zaowocować protestem.
Chwyciłam go za ucho, bezwzględnie je tarmosząc.