sobota, 15 czerwca 2013

Uśmiech odyńca.

Heinrich lat 57 mieszkał na Wildzie od 22 lat i to nas chroniło przed jego wściekłym atakiem. Bo Heinrich choć był człowiekiem dzikim, to szanował sąsiadów. Nie wadził nikomu, nie wchodził w drogę, ale też szanował swoją odrębność i nie lubił, gdy ktokolwiek wtykał nos w jego sprawy. Mieszkańców dzielnicy najbardziej dziwiło to, że nikt nigdy nie widział na jego twarzy uśmiechu. Dlatego Heinricha nazywano na Wildzie smutnym odyńcem. I trochę bano się go.

Heinrich przekroczył granicę polską późną jesienią w 1989 roku. Najpierw chciał zostawić swojego trabanta w zielonogórskich lasach, ale coś nie pozwalało mu – jak wielu Niemcom – zdjąć nogi z gazu. Samochód pyrkał, a Heinrich zanurzył się w myślach. Ocknął się dopiero, gdy skończyło mu się paliwo. Wyszedł zafrasowany z wozu, rozejrzał się naokoło, a fasady domów dopasowały się do jego wrednego samopoczucia. Było szaro, mgliście i nieprzyjemnie. Pierwszy napotkany mężczyzna wcisnął mu żywą gotówkę do ręki i po chwili odjechał jego trabantem. Heinrich stał samotny na skrzyżowaniu ulicy Hetmańskiej i Rolnej w Poznaniu, aż ulitowała się nad nim przechodząca kobiecina. Zaproponowała mu nocleg, a on po kilku miesiącach pochował ją w zmarzniętej ziemi na cmentarzu na Dębcu.

Henirich miał kontakt ze światem tylko wtedy, gdy wyglądał przez okno mieszkania, które odziedziczył po staruszce. Pieniądze z niemieckiej renty przynosił mu listonosz Zbinio lat 37, który po godzinach pracy robił mu zakupy. Otrzymywał za to drobne w europejskiej walucie. I to Zbinio od czasu do czasu dzielił się wrażeniami o Heinrichu. W każdym razie wszyscy byliśmy przygotowani, że NRD-owski rencista może kiedyś wybuchnąć niczym gruba berta.

Nastały pierwsze jesienne dni i oblicze odyńca spozierające zza szyby pokryło deszczowymi łzami. W Kunii lat 88 powodowało to zwiększoną obawę przed wybuchem Heinricha. Ja miałam inne wrażenie. I postanowiłam je zweryfikować. Dziewczyny z ogonka oczekującego codziennie na dostawę świeżego pieczywa stanowczo mi to odradzały, ja jednak gdy się uprę, to nie ma na mnie siły.

Po moim kołataniu w drzwi smutny odyniec otworzył mi je niemal natychmiast – jakby stał za nimi i oczekiwał mego przyjścia.
– Wie geht's Ihnen, Heinrich? – spytałam.
– Topsze – odpowiedział samotny dzik z NRD.

piątek, 14 czerwca 2013

Antychryst.

W Poznaniu istnieje dzielnica, w której nieustannie trwa uczta weselna. Wszyscy tam biesiadują, jedzą, piją, lulki palą. To Wilda. Żyjący tu ludzie nie należą do bogaczy, ale często się uśmiechają, tańczą i padają sobie w objęcia. Niepodzielnie panują swawole i hulanka. Nawet kac przebiega tu łagodniej niż w innych miejscach stolicy Wielkopolski. Na Wildzie radość rozprasza chmury i przestawia literki w wezwaniach komorniczych. Nie ma tu gnid, no chyba że we włosach dzieci, które właśnie rozpoczęły rok szkolny. Kobiety są eleganckie nawet w fartuchach, a mężczyźni są męscy w ogrodniczkach i białych skarpetkach prześwitujących spod sandałów.

W ten sposób dowartościowywałyśmy się, stojąc w ogonku oczekującym na przyjazd furgonu ze świeżym chlebem, bułeczkami i innym jadłem pachnącym spieczoną skórką. Obok mnie stała Kunia lat 90, a z drugiej strony Eliza lat 66. Byłyśmy szczęśliwe i podbudowane treściami naszych opisów dzielnicy. Tak widziałyśmy otaczający nas świat, definiując lokalny patriotyzm. I w tej podniosłej chwili zaskoczył nas Antychryst. Zaszedł nas z boku, niespodziewanie wyłonił się zza węgła i przestraszył nie na żarty.

Antychryst miał lat 33 i swoją antychrystowość udowodnił latem, gdy próbował chodzić po spokojnej wodzie w stawie znajdującym się w parku imienia Jana Pawła II w Poznaniu. (Zresztą parki takiego imienia istnieją wszędzie, pewnie nawet na Równinie Serengeti.)

Antychryst wszedł na taflę i nie utrzymał się na niej, idąc od razu na dno. Trochę powątpiewałyśmy w jego antychrystowość, ale Antychrysta było także stać na cud. Potrafił zamieniać wino w wodę...
Gdy ujrzałyśmy Antychrysta, to wszystkie chwyciłyśmy za telefony komórkowe, dzwoniąc do uczestników dzielnicowych hulanek i swawol, by ukryli się w największych zakamarkach, choć i tak nie byłyśmy pewne, czy Antychryst tego nie widzi swym trzecim okiem i nie przyszpili ich później w ciemnym odwecie szatańską igłą, czy innym diabelskim drutem.

– Antychryście – zaczepiłam Antychrysta. – Co ci po zamianie wina w wodę? Odbierasz ludziom radość. Przez ciebie dzielnica robi się smutna jak monitorowane osiedle. To twoja wina!
– Masz chleb powszedni? – zapiskał Antychryst. – To nie piszcz.
– Właśnie, że nie mamy razowego powszedniaka – wtrąciła się Kunia. – Czekamy na przyjazd dostawczaka.
– Kęsim! – zawarczał Antychryst.
– Hę? – dopytała Eliza.
– Już ja wam pokażę!

Myślałyśmy, że Antychryst się tylko odgraża, ale on wyciągnął diabelskie nasienie. Gęsia skóra pokryła nasze ciała. Straciłyśmy głos. Potrzebowałyśmy łyka wina, by dojść do siebie, ale w sklepie była tylko woda. Butelki pod etykietami ukrywającymi napitki spod marki „pisane patykiem” również miały H2O.

Zrozumiałyśmy, że lanie wody na nic nie pomaga...

czwartek, 13 czerwca 2013

Miotła.

W przyszły weekend w Poznaniu odbędą się warsztaty z tanga, na które jakiś czas temu zapisałam się. Cieszyłam się, że wyrwę się sama i poznam nowych ludzi. Kobieta pójść w tango może w każdym wieku, ale mężczyzna już nie. Wiem o tym, bo aplikację Władka lat 97 organizatorzy odrzucili. On jednak nie zniechęcił się, postanawiając, że przygotuje mnie do warsztatów. Było to bardzo miłe z jego strony, tym bardziej, że na moje obawy, że o inne tango mu chodzi, powstaniec zareagował z oburzeniem: „Adelo, ty tylko o seksie”, zaczął obłudnie, bo to przecież on jest seksoholikiem, nie ja. Potem jednak zdobył się na szczerość. „Jeśli zgrasz się ze mną w tangu andrusowskim, to nie będziesz szukała innego partnera”. Wzruszyłam na to ramionami, bo chciałam sobie potańczyć i nie przypisywać do tego żadnych ideologii.

No cóż, odkąd skończyłam 70-tkę, przestałam rozglądać się partnerem. Mężczyźni mają inaczej, choć trzeba uczciwie przyznać, że partnera szukają tylko homoseksualiści. Pozostali molestują kobiety. Wiem, bo wielekroć tego doświadczyłam, choć adoratorzy byli mniej nachalni niż sześćdziesięciolatkowie. Po prostu ich amory trwają dłużej, a czasem absztyfikant jest gotów nawet o nich zapomnieć. Oczywiście pod warunkiem, że ma Alzheimera, co wcale nie jest rzadkie.

Władek umówił się ze mną na dziewiątą, bo twierdził, ze to najlepsza pora na pląsy. Wyjątkowo był punktualny. Wprowadziłam go do salonu, uprzednio przesuwając meble pod ściany. Na środku pomieszczenia powstał spory plac na wywijasy, baletowe pas i swojskie hołubce. Położyłam ręce na powstańcu, zrobiłam miejsce, by mógł włożyć nogę między moje nogi i czekałam na jego pierwszy ruch. Muzyka od kilku taktów sączyła się z głośników.

– To co robimy? – spytałam głupio.
– Musimy się w tańcu zapląsać.
– Chyba zaplątać? – poprawiłam Władka.
– Nie gadaj! Wczuj się!
– No to prowadź! – obruszyłam się.
Powstaniec stał jakby go wmurowało.
– Ja tu jestem tylko miotłą.
– Że co?
– Chcę ci pomóc, a nie lubię tańczyć. No to jestem miotłą.
– Czy ty uważasz, że pójdę w tango z takim cieciem?! – wybuchnęłam. – I nie rób głupiej miny! Pomóż przesunąć graty!

Mimo wzburzenia udało mi się powstrzymać negatywne emocje, które uchroniły mnie przed ostentacyjnym wyjściem z mieszkania AK-owca. Dzięki temu meble znów stanęły na swoim miejscu.

Dopiero wtedy rozpoczęłam swój protest. Był równie temperamentny jak tango.

środa, 12 czerwca 2013

Bryndza.

- Ale bryndza! - Władek lat 97 obwieścił mi dziś podczas drugiego śniadania, zajadając się pajdą chleba posmarowaną miękkim, podpuszczkowym serem produkowanym z owczego mleka.
- Co chcesz? Ten ser produkuje się przecież w Polsce, Rumunii, Rosji, Austrii, Czechach oraz na Słowacji i Ukrainie.
- Masz rację, Adela - przytaknął AK-owiec. - Taka bida, że aż bryndza.
- W życiu masz tak samo. Najpierw życie cię kruszy, a potem wydaje ci się, że za chwilę już się odwróci, bo zaznajesz odrobiny ciepła, tymczasem akurat wtedy atakuje cię pleśń.
- Oidium lactis?
- Dokładnie.
- I w końcu lądujesz na talerzu biznesmena traktującego cię jako target...
- Pożerający cię przedsiębiorca może być z każdej branży - oznajmiłam powstańcowi.
- Niby dlaczego?
- Bo słowo bryndza pochodzi z języka wołoskiego. Rumuni wymawiając słowo "brânză" mają na myśli ser.

Zamilkłam, Władek też oddał się swoim myślom, a ja starałam się przebić przez barykadę jego czoła, by poznać przyczynę jego narzekań. Wprawdzie nietrudno było się domyślić, ja jednak zawsze miałam nadzieję, że mój druh kiedyś mnie zaskoczy. Mimo wszystko indagację rozpoczęłam rutynowo.

- Ile chcesz pożyczyć?
Władek stłumił uśmiech i udał brak zainteresowania. Wydobył nowy wyraz twarzy, zawieszając na piegach melancholię.
- Życie jest takie...
- Jakie?
- No wiesz...

Znów oddaliśmy się zadumie. Byłam gotowa pożyczyć Władkowi maksymalnie 200 złotych, on pewnie też zastanawiał się, ile mogę mu pożyczyć. Żądając zbyt wysokiej kwoty mógł liczyć się z tym, że nie dostanie ani grosza.

- Widzisz, Adela - przerwał ciszę AK-owiec - życie jest takie długie, że pieniędzy starcza jedynie do połowy. Zresztą im dłużej żyję, tym dobitniej dochodzi do mnie prawda, że forsa kończy się już w 1/3 długości życia.
- Dlatego rząd wysyła 6-latków do szkoły. Szybciej zaczną utrzymywać emerytów.
- Adela, nie dotrwam do chwili, gdy pierwszoklasiści skończą studia, pójdą do roboty i zaczną mnie utrzymywać. Pożyczysz mi stówę?
- Mogę dać 80.
- Liczyłam na stówę...

Zrobiłam srogą minę, udając, że za chwilę zaprotestuję. Potem wyciągnęłam z portfela banknot 100-złotowy, ciesząc się, że mój gruby plik za nadto nie zeszczuplał.
Władek też się ucieszył.

wtorek, 11 czerwca 2013

Jak pączek w zjełczałym maśle.

– Władek, naprawdę nie podoba mi się ten pomysł.
– Ściągaj ciuchy i kładź się.
– W parku to nie przystoi...
– Gadasz pierdoły! Spójrz ile sąsiadek się wyleguje. Każda łapie ostatnie promienie słońca.
– Skoro już one złapały, to może dla nas nie starczy? Lepiej wróćmy do domu...
AK-owiec ściągnął siatkową podkoszulkę i położył się na brzuchu. Jego wielki gabaryt ledwo mieścił się na rozłożonym kocu.
– To ja pospaceruję, a ty się poopalaj – nie czekając na odpowiedź mego druha szybko się oddaliłam.

Powstaniec zawsze marzył o karnacji mulata, ale zwykle opalanie kończyło się spieczeniem na raka. Dlatego postanowiłam chyłkiem wymknąć się z parku i od razu kupić kefir, którym będę mogła nacierać jego oparzone plecy.
Wróciłam do Władka dosłownie po 20 minutach. Nadal miał 97 lat, ale reszta kontekstu zmieniła się diametralnie. AK-wiec przesunął koc o kila metrów i teraz leżał wśród gromadki dzieciaków oraz – co było bardziej niebezpieczne – ich mam, nianiek i różnych pociotek.

– Panie Władku, a może napiłby się pan oranżadki? – szczebiotała kobieta o zwiędłych piersiach.
– Z wielką ochotą – odpowiedział powstaniec, szczerząc się do baby.
– Panie Władku, mam świetny krem z filtrem. Może nasmaruję ci nogi? – zaproponowała inna plażowiczka.
Ta piersi w ogóle nie miała.
– Kochana, pomaż mnie powyżej kolan. Moje łydki słońca się nie boją.
– Czy ja mogę dotknąć pana smoka? – matka bliźniaków, nie czekając na odpowiedź AK-owca zaczęła macać go po smoku, kręcąc grubym i wielkim tyłkiem.
– Oczywiście – odpowiedział po chwili uradowany Władek. – Wytatuowałem go sobie na piersi w lipcu 1994 roku. To było gorące lato...
– A jaki tatuaż mi by pan zaproponował? – spytała dzierlatka o zadartym nosie i piegach na całym ciele.
– Może smoczycę? – powstaniec oblizał się lubieżnie po ustach. – Doradziłbym pani odpowiednie miejsce na ciele, ale tu jest tyle dzieci...
– Ja się z panem ożenię – zadeklarowała może czteroletnia dziewczynkach o dwóch sterczących warkoczykach.

W tym momencie postanowiłam wkroczyć i wyjąć 97-letnia pączka z tego zjełczałego masła. Podeszłam i zrobiłam cień, który przestraszył wszystkich. Jednakże tylko Władek przeczuwał, że zaprotestuję. Zrobiłam to, ale bez użycia siły. Po prostu rozebrałam się. Moja figura najpierw wywołała zazdrość, a wkrótce po tym kobiety się rozeszły, zajmując się swoimi drobiazgami.

Na kocu pozostałam ja, Władek i kefir. Wiatr szumiał, a słońce pieściło skórę. Lato dopiero rozpoczynało się.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kiedy byłyśmy dziewicami.

Dzień obudził się na smutno, wprawiając dzieci Matki Ziemi w odrętwienie i osowiałość. Jedyne co nam poprawiało humor, to fakt, że przynajmniej bachory pójdą do szkoły i nie będzie przed południem hałasu na podwórkach. Miało to jednak także złą stronę, bo do ogonka oczekującego na przyjazd furgonu ze świeżym pieczywem wciskały się matki, chcące zaopatrzyć pociechy w wypieczoną pajdę chleba okraszoną szynką czy innym salcesonem. Trzon kolejki jednak stanowiłyśmy my – kobiety o wielkim harcie ducha, nie mniejszym biuście i ogromnym doświadczeniu życiowym, który szczególnie w mroźne, zimowe wieczory pozwalał nam spalić w piecu encyklopedię, leksykony i różnej maści przewodniki, nie pozbawiając nas jednocześnie erudycyjnych przymiotów.

Byłyśmy nieco wycofane. Nie chciało nam się rozmawiać, wymieniać najnowszych plotek, omawiać biurowe kreacje tych kobiet, co zdążyły z samego rana udać się do pracy. Milczałyśmy, wspominając ciepło kołdry i wyciągnięte spod niej kadry z onirycznego filmu erotycznego. Dlatego nie spostrzegłyśmy w porę Lucjana lat 50. Podszedł do nas cichaczem: dzielnicowy zboczeniec, rozpasany ogier bez grzywy na świecącej glacy i zafajdany birbant – słowem: złe wildeckie nasienie. Prztynajmniej ja go tak postrzegałam i chyba nie byłam w tym osamotniona.

Lucjan podchodził kolejno do każdej z nas z tym samym pytaniem na ustach:
– Czy mogę panią namówić na wspólną utratę cnoty?
– Nie! – z ogonka po świeży chleb padały stanowcze odpowiedzi.
Żadna z nas się nie wyłamała, a Kunia lat 90 nawet uprzedziła pytanie, wcześniej plując w twarz Lucjana pogardliwym po trzykroć NIE-NIE-NIE!
– Czy to oznacza, że nie ma już na Wildzie żadnej dziewicy?! – krzyknął histerycznie Lucjan.
– Dlaczego namawiałeś nas na wspólną utratę cnoty? Wspólną?! – powtarzyła Zenobia lat 59, która dysponowała czujnym uchem polonistki, więc najszybciej z nas wychwytywała wszystkie językowe niuanse.
– To niemożliwe byś jeszcze nie utracił cnoty! – prychnęła Walerka lat 78.
Lucjan zwiesił wstydliwie głowę.
– Przypominam sobie, gdy ja byłam dziewicą – powiedziałam, a Lucjan otworzył szeroko buzię. – Nosiłam się skromnie, siadając łączyłam kolana, a rumieniec nie schodził mi z lica. Tymczasem popatrz na siebie, Lucjanie! Kogo ty przypominasz?
– A gdzie masz misia, z którym sypiasz? – spytała Genowefa lat 59.
– Nigdy nie widziałam cię liżącego lizaka na ulicy – wytknęła Lucjanowi Walerka.
– Czy ty w ogóle skaczesz w gumę? – dociekała Kunia.
Lucjanowi spłynęły łzy z oczu.
– On płacze... – wyszeptała Zenobia.

Zrobiło nam się nieswojo. Są jednak sytuacje, gdy nie chcesz podać ręki potrzebującemu człowiekowi. Pierwsza przeciw męskiemu mazgajstwu zaprotestowała Kunia lat 90. Wzięła potężny zamach i kopnęła Lucjana prosto w pięciedzięcioletni zadek.

Rechot, który wydarł nam się z piersi powędrował przez wildeckie ulice. W tym momencie dostawczak ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku podjechał pod sklep, a słońce wyszło zza chmur. Znów poczułyśmy w sobie siłę i chęć do życia.

niedziela, 9 czerwca 2013

Wartościowa kobieta nie musi chodzić na wysokich obcasach.

Nie wiem, co mnie napadło, ale wczoraj, będąc na Rynku Wildeckim, nabyłam skarpetki w różowym kolorze. Pomyślałam, że ranki i wieczory są jeszcze chłodne, a ja chciałabym swoje stopy obdarzyć czymś ciepłym i serdecznym, a serdeczność od zawsze ukrywała się pod różem.

Gdy wróciłam do domu, od razu udałam się do sypialni i nałożyłam na nogi swój nowy, przytulny zakup. Potem weszłam na łóżko i przechodząc się po nim, przeglądałam się w lustrze, które mam umiejscowione w wezgłowiu małżeńskiego wyrka. (Mój Józwa już dawno nie żyje, ale pozostało tremo, które nadal hamuje mnie przed zdradą świętej pamięci połowy. Wprawdzie tylko w małżeńskim barłogu i to się pewnie już nie zmieni.)
W każdym razie ucieszyłam się ogromnie, widząc że moje stopy nareszcie są optymistyczne. Gdy masz dobrze zmotywowane stopy wówczas nie ma szans, by twoje kroki zaprowadziły cię na manowce. To stara i niespocona jeszcze prawda.

Potem zadzwoniłam do Władka lat 97, by podzielić się swoją radością i przekazać mu skarpetkowe wibracje w kolorze różowym.
– Adela, w jakich butach będziesz nosiła swój optymizm? – spytał przytomnie powstaniec.
– A wiesz, że o tym nie pomyślałam.
– Jeżeli chcesz zarazić ludzi swoją postawą, to powinny to być sandały, lecz w listopadowe słoty łatwo wyświnić róż, zamieniając go w podły brąz.
– Brąz nie jest taki podły – zauważyłam. – Wiele pomników jest w brązie. Na przykład taki Mickiewicz jest brązowy.
– Myślałem, że wieszcz jest spiżowy.
– Powinien być złoty, ale jest brązowym medalistą i stoi na pudle.
– Na cokole – poprawił mnie AK-owiec.
– Mickiewicz już się stamtąd nie ruszy, dlatego nie potrzebuje różowych skarpetek. Ciekawe, jakie buty założyłby Adam?
– Adela, kup glany. To najlepsze obuwie dla poetów i optymistycznie nastawionych do życia kobiet.
– Lubię jak mówisz z sensem.

Zakończyłam rozmowę telefoniczną i wybrałam się na Aleje Marcinkowskiego. Tam w sklepie obuwniczym niedaleko kościoła pw. Świętego Marcina nabyłam glany w kolorze lila róż ze srebrnymi aplikacjami w kształcie paproci, na których siedziały przyczajone kleszcze. Poczułam, że świat stoi przede mną otworem. Wciągnęłam w zdrowe płuca haust poznańskiego powietrza, po chwili oddając optymistyczny dwutlenek węgla do smutnej, wielkopolskiej atmosfery. Czułam, że idą zmiany. Na lepsze.

Znowu miałam siły na protesty. Zatem: kochane, porzućcie szpile! Załóżcie glany! Szczęście jest jak rymy częstochowskie i kolorowe sznurowadła do glanów. Życie jest takie piękne.