sobota, 2 kwietnia 2011

Pojedynek brzuchomówców.

Dziś przed sklepem dowiedziałam się od Lusi lat 66, że dwaj bezdomni, Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53, zrezygnowali ze zbierania puszek po piwie, zamiast tego postanowili pójść w show biznes. Potwierdziła to stojąca za ladą Genia lat 50, która dodatkowo zapowiedziała, że od godziny 10 do 11 sklep będzie zamknięty, bo personel wybiera się na działki przy Dolnej Wildzie, gdyż właśnie tam Zdzicho z Marysiem będą się pojedynkować. Nikt nie wiedział, czy użyją do tego broni białej, czy pistoletów, ale stojąca za mną Kunegunda lat 81 uznała, że na pewno będą walczyć do pierwszej krwi.

Zadzwoniłam do Władka lat 95, wcześniej zapraszając go na drugie śniadanie, byśmy i my zdążyli obejrzeć rozrywkowe wcielenie znajomych bezdomnych. AK-owiec szybko wysiorbał filiżankę kawy, połknął łapczywie drożdżówkę, po czym wstał, wygładził na sobie ubranie i podał mi szarmancko ramię. Zeszliśmy dostojnie po schodach i wyszliśmy na ulicę. Było rojno jak przed niedzielną sumą, z tymże teraz ludzie nie kierowali się do kościoła, lecz na działki. Dołączyliśmy do tłumu i po kilku minutach przekroczyliśmy na zielonym świetle ruchliwą ulicę Dolna Wilda w Poznaniu.

Zarówno Zdzisiek jak i Maryś koncentrowali się przed pojedynkiem. Każdy z nich w swojej grupie sekundantów obalał tanie wino marki „No to chlup!”. Staliśmy od nich w pewnym oddaleniu, cierpliwie czekając na rozpoczęcie widowiska. Bezdomni zwykle kierowali się zegarem słonecznym, ale dziś było pochmurno, więc nie wypadało skarżyć się na opóźnianie się pojedynku. Wreszcie opróżnili butelki i chwiejnym krokiem podeszli do nas, zbierając pieniądze do znalezionej na śmietniku świnki skarbonki. Ludzie bez szemrania oddawali to, co mieli przygotowane na jutrzejszą tacę, oddając honor marketingowemu przygotowaniu się do pojedynku bezdomnych..

Za kwadrans 11 bezdomni podwinęli rękawy, ukłonili się przed publicznością i ogłosili, że odbędzie się pojedynek brzuchomówców do pierwszej krwi. Udali się za krzaki. Stamtąd wytaszczyli dwie lekko uszkodzone miski ustępowe znanej polskiej marki, ustawili je naprzeciw siebie w odległości około 5 metrów, po czym spuścili do kostek spodnie oraz pożółkłe od moczu gatki i usadowili się na porcelanowych tronach. Zaczęli naprężać się, krew nabiegła im do twarzy, w końcu Maryś jako pierwszy dał sygnał do boju. Zdzicho nie pozostał mu dłużny.
– Zaraz, ja protestuję! – krzyknęłam. – Zapłaciliśmy za pojedynek brzuchomówców, a nie za sranie na żądanie!
– A kto ci, Adela, powiedział, że będziemy pojedynkować się górą?
– Do pierwszej krwi miało być! – reklamowała piskliwie Kunegunda lat 81.
Zdzicho wykrzywił twarz w grymasie, a następnie puścił wiatr, którego nie powstydziłby się słoń z poznańskiego zoo. Wziął do ręki suchy, jeszcze jesienny liść, podtarł się i wyciągnął rękę w kierunku Kunegundki.
– A to niby co ma być?!
Tym samym pojedynek zakończył się. Byliśmy trochę zdezorientowani, po chwili jednak zaczęliśmy rozchodzić się, zostawiając Zdzicha jedynie w towarzystwie krwawiących hemoroidów, Marysia oraz świnki skarbonki.
Ogólnie byliśmy zadowoleni. Spektakl nie różnił się bardzo od tych telewizyjnych, za to nie było reklam. Postanowiłam, że w następną sobotę wrzucę do świnki pieniądze, które normalnie zostawiłabym na poczcie, płacąc za abonament RTV.

piątek, 1 kwietnia 2011

Ballada o smutnym Napletku.

Za siedmioma pudrami, za siedmioma pomadkami i za siedmioma tapetami żył sobie królewicz Napletek. Był smutnym młodzieńcem. Jako półsierota miał tylko ojca. Opowieści o wielkim Korzeniu Trzecim obiegły już niejeden harem i wiele kółek gospodyń wiejskich. Władca słynął z niesłychanej twardości i braku zainteresowania synem. Niezbyt często spozierał też na najnowszą żonę, złą i samolubną Chcicę. Bardziej nęciły go rumiane i śmiałe dziewczęta ze wsi – szczególnie rubaszna Psiocha, a także szlachetnie urodzona dziewczyna z dworu, rozkoszna von Pupcia. Jednak syn nie podzielał pasji króla.

Przy dzisiejszym drugim śniadaniu o von Pupci wspomniał Władek lat 95, ale ja wiedziałam, że tak naprawdę w myślach przywołał kogo innego.
– Władku, znowu wspominasz Miriam? Jak ją właściwie poznałeś?
– Miała 23 lata, kiedy pierwszy raz spotkałem ją w Warszawie. Mówiła, że znudzili jej się faceci o zbyt długich pejsach. Tak naprawdę, to szukała faceta z napletkiem. To ją kręciło.
– Dziewczyna była ciekawa.
– Wtedy w Jerozolimie takich rzeczy nie uświadczyła.
– Dokąd poszliście na pierwszą randkę?
– Wziąłem ją na karuzelę. Choć byłem twardy, jak prototyp czołgu o gładkiej lufie, to chciało mi się rzygać – jak to na karuzeli. Karuzela była łańcuchowa. Miriam w moich wyobrażeniach też była w łańcuchach. Powiedziałem jej o tym. Dobrze mieć napletek.
– Nigdy nie miałam napletka.
– To był 69 rok, więc poduszki ułożyliśmy po różnych stronach łóżka. Zacząłem deklamować Lokomotywę Tuwima. Najpierw powoli i ociężale, później jak maszyna zziajana, zdyszana. Rytmiczne dyszałem poetą Julkiem. Miriam zaś wyprowadziła mnie z bocznicy na ruchliwą magistralę. Odpowiednio przekładała zwrotnicę. Z pociągu osobowego staliśmy się pośpiesznym, za chwilę ekspresem, by skończyć na przeraźliwej szybkości InterCity.
– Dolać ci kawy?
– Jechałem na gapę, ale ona była utalentowaną maszynistką. Pędziliśmy. Nie zatrzymywaliśmy się na pośrednich stacjach. Dążyliśmy do celu. Ona dorzucała węgla, mój piec rozżarzył się do czerwoności. Pot ze mnie spływał jak tłusta oliwa. A potem gwizd! A potem świst! A potem...
– Tak?
– Nakrył nas mój tatuś.
– Takiego starego konia?
– To były inne czasy, Adela. Mój ojciec kazał jej wynosić się do Izraela, a mi podsunął smoczycę. Poznałaś przecież moją żonę. Co za szczęście, że owdowiałem.

Korzeń Trzeci smutnie się w swojej starości pochylał. Macocha Chcica wkrótce owdowiała, a kobiety z kółek gospodyń wiejskich rzewnie zaczęły chlipać. Wśród tumanu kurzu wzniesionego przez końskie kopyta Psiocha żałośnie zwiesiła głowę. Przeczuwała, że Napletek nie zastąpi godnie ojca. Nieszczęśliwa stała się też von Pupcia, której pośladki żałobnie obwisły. Napletek zaś twardo musiał walczyć o tron. Przy pomocy zaprzyjaźnionego trójgłowego potwora pokonał konkurentów i poślubiwszy z wdzięczności córkę gada został Korzeniem IV. Był smutnym monarchą. Gdy błazen śpiewał smutną pieśń o smutnej Miriam, to pozwalał sobie nawet uronić smutną łzę. A wszystko przez to, że błazen nigdy mu nie zaśpiewał ostatniej zwrotki. Zgadnijcie dzieci, jakiej?

– Władku, czy to prawda, że w młodości przeszedłeś operację zmiany płci?
– Oj tam, oj tam. Zrób mi lepiej drugą kawę.

czwartek, 31 marca 2011

Szukam Mistrza. Najlepiej z Poznania.

Przypatrywałam się Władkowi lat 95, podczas gdy on zajadał się drugim śniadaniem. Silne żuchwy pracowały nad skibkami chleba, które wcześniej przygotowałam. Prawa dłoń kurczowo trzymała filiżankę kawy, a reszta ciała wiła się, jakby z całych sił pracowała nad jak najszybszym przetrawieniem dostarczonej energii. Wzrok zatrzymałam na klatce piersiowej, następnie brzuchu AK-owca, a potem na jego udach. Z uznaniem gwizdnęłam pod nosem.
– A co ze stawami?
– Chcesz się wykąpać? – Z wypełnionych ust powstańca wypadły okruszki chleba. – Za zimno, Adela. Stanowczo odradzam – wybełkotał głosem nie znoszącym sprzeciwu, na koniec akcentując wypowiedź obrzydliwym beknięciem.
– Primo, nie je się z otwartymi ustami! Secundo, nie beka się w towarzystwie kobiety, tym bardziej tak kulturalnej jak ja. Tertio, pytałam o twoje osobiste stawy.
– Nie jestem obszarnikiem. Nie posiadam pałacu, stawu, ani oczka wodnego o głębokości jednej stopy. Nie jeżdżę konno od pół wieku, nie noszę sygnetu, nie gram w golfa. Jedyny staw, którym mogę się pochwalić, to łokciowy.
– Tylko mi oszczędź gestu Kozakiewicza! Powiedz lepiej coś o kolanowym.
– Niby co?
– Skoczysz z 3 metrów na stojące nogi?
– Ba!
– To dobrze, bo masz należytą powierzchnię nośną.
– Że co?
– Chcę wyjść ze społeczną inicjatywą budowy w Poznaniu skoczni narciarskiej. Po co jednak budować obiekt sportowy bez mistrza? Ty będziesz mistrzem!
– Zgadzam się. Tylko jest jeden problem: w Poznaniu nie ma odpowiedniej góry.
– W moim zamyśle, to będzie pierwsza skocznia, gdzie niesprzyjające warunki wietrzne będą zminimalizowane niemal do zera.
– Jak to?
– Pomysł ma na uwadze komfort publiczności, która dotąd podnosiła głowy, by dostrzec lecącego skoczka, przez co ludzie potem skarżyli się na ból w karku. Teraz skoczek będzie wybijać się z progu, który będzie usytuowany równo z gruntem. Zawodnik wykona skok do głębokiego dołu, a to w Poznaniu da się załatwić!
– A trybuny? Jak je umiejscowisz?
– Rzędy będą bardzo wąskie, gdyż kibic musi poczuć się niewąsko, czując, że stoi nad przepaścią. Jego udziałem stanie się adrenalina, jaką odczuwa skoczek. Prawda, że to świetny pomysł?
– O mnie zapomnij! Sam z siebie mam skakać do dołu? Ja chcę żyć!

Właśnie w taki sposób upadają najlepsze pomysły. I na nic tutaj protesty się nie zdadzą. Jak ktoś nie chce zostać mistrzem, to nie zostanie i ciurą pochowany będzie. Ale ja cały czas szukam Mistrza. Zainteresowanych zapewniam, że zdołuję was po mistrzowsku.

środa, 30 marca 2011

Nie odróżnisz chłopa od jełopa.

Za stołem w salonie siedziałyśmy we trzy: ja, czyli Adela lat 73 Plus Jeden, Grażyna lat 49 zwana na dzielnicy Pierzynką oraz Lonia lat 52. Postanowiłyśmy zrobić quiz, który zweryfikowałby tezę, że nie odróżnisz chłopa od jełopa. Nie miałyśmy chętnych, dlatego cierpliwie czekałyśmy na przygodnego gościa. Do mnie ciągle ktoś wpada. A to listonosz, a to hydarulik, a najczęściej AK-owiec, czyli Anonimowy Kobieciarz lat 5 do 100. Zrobiłyśmy zakłady, dziewczyny postawiły na Władka, a ja na nieznajomego bruneta. W duchu liczyłam, że będzie jeszcze w stanie pokazać aktualną książeczkę studencką z poznańskiej AWF.

Zadzwonił dzwonek do drzwi. Ożywione spojrzałyśmy na siebie, zaciskając kciuki za moim typem, bo i Pierzynka, i Lonia nabrały apetytu na studenta, który pewnie dopiero co wyszedł z zajęć na basenie. Z nadzieją otworzyłam drzwi i nie pokazując na twarzy żadnych emocji wpuściłam do środka niespodziewanego gościa, czyli Lucjana Kutaśko.
– Dzień dobry, pani Adelo. Przyszedłem z nowiną – wykrzyknął radośnie Kutaśko.
– Uspokój się, Lucjanie. Najpierw postawię zadanie przed tobą.
Wprowadziłam Kutaśkę do salonu, gdzie zarumienił się na widok dwóch nieznajomych kobiet, coś bąknął pod nosem na powitanie, po czym usiadł na wskazanym przeze mnie krześle, skromnie złączając kolana oraz splatając dłonie na piersi.
– Lucjanie, sprawdzamy ogólną wiedzę chłopów – wyjaśniłam na wstępie.
– No właśnie – wtrąciła się Pierzynka lat 49. – Gdzie ja mam punkt G?
– Czy to pytanie z geografii? Bo z gegry to jestem dobry tylko w ciekach wodnych.
– Eee – powiedziała z zażenowaniem Lonia lat 52. – Cóż z pana za chłop?!
– O przepraszam, po rodzicach mam pochodzenie robotnicze – zaoponował Lucek.
– Wysil się – próbowałam zdopingować Kutaśkę – potrzyj czoło, uruchom siłę mózgu, rozwiąż język. Ale już!
– Już wiem! Mam to na języku! Pani Grażynka ma punkt G na początku!
Odprowadziłam do wyjścia pierwszy obiekt naszego badania, Kutaśko zdążył mnie jeszcze poinformować, że znów wyrusza w rejs po Mazurach, po czym zrezygnowana wróciłam do salonu. Moje towarzyszki były podobnie przygnębione.

Potem wpadł Władek lat 95, który zamiast odpowiadać na pytania o dopływy Wisły, zaczął mówić o upławach, a stąd był już tylko krok do punktu G. A właściwie LPG, bo AK-owiec bez skrępowania nam wszystkim zaproponował stosunek analny, co spowodowało, że z pierwszych dwóch pięter sturłał się, zamiast dostojnie zejść. Zaskoczony hałasem na klatce schodowej odwiedził nas Witek z parteru, który na pytanie o leukocyty zakrztusił się i Pierzynka musiała ratować go metodą usta-usta. Podniecona Lonia zaproponowała przejście na bunga-bunga, ale wtedy ja zaprotestowałam. Nie będzie w moim domu Sodomy, ani burdelu, bo u mnie Ordnung musi sein!

Kiedy zostałam już sama i zaparzyłam sobie kawy, to pomyślałam, że Pierzynka i Lonia dobrze zareagowały. Chłopy to jełopy i tylko do kilku rzeczy się nadają. A ja akurat nie potrzebowałam, by wbić mi gwoździa w ścianę.

wtorek, 29 marca 2011

Lecą bociany. A cholera z nimi!

Dziś rano przed sklepem natknęłam się na Zochę lat 101. Zwykle nie wychodzi z domu przed pomalowaniem paznokci, ale dziś zrobiła wyjątek, bo jej mąż Wacław lat 99 zapomniał poprzedniego dnia kupić papieru toaletowego i siedział teraz na misce ustępowej, czekając aż żona przyniesie ze sklepu coś do podtarcia pupy. Zocha tymczasem zapatrzyła się w słoneczko, przymrużyła oczęta, rozmarzając się wiosennie.

– Cześć, Zośka – powitałam się wesoło. – Też nie lubię solarium, wolę naturalną opaleniznę.
– O? – Twarz Zosi rozjaśniła się uśmiechem. – Aniela, nie widziałam cię od chyba od przedwojnia.
– Adela – poprawiłam ją. – Mam na imię Adela. Byłaś na moim chrzcie, mam fotografię, i to rzeczywiście było przed wojną.
– Masz dobrą pamięć.
– Nie, sama bym nie pamiętała, gdyby nie album ze zdjęciami. No i mamusia opowiadała zimowymi wieczorami...
– Oj tam, oj tam, nie przekomarzaj się.
Zamilkłyśmy, a Zosia nie przestawała wdzięczyć się do słońca.
– Tylko patrzeć, jak przylecą bociany – przerwałam przeciągającą się ciszę.
– No co ty! Nie jestem przygotowana na dzieci.
– Co proszę?
– Pieluchy muszę kupić.
– Wacek wpadł z kimś? – spytałam zaskoczona. – Podziwiam cię, Zosiu. Jesteś wyjątkiem, mało która żona byłaby w stanie wybaczyć skok w bok, ale zaopiekować się dzieckiem kochanki męża, to już herozim.
– O Jezu, Wacek wpadł!
– Z kim?
– Do muszli chyba już wpadł!
– Mężczyźni to mają fioła na punkcie muszelek oraz muszli po 70-tce. Nic, tylko muszelki, woda oraz syreny im w głowie! Są ślepi i głusi. Nie słyszą nawet syreny alarmowej, jaką daje im miażdżyca atakująca mózg!

Zosia zakupiła różowy papier do Wackowej pupy i pobiegła do męża, który w tym czasie omal nie spłukał hemoroidów. Ja tymczasem, doceniając uroki wiosny – te kolory, słońce, zapachy i alergiczne łzy – wróciłam do domu, by z balkonu przegonić gołębie. I kiedy poślizgnęłam się o dwa podstępne zostawione gumna, to ryknęłam, protestując przeciw wiośnie. Co to niby za pora roku, gdzie powinnaś zachwycać się tym, co na wysokości wzroku i powyżej, tymczasem musisz patrzeć pod nogi. Bo inaczej możesz w tym kraju upaść.
Wywinąć orła na polskim gumnie? Nigdy!

poniedziałek, 28 marca 2011

Dobek Brzęczykomar.

Dobrosław lat 66 jeszcze do niedawna miał dobrą opinię wśród kobiet na Wildzie w Poznaniu– był skrupulatnym ginekologiem, który u niejednej z nas wyleczył mięśniaka czy nadżerkę. Zza swojego monokla bacznie w nas spozierał, celnie umiejscawiając wszystkie zagrożenia. Był także naszym swojskim regulatorem płodności w dzielnicy, bo w odróżnieniu od kolegów po fachu nie miał oporów przed przepisywaniem środków wczesnoporonnych. Czy robił dodatkowo jakieś zabiegi – tego nie napiszę, bo po pierwsze, nie wiem, a po drugie, nawet gdybym wiedziała, to i tak bym nie napisała, nie chcąc przyczynić się do niesnasek Dobka z naszym proboszczem, a może nawet z wymiarem sprawiedliwości, którą to rękę po polsku zawsze będę opisywała poprzez małą literkę.

Dobek w wieku lat 65 przeszedł we wrześniu zeszłego roku na emeryturę i pierwszą wolną jesień swego życia przeżył na działce nad Wartą, hodując pewną roślinę pod szkłem. Zimą zebrał plony i palił ją, zaciągając się w krótkie dni oraz czekając na przylot bocianów. Aż w końcu wyszedł na światło dzienne, ukazając nam usmażoną paloną rośliną twarz.

Jak zwykle rano poszłam po zakupy. Chciałam kupić mleko, chleb i takie tam. Wiktuały i sraty-taty, co najbardziej drenują portmonetkę. Pierwsza stojąca w kolejce po świeże, choć coraz droższe pieczywo, odezwała się Edeltrauda Jąderko lat 88.
– Dobek chciał mnie zwabić na działkę – poskarżyła się Edeltrudzia. – „Pokaż mi nadżerkę”, zażądał. Ale ja nie mam zamiaru rozkładać się przed emerytem!
– Mnie też nagabywał – zadenuncjowała doktora jego była asystentka, pielęgniarka Celinka lat 63. – Brzęczał i brzęczał nad uchem, to pozwoliłam mu stwierdzić, że nie mam raka piersi. Ale wolę ręce nowego ginekologa, Karola lat 33. Czuję, że przy nim się rozwijam.
– Dobek jest jak Stefek Burczymucha – zgodziła się Wiktorcia lat 73. – Powiedział, że burczę z tyłu, to pozwoliłam mu zbadać hemoroidy. Powiedział, że jest dobrze, ale kazał przyjść na działkę, jak zaczną śpiewać skowronki.
– Kiedy zaczynają śpiewać skowronki? – spytała zarumieniona, bo niedoświadczona jeszcze przez życie Malwina lat 38.
– Wtedy kiedy komary zaczynają rypać – wtrąciłam się. – Uważaj, bo z Dobka to prawdziwy brzęczykomar. Może ukłuć, a boleć będzie długo po tym.
– Brzęczykomar? – jęknęła Balbinka.

Po tęsknym, żałosnym westchnieniu Balbiny lat 59 wszystkie umilkłyśmy. W jakimś stopniu Dobek zaznaczył piętno na życiu każdej z nas. W końcu nikt tak nie dłubał w naszych pochwach, jak on. Robił to tak, że docierał do naszej duszy. Zawsze znajdzie się jakiś Dobek, który wypali ślad w kobiecej psychice.
W końcu przyjechał samochód ze świeżym pieczywem. Oprócz chleba kupiłam jeszcze dwie drożdżówki. Uważam, że na wspomnienie o Dobku najlepsze jest świeże ciacho. Nieprawdaż?
Mniam.

niedziela, 27 marca 2011

Czy ja trzymam Benka przez serwetkę?

Dzisiaj to mnie zachciało się zakląć siarczyście, po tym jak Władek lat 95 znowu zapaskudził smarkiem obrus w salonie. Że on ma gdzieś moje bieżniki, a Zapolskiej nigdy nie czytał, to wiem – niejednokrotnie obwieszczał to bez wstydu czy zażenowania. Chciałam potraktować siwego drania zasłużonym „cha”, ale dość mam chamstwa narodu polskiego, więc werbalnie wysmagałam go tak: „Ciebie wstyd byłoby trzymać w odosobnienu, a co dopiero wśród ludzi!”. A on na to tylko roześmiał się bezczelnie.
– Dość tego, Benku! – wrzasnęłam.
– Adela, czy ty masz sklerozę? Zapomniałaś mojego imienia?
– Powinnam zbiczować cię pospolitym „cha”, ale jestem kulturalną kobietą i żadnego „cha” z moich ust nie usłyszysz!
– Benek, co za głupie imię – prychnął AK-owiec, czując cały czas skutki ciosu Benkiem.
– Znałam dwóch Benków i każdy z nich był wielkim „cha”. Od dziś jesteś dla mnie trzecim Benkiem!
– Ta twoja kultura osobista zaprowadziła cię na manowce – pieklił się AK-owiec.
– Mów do mnie jeszcze – odśpiewałam mu Tetmajerem i Niemenem w jednej osobie. Mojej osobie.
– Nawet Benka trzymasz przez serwetkę!
– Niby co? – żachnęłam się. – To żeś, Benku, przesadził! – wykrzyknęłam.
Wzięłam szmatę, pod kranem zmoczyłam ją, by bardziej bolało i zdążyłam kilka razy zdzielić Benka-Władka po jego odpychającej dziś facjacie. On jednak szybko pierzchnął. Wiedział, że ze mną nie ma żartów.

Siedziałam samotnie, zadręczając się myślami. Spokoju nie dawało mi oskarżenie Władka. W duchu wydawało mi się, że ma on trochę racji. Że ja jednak trzymam Benka przez serwetkę i nie nazywam rzeczy po imieniu. Bałam się takiej prawdy. Miałam przecież dobre rozeznanie, zawsze wiedząc, w którym żołądku trawka z żubrówki piszczy. Zatem dobrze diagnozowałam, ale na recepcie pisałam łaciną? Kulturalną, ale niezrozumiałą dla innych? Postanowiłam skonsultować się.

tomasz.ka to mój krewniak, huncwot i łapserdak, ale jednak kandydat na Prezydenta RP w 2015 roku. Taka persona powinna znać prawdę. Wystukałam na klawiaturze telefonu jego numer i po krótkiej chwili usłyszałam głos najwyższego dostojnika in spe w państwie. Nawet nie przywitałam się, tylko od razu przeszłam do sedna.
– Kochasiu, czy ja trzymam Benka przez serwetkę?
– Ciociu, to nie był mój pomysł, lecz twój, a ja w końcu zgodziłem się być prezydentem. Od tamtej chwili oboje robimy w polityce.
– No tak.

Huncwot 2015 wyjaśnił mi wszystko. Krótko, dobitnie i jasno. Ja trzymam Benka przez serwetkę, bo muszę trzymać dygnitarski fason. I niech to nikogo nie oburza, bo wtedy to ja zaprotestuję. Czy jednak protestować też mam przez serwetkę? Ładny gips. Chyba muszę jeszcze raz zadzwonić do prezydenta...