sobota, 31 marca 2012

Tak, miewam ochotę na nastolatków.

Szczęście to nadmiar. Masz tyle pieniędzy, że zapychasz nimi dziury w kieszeni, a z banknotów robisz wkładki do butów, zdrowie nudzi się w zapasie, miłość wylewa się zza kołnierza, cellulitis w pawlaczu czeka na lepsze czasy, bachory zdolne, grzeczne i ułożone, uznanie przełożonych podnosi cię o 2 cm nad ziemię, sympatia koleżanek rozdaje uśmiechy, zalotne spojrzenia kolegów ujędrniają biust, ciuchów nie prasujesz, bo masz ich tyle, że ciągle zakładasz nowe, jadasz zdrowo, wypoczywasz egzotycznie, pijesz umiarkowanie, ale za to najlepsze trunki, masz sprawnego seksualnie partnera i trochę zabawek w szufladzie nocnego stolika, czytasz dużo, oglądasz sporo, myślisz oględnie (to ważne, bo zbyt intensywne myślenie przeszkadza). Jesteś SZCZĘŚLIWA.

Dziś przelotnie spojrzałam na siebie w lustro. Zobaczyłam swój nadmiar szczęścia. Na oko 12 kilo nadwagi. (A może to już otyłość?) Jednak pal licho tuszę. Ja w ogóle na co dzień mam siebie w nadmiarze. Trudno mi się ze sobą rozstać. Owszem, jak przykazał Jezus kocham siebie samą miłością wielką, szlachetną i dozgonną, ale trochę w tym szczęściu się duszę. Chciałabym kiedyś zostawić siebie w domu i pójść sama na zakupy. Przymierzyć kilka modnych ciuszków. Ale nie daje się. Próbowałam i nic. W dodatku jeszcze Władek lat 96 mnie biesi. Pokazuje mi się w nadmiarze, myśląc, że mnie to uszczęśliwia...

– Och, Adelo, najchętniej zamknąłbym się z tobą w mieszkaniu i przez miesiąc nie wychodził. Zamknęlibyśmy i zasłonili okna, nie odpowiadali na telefony i dzwonki do drzwi, nawet o rachunkach byśmy zapomnieli, tkwiąc w szale namiętności.
– Nawet mieszkania nie chciałbyś przewietrzyć?! Nie rozumiesz, że ja się duszę w tym szczęśliwym smrodzie?!! – rozbeczałam się.
Kobieta szczęśliwa płacze tylko z potrzeby pozbycia się nadmiaru soli w organizmie, lecz ja płakałam z troski.
– Szczęście polega na dzieleniu się!
– Ależ ty jesteś dzielna! – zaoponował Władek.
– Zrozumiałeś, kochany dzielniku – ucieszyłam się. – Władek, mam niespodziankę.
– Tak?
– Wykupiłam ci godzinkę u Pelagii lat 56. Szczęściem trzeba się dzielić!
– Że co?

Pelagia pracuje w pocie czoła, godziwie ciułając pieniądze na dostatnią starość. Ma cel, dlatego spotyka się także z 96-letnimi klientami. Ja już tak nie muszę. Ja mogę pozwolić sobie na nastolatka. Jędrnego i umięśnionego byczka. Niezbyt inteligentnego. O kształtnej pupie i zdrowych zębach. Włosach o lśniącym połysku i żarliwym spojrzeniu. Który by mnie pochłaniał swą żądzą umieszczoną na dnie oka.
Tak, miewam ochotę na nastolatków.

piątek, 30 marca 2012

Aromat papieski.

Nie chciałabym polecieć na Kubę. Tam musi być diabelnie ciepło. Spociłabym się i tyle, a lubię ładnie pachnieć spod pachy, włosa na głowie i w ogóle, znaczy po całości. Ciepły front atmosferyczny wprawdzie oddalił się od Polski, ale znam życie – za chwilę wróci i zostawi mnie z bluzką mokrą pod pachami. Czuję zagrożenie.

Niedawno odkryłam z Kunią lat 90 mały warsztat na ulicy Żupańskiego, w którym Maniek lat 58 prowadził niepozorną z wyglądu manufakturę. Coś nas przywiodło do tego miejsca, jakiś iluzoryczny, nienamacalny ślad, który uwięził naszą podświadomość, kierując nasze ciała do Żupańskiego. Skądinąd Jan Konstanty Żupański był ożeniony z Greczynką z pochodzenia, która też musiała mieć mokre ślady pod pachami.

Gdy pierwszy raz przekroczyłyśmy próg warsztatu Mańka byłyśmy otumanione. Ten stan trwa do dziś – cały czas jesteśmy w stanie szoku. Maniek wyrabia perfumy. Jak to robi – nie chce zdradzić, ale jest w tym bardzo dobry.
Przekroczyłyśmy próg manufaktury, zabrzmiał dzwonek, a Maniek odchylił kotarę, za którą pracował w pocie czoła.
– Maniek, ja dziś prosiłabym o coś wyrazistego – poprosiła moja przyjaciółka lat 90. – Żeby podkreślało moją indywidualność, a jednocześnie dodało mi fikuśności. Idzie mi o takie emerytalne fiu bździu – wyjaśniła szczegółowo.
– Nic z tego – odpowiedział Maniek, skrywając się za kotarą.
– Jak ty szanujesz swoje klientki? – zdenerwowałam się.
– Mam poważne zlecenie – doszedł do nas głos zza kotary.
– Nie może być nic poważniejszego od nas! – słusznie odezwała się Kunia.
– To nieprawda.
Dałam znak wzrokiem i razem z Kunią przeskoczyłyśmy ladę, a następnie gwałtownym ruchem odsłoniłyśmy kotarę.
– Czym tu tak leci? – spytałam, pocierając wzburzone dziwnymi bodźcami zapachowymi nozdrza.
– Nie jest letko – przyznał mi rację Maniek.
– Chyba lekko?
– Mam zamówienie z Watykanu – oznajmił, stercząc nad probówkami. Następnie wyciągnął rękę w kierunku szafek pod ścianą. – Tam poszperajcie. Może znajdziecie jakieś zapasy.
Kunia rzuciła się do flakoników ukrytych w szafkach, ja jednak stałam nad Mańkiem.
– Robisz coś dla papieża?
– To musi być zapach szlachetny i niewinny jednocześnie. Czysty i jednoznaczny. Silny, lecz dobrotliwy. Zrobiłem wymaz ze ścian szatni piłkarzy Lecha Poznań.
– Zrób tego trochę więcej – poprosiłam. – Też chciałabym pachnieć jak papież.

Maniek tylko kiwnął głową, kierując uwagę na menzurki i zlewki. W międzyczasie Kunia wybrała dla nas perfumy, więc wepchnęłyśmy pieniądze do kieszeni kitla Mańka, żegnając się z nim. On jednak tego nie zauważył, bo był pogrążony papieskim zleceniem.

Na pewno tam wrócimy. Każda chciałaby mieć Lecha spod pachy papieża.

czwartek, 29 marca 2012

Latawce, staniki, wiatr.

Kunia lat 90 zadzwoniła do mnie, skarżąc się na migrenę. Wykończyła ją capoiera i kręcący bioderkami N’Bono Jutu. Na całe szczęście Nigeryjczyk już odleciał do swojej ojczyzny, pozostawiając wczorajszej solenizantce wspomnienia oraz ból głowy. Zaproponowałam Kuni wodę po ogórach, ale ona już to sobie zaaplikowała, niestety, bez efektu. W tej sytuacji mogłam zaproponować jedynie przewietrzenie się. Przyjaciółka nalegała bym jej towarzyszyła.

Spacerowałyśmy po Parku im. Jana Pawła II. Drzewa, krzaki oraz ptaki budziły się do życia. Trele, ćwierkanie i oszałamiający zapach. I Kunia. Niekomfortowo znaleźć się obok osoby skacowanej. Kuni wszystko przeszkadzało, marudziła na każdy drobiazg, prychała na każde słowo, ale trzymała moje towarzystwo w bezlitosnych szponach, jakby chciała oddać zgagę i przemienić swoje somatyczne cierpienie w cierpienie, które polegałoby na towarzyszeniu mi. Ale tego nie przewidziała. Słowem, okropne doświadczenie!

– Kunia, wyjdźmy z parku.
– Nie.
– To usiądźmy na ławeczce.
– Za chwilę.
– Może się pogimnastykujemy?
– Nigdy w życiu!

Kobieta posiada jednak rozum i w tej sytuacji nie zawahałam się go użyć. Zadzwoniłam do Malwiny lat 92 z zaproszeniem, by się do nas dołączyła. Obiecała wyrwać jeszcze kilka osób z kolejki do spożywczaka.
– Po co nam tłum? – wzbraniała się towarzystwa Kunia. – Ruch wielu postaci przed moimi oczami tylko wzmoże ból głowy. No właśnie! Jezu, jak boli!

Kunia jeszcze trochę pomarudziła, co zniosłam lżej, bo czułam, że ratunek jest tuż tuż. Rzeczywiście, po kilku minutach zjawiły się dziewczyny. Przywitałyśmy się czule, po czym oznajmiłam sąsiadkom:
– Kunia ma kaca. Doszłam do wniosku, że musi się przewietrzyć, ale standardowy spacer jej nie pomógł.
– Robimy efekt motyla?
– Tak.
Kiedy puszczałyśmy swoje biustonosze na wiatr, to czułyśmy, że nasze działanie zdolne jest poruszyć każdą lawinę, zmarszczyć każde bezrefleksyjne czoło oraz zmieść kaca z głowy Kuni. Nic tak nie wyzwala uśmiechu, jak masowe pozbycie się staników.

środa, 28 marca 2012

Taniec godowy Kunii lat 90.

Kunia dziś obchodziła urodziny. O 8.32 pożegnała się z 89 wiosnami, wchodząc w przedział 9 dekady zajmowany w moim najbliższym gronie dotychczas tylko przez Malwinę lat 92 oraz Władka lat 96. Z tej okazji już wcześniej po wielokroć dyskretnie podpytywałyśmy się, jakie ma marzenie. Odpowiedź na to pytanie nas nie satysfakcjonowała, bo nie stać nas było na Brazylijczyka. Dlatego wybrałyśmy tańszy wariant, ściągając niejakiego N’Bono Jutu z Nigerii, który nieźle władał tylko językiem angielskim, ale za to w kręceniu bioderkami był ponoć bardzo biegły.

Wczoraj wraz z Elwirą lat 77 odebrałyśmy Jutu z lotniska na poznańskiej Ławicy, dałyśmy mu pić i jeść, potem położyłysmy spać, by nabrał sił przed urodzinową imprezą. Rano poinstruowałyśmy N’Bono, co ma robić, wypłaciłyśmy umówioną wcześniej należność, potem zawinęłyśmy go w celofan i obwiązałyśmy czerwoną wstążką. Tak poprowadziłyśmy naszą niespodziankę do kolejki, w której stała już solenizantka, udając, że to zwyczajny dzień.
– Sto lat! – krzyknęła stojąca obok Kunii Gertruda lat 59.
Twarz naszej przyjaciółki rozjaśniła się promiennym uśmiechem.
– Och, pamiętałyście...
– Kunia, oto nasz prezent – pochwaliła się Elwira.
– Rozpakuj – zachęciłam Kunię. – To N’Bono.
– Zamieniłyście bony z Tesco na tego młodzieńca? Och, jaki piękny.
– Jutu – przedstawił się Jutu.
– You too – odpowiedziała płynnie po angielsku świeżo upieczona 90-latka.
– Co mam z nim robić?
– Sprowadziłyśmy N’Bono z Afryki. Umie kręcić bioderkami, co ma potwierdzone aktualną opinią nigeryjskiego ortopedy – wyjaśniła Elwira.
– Zatańcz z nim – zachęciłam Kunię, jednocześnie dając znak Jutu.
– Capoeira! Yes, capoeira – powiedział biegle po angielsku N’Bono.

Kunia od lat pasjonowała się wywodzącą się z tradycji afrykańskiej i brazylijskiej capoeirą, czyli sztuką walki, której formy są rytmiczne, akrobatyczne i skupiają się na kopnięciach. Istotą capoeiry są elementy tańca wpływające na płynność i nieprzewidywalność ataków.
– Pląsaj, kochany – zażądała 90-letnia dziewczyna.
Zaczęłyśmy klaskać, wybijając rytm. Utworzyłyśmy krąg, w którym Kunia wraz z N’Bono Jutu pozorowali walkę, w istocie kręcąc bioderkami i chichotając radośnie. Zerwany kolejkowy szyk przekształcił się w żywiołowy taneczny pląs, przez co zatamowałyśmy ruch samochodów na ulicy.

Posterunkowy Marcin Maciuś nie interweniował. Tylko proboszcz obserwował nas złym wzrokiem. Wiadomo, cały czas trwał Wielki Post.

wtorek, 27 marca 2012

Rypnęłam się.

W sumie miałam jeszcze zapas chleba, ale pod wpływem słonecznych promieni wyciągnęłam swoją czerwoną poduszeczkę na parapet, ułożyłam się na niej, a potem zobaczyłam, jak przed sklepem na dole stoją w ogonku w oczekiwaniu na dostawę świeżego pieczywa moje znajome, więc nie wytrzymałam. Wzułam buciki na niewysokim obcasie, narzuciłam lekki prochowiec i zeszłam, by kupić drożdżowkę z marmoladą oraz porozmawiać z sąsiadkami o tym i o owym.

Rano kobiety w swoim towarzystwie bardzo rzadko się kłócą. Ja nazywam ten stan gaworzeniem. Robimy wzajemnie mało treściwe gul-gul-bul-bul-srul-srul, ale to nieważne, bo czujemy się z tym dobrze i komfortowo. I tak było też dziś. Gulgotałyśmy, bulgotałyśmy i srulałyśmy w najlepsze aż do momentu, gdy na rowerze podjechał do nas Winicjusz lat 70. Świętej pamięci mama Winicjusza uwielbiała Sienkiewicza, więc chciała go wsadzić na rumaka, by nauczył się być także Skrzetuskim, Kmicicem i Wołodyjowskim w jednym, ale Winicjusz zobaczył w biało-czarnym telewizorze Wyścig Pokoju oraz zwycięskiego Szozdę i przesiadł się na rower. Mama ze zgryzoty umarła, a on jeździ na kozie do dziś.

Dziś Winicjusz podjechał do nas. Miałam wrażenie, że spoglądał na moje świeżo wypastowane obcasy z bucików, które wystawiłam do słońca, więc postanowiłam ukrócić te bezwstydnie wścibskie spojrzenia.

– Szukasz błysku, kochasiu? Nie dość ci wyświeconych szprych?
– Nie lubię celebrytek – odpowiedział Winicjusz. – Adela, a może chcesz się rypnąć? No? – dodał zachęcająco.
– Że co? – spytałam skonfundowana.
– Rypnij się.
– Nie rozumiem.
– Kobieta, która się nie rypnie, często marudzi. Mama też marudziła, bo w jej głowie były tylko konie. A nie chciała się rypnąć! – z wyrzutem zakończył swą krótką wypowiedź Winicjusz.
– Czy ty mnie molestujesz?
– To może ty, Kunia, chcesz się przejechać na moim rowerze? – spytał Winicjusz zniecierpliwiony moim brakiem domyślności.
– To ja się rypnę! – uprzedziłam Kunie lat 89. Moja przyjaciółka była sporo starsza ode mnie, więc chciałam ją uchronić przed nieprzewidzianymi skutkami eskapady, biorąc ryzyko jedynie na swoje młode ciało.

I wiecie co? Warto się rypnąć! O Boże, jak bardzo warto się rypnąć! Słońce świeci, a tak mało kobiet chce się rypnąć. Ja tego nie rozumiem!

poniedziałek, 26 marca 2012

Okryjciałko.

Kiedy w 1945 roku przegoniliśmy z ojczyzny Niemców, to wszystko nam się źle z nimi kojarzyło. Ja wprawdzie miałam wówczas tylko 8 lat, ale pamiętam niechęć mamusi, gdy narzucała po kąpieli okrycie, mówiąc z niesmakiem: „Fuj, co za szwabski szlafrok! Czy nie można tego nazwać inaczej?” W kraju znaleźli się i inni językowi puryści, którzy postanowili nadać szmacie imię „okryjciałko”. Niestety, nie było to związane z chrztem, więc w społeczeństwie propozycja się nie przyjęła.

Mamusia nosiła szlafrok jeszcze przez 15 lat, potem kupiła na bazarze nowy. Znaczy nie nowy, podobnie przechodzony, ale mniej przetarty i w nim umarła na zawał serca. Nie doczekała w ten sposób do konkursu, który zorganizował Przekrój na nazwę dla ciuszka. Jakiś geniusz wymyślił podomkę, która wypchnął szlafrok do pudła w szafie na najwyższej półce. I powinnam teraz ja chodzić w podomce, ale boję się casusu mamusi.

Zdarza się jednak, że podejmuję ryzyko. Dziś rano wzięłam wannę, wyszorowałam swoje ciało, namydliłam się tu i tam, spłukałam to co trzeba było, potem wytarłam się ręcznikiem i przed lustrem naprężyłam swoje wiotkie ciało. Wszystko było na miejscu – co stwierdziłam z dumą.
Nierozważnie narzuciłam na siebie okryjciałko po mamusi, które po latach wyciągnęłam z szafy, następnie wyszłam do kuchni, zaparzyłam kawę, a potem z bieliźniarki wyjęłam majtki i biustonosz. I wróciłam do łazienki. Zrzuciłam podomkę i straciłam głos.

Paraliż minął mi po 5 minutach. Chwyciłam za telefon komórkowy, z którym nie rozstaję się nawet w ubikacji i połączyłam się z Kunią lat 89.
– Kochana, mam za dużo piersi! Nie starczy mi staników – dodałam płaczliwie.
– Halo! Ja jednak rezygnuję z wycieczki na Hawaje. Nie stać mnie na kupno 12 odkurzaczy.
– Kunia! To ja, Adela!!!
– To ty chcesz mi wcisnąć odkurzacze? Ty?! Moja przyjaciółka?!
– Kunia, skoncentruj się – jęknęłam. – Ja mam kilkadziesiąt piersi.- załkałam
– Kilkadziesiąt? Może 54?
– Nie liczyłam, a co?
– Policz – zażądała Kunia.
– Z przodu mam 46. Z tyłu pewnie też kilka – odpowiedziałam po kilku minutach skrupulatnego liczenia moich nieoczekiwanych cycków.
– Zatem 54. Nie przejmuj się, to przez okryjciałko.
– Przez podomkę?
– Masz ją po mamusi, nieprawdaż? Towarzysze radzieccy nasączyli całą partię szlafroków zmyślnym specyfikiem, by wykarmić po wojnie sieroty. Zrzuć łach i Ci przejdzie po tygodniu – dodała uspokajająco. – Miałam to samo, ale w 1959.

Kunia coś tam jeszcze mówiła do telefonu, ale ja już jej nie słuchałam. Myśli skierowałam ku mamusi, która zobaczyła na starość zbyt wiele cycków i to ją odesłało na tamten świat. Może gdyby miała pod ręką telefon komórkowy, to by ocalała...

A może, by tak kogoś wykarmić?

niedziela, 25 marca 2012

Rzuciłam Madzią.

Było słonecznie, ciepło i niedzielnie. Spotkałyśmy się przed kościołem pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego w Poznaniu. Kunia lat 89 przyniosła ze sobą przerośniętą lalkę Barbie – przypominającą roczne dziecko.

– To Madzia – przedstawiła lalkę.
– Cześć, Madzia – przywitała się Malwina lat 92.
– Ona nie mówi – wyjaśniła Kunia. – Nawet nie krzyczy, dlatego świetnie nadaje się do wizji lokalnej.
– Do czego? – zdziwiłam się.
– Będziemy zrzucać Madzię na łeb i szyję.
– Co chcesz osiągnąć, Kunegundo? – dopytywała się Elwira lat 77.
– Adela będzie zbierać pieniądze od gawiedzi.
– Dlaczego ja? – oburzyłam się.
– Tobie nikt nie odmówi. Nie będzie śmiał, bo masz groźną posturę i chustę na czubku głowy, którą zawsze możesz zdjąć i zdzielić opornego delikwenta.
– A jak Madzia złamie kark za pierwszym upadkiem?
– Nie żartuj, to nowa lala. Ma dopiero rok.
– Ta ja spróbuję najpierw.

Zamachnęłam się i rzuciłam Madzią o bruk. Zniosła to dzielnie.
– Dobra, Adela, dość tych przyjemności – zarządziła Kunia – zbieraj pieniądze. Ja będę nawoływała ludzi reklamowo, czyli promocyjnie, a Malwinka z Elwirą będą na przemian rzucały lalą.
– A może zaczadzimy ją najpierw? – zaproponowała Getruda lat 59.
– Za ciepło. Już nikt nie pali w piecu.

Wyszłyśmy z Kunią do ludzi. Przyjaciółka wrzeszczała: „Jedyna okazja! Rzuć Madzię o bruk i złam jej kark! Jedyna taka szansa! Madzia czeka na ciebie! Czy zdołasz złamać Madzię?! Przełam się i rzuć dziecko na chodnik!”
Ludzi zbierało się wokół nas coraz więcej. Coś jest takiego w nas, że od mszy świętej wolimy fajerwerki i lizaki kupowane na festynie.
– Ja pinkolę! – klął Gerwazy lat 66. – Rzuciłem z całych sił, a mała nadal się trzyma. Co za Madzia!
– A mogę ją zdeptać? – spytał Bolek lat 71.
– Po co ciskać? – wątpił Lucjan lat 62. – Od razu ją zakopmy!

Na to Kunia się nie zgodziła. I słusznie, bo monety oraz banknoty o niezbyt wysokim nominale wypełniały czapkę. Znów mogłyśmy kupić co nieco i wyjść nad Wartę, by skonsumować zakupy.