sobota, 13 lipca 2013

Zgodziłam się na włamy.

Zawsze byłam dobrym kierowcą, dlatego bardzo wkurzają mnie źle zaparkowane samochody. Blokują wyjazdy z bram, auta stają niemal na skrzyżowaniach, a jak już jeden z drugim wjadą na chodnik, to w takiej odległości od drugiego samochodu, że możnaby tam zaparkować wózkiem dla niemowląt.

Rano jak zwyle udałam się do sklepu na dole. W ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku spotkałam się z Kunią lat 90. Przywitałyśmy się serdecznie, by potem biadolić nad sposobem poruszania się po naszej dzielnicy, gdzie z jednej strony ocierasz się niczym blachara o maski samochodów, z drugiej strony lawirujesz między odchodami psów i gołębi, których szczególnie mocno nie znoszę. A przecież jakość parkowania przekłada się na ilość stojących samochodów, a tym samym na mniej miejsca na sranie dla psów, kotów i gołębi. Tak to motoryzacja i popularność przekłada się na estetykę na poznańskiej Wildzie.

Kunegunda jest bardzo kreatywną osobą, z którą z niejednego pieca jadłam. Zawsze jestem otwarta na jej inicjatywy, przyznam jednak, że dziś mnie zaskoczyła.

– Adela – zaczęła szeptem – Zbych lat 44 zaoferował się nam pomóc.
– W czym? – spytałam, nie przeczuwając dokąd zmierza jej inicjatywa.
– Już zadbałam o przydzielenie ról. Ja będę kierować ruchem, Zbych po kolei otworzy nam wszystkie samochody, a ty usiądziesz za kierownicą.
– Że co?
– Musimy zaprowadzić porządek na Wildzie. Ordnung muss sein, jak mawiał mój tatuś.
– Twój tatuś tak mówił?
– Szprechał. Ja też potrafię. Mam zaszprechać?
– Może nie… Powiedz lepiej coś o planie.
– My zaczynamy o zmierzchu. Zbych zjawi się po 20, a do tego czasu musimy oszacować, ile bryk przesuwamy.
– Bryk? Obawiam się, Kunia, że możemy beknąć za to brykanie.
– Nie możemy bekać. Akcję pownniśmy wykonać w absolutnej ciszy.
– To nie będziemy odpalać silnika?
– Raczej nie. Zbych przyprowadzi dwóch kolegów z siłowni. Obiecał, że przypilnuje, by zdjęli złote łańcuchy, żeby nie błyskało się po ciemku.
– Czyli całkowita konspiracja?
– A jakże!

Minęło kilkanaście godzin i w ten sposób po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam we włamaniach do 116 aut naraz. Jeżeli miasto jest rzeczywiście monitorowane, to moja twarz będzie uwidoczniona na miejscu kierowcy. Jest możliwe, że stanę się popularna. Nie to jest jednak ważne, lecz to, że psy, koty i gołębie nie będą miały gdzie srać. Choć co do gołębi nie jestem taka pewna…

piątek, 12 lipca 2013

Nie garnę się do garnków.

Tarczą zegarową ludzkiego życia jest dno garnka. Wskazówki obracają się, a garnek niezmiennie tkwi w środku naszej egzystencji. Najpierw człowiek żyje na garnuszku u rodziców, potem chłopcy dociekają, jakie gary pracują pod maską ich ulubionego auta, natomiast dziewczęta zakochują się w Gary Cooperze albo innym Garfildzie. W kotle się gotuje, dopóki same nie musimy warzyć strawy dla naszego wybrańca. Najpierw podajemy królewiczowi frykasy, potem po jego fochach reagujemy adekwatnie i rzucamy mu na michę łyżkę kaszy gryczanej. (Jak pyskuje – dorzucamy drugą.) W końcu dno garnka naszego jestestwa zaczyna się przypalać i wiemy, że już niedługo trzeba będzie stąd zmykać. Dlatego ja nie garnę się do garnków. Unikam ich jak ognia na kuchence gazowej.

Władek lat 97, który jak zwykle pojawił się na drugim śniadaniu, dotychczas nie znał mojego poglądu na ludzką egzystencję. Zresztą nie oczekiwałam od niego zrozumienia. AK-owiec, czyli Anonimowy Kobieciarz był strasznym żarłokiem i najchętniej objadałby się do granic przyzwoitości.

– Adela – krzyknął od progu. – Jestem bardzo głodny.
– Mam dwie kanapki z salcesonem.
– Chcę coś gorącego! – zażądał.
– Nie da rady. Nie garnę się do garnków.
– Od kiedy?
– Czy to ważne?
– Ogromnie. Mój żołądek z niecierpliwością oczekuje od ciebie wyjaśnień. I proszę bez marnych wykrętów!
– Nie garnę się od dawna, ale dopiero dziś to zdefiniowałam.
– Uważam, że powinnaś się ogarnąć. Coś zrobić ze sobą. Na przykład zmienić fryzurę, a potem ugotować pomidorową.
– Pomidorową? – żachnęłam się.
– Ewentualnie może być ogórkowa. Na żurek też nie będę narzekał.
– Wiesz, co ci powiem? – rozpoczęłam tyradę, ale powstaniec mnie ubiegł, wtrącając zapobiegliwie słowa:
– Oczywiście najpierw powinnaś zmienić fryzurę.
– Jesteś straszny. Powiadam ci: żałosny i egocentryczny.

Wybuchłam płaczem.
– Nawet nie zauważyłeś, że właśnie wczoraj byłam u fryzjera. W drodze do domu spotkałam księdza Tadeusza i jemu wyspowiadałam się ze swoich marzeń…
– Spowiadasz się z marzeń?
– I z planów na przyszłość. Wyznałam mu, że marzę, byś stał się szarmancki.

Znów z oczu chlusnął mi potok łez. Władek zrobił głupią minę i w geście pojednania poszedł na kuchnię zrobić jajecznicę. Przyznam, że nawet mu się udała. To kolejny argument, by mężczyźni garnęli się do garów.

czwartek, 11 lipca 2013

Depresja po spowiedzi.

Uważam, że do prawdziwego duchownego jak ulał pasuje imię Tadeusz. W końcu jego „deu” w środku imienia jest bardzo blisko Deo, które także, a nawet przede wszystkim powinno wypełniać katolika. Powiedziałam o tym Władkowi lat 97, na co on wzruszył się i odrzekł: „Deo gratias.” Nie o AK-owcu chcę jednak mówić, lecz o księdzu Tadeuszu, który pełni swą posługę w wildeckiej parafii, to jest w kościele pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego.

Księdza Tadeusza lat 36 spotkałam w parku, gdy wracałam od fryzjera po zrobieniu sobie trwałej.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ciociu Adelo – ukłonił się grzecznie.
– Niech będzie – odpowiedziałam, po czym spojrzałam uważnie w poważne lico opiekuna duszy mojej oraz sąsiadek i ich żyjących brzydszych połów. – Co z tobą? Czyżbyś był zasępiony?
– To nie dlatego, Adela, że sępię z ambony o datki na tacę. Po prostu przytłacza mnie brzemię grzechów zasłyszanych w konfesjonale.
– Nie możesz odreagować? W końcu masz tam ciemno.
– Ja nie piję.
– Możesz sobie inaczej ulżyć.
– To znaczy?
– Rób co chcesz. Bądź kreatywny. Może pomódl się? – doradziłam zasępionemu duchownemu.
– A wiesz, ciociu, że to dobry pomysł?
– Modlitwa w kościele pomaga. W konfesjonale tym bardziej.
– Podoba mi się twój stosunek do pracy w konfesjonale, ciociu – pochwalił mnie pasterz w czarnej sutannie i białej koloratce pod szyją. – W seminarium nas uczyli, by tylko odpukać i zadać pokutę. Nikt nie mówił, jak radzić sobie ze stresem. A waży on tyle, że ho ho!
– Mam pomysł: wyspowiadaj mnie.
– Tu? Teraz?
– Na ławce. W końcu jesteśmy w parku.
– To ma być mój gwóźdź do trumny?
– Nie chcę wyspowiadać się z grzechów, lecz z zamiarów. To bawi Boga, dlaczego ty nie chciałbyś się pośmiać?
– Eee… - zawahał się ksiądz Tadeusz.
– No dalej!

Usiadłam na ławce, a mój towarzysz przycupnął koło mnie. I gdy w końcu zły nastrój zaczął mu mijać, to z kolei ja posmutniałam. Poczułam się jak aplikująca na stołek posłanki. Pożegnaliśmy się i wróciłam do domu. Zrobiłam sobie herbatę i nawet ona sparzyła mi usta…

środa, 10 lipca 2013

Zasługuję na nigdy więcej.

Wincenty lat 91 od dawna był tropicielem. Jako młody chłopiec spacerował po kniejach, chodząc po śladach dzików, jeleni oraz równie rogatych antenatów, by po wojnie zacząć pracować w Urzędzie Bezpieczeństwa. Szczęśliwie był tam tylko portierem, ale mimo to można było wyczuć wpływ, jaki wywarł na nim charakter instytucji, dla której sprawdzał ważność i legalność przepustek, potem podnosząc i opuszczając szlaban. Można było przypuszczać, że moralny kręgosłup Wincentego był kadłubkowy. Byli jednak tacy, że niekoniecznie, bo niby "wi-ktoś", co siedzi w drugim człowieku?

Wincenty posiadał pięć prywatnych kamer. Dwie umieścił w oknie wychodzącym na ulicę, dwie skierował na podwórko, a ostatnią zakamuflował w futrynie drzwi wejściowych, by mieć baczenie na to, co działo się na klatce schodowej. Kamery obsługiwały dwa monitory. Pierwszy ustawiony był na biurku Wincentego – właśnie w tym miejscu wildecki tropiciel spędzał większość czasu. Drugi postanowił zainstalować w toalecie, bo żołądek Wincentego był bardzo delikatny i nie każdy salceson zdołał bezproblemowo przetrawić.
Wincenty miał pecha, bo większość bulwersujących go wydarzeń zdarzała się wówczas, gdy zmierzał do swojej samotni, skupiając się na innych, mniej ważnych sprawach. Dlatego wildecki szpieg ciągle znajdował się na ścieżce śledztwa i trudno było go spotkać, chyba że samej było się podejrzaną. Właśnie dlatego ścierpłam dziś rano, gdy ujrzałam Wincentego. Nie dałam jednak niczego poznać po sobie.

– Co słychać, bubu? – spytałam niby beztrosko.
Od lat zwracałam się do Wincentego „bubu”, bo w tym zwrocie było dużo czułości, ale też pewnego subtelnego i delikatnego wytknięcia niechlubnej przeszłości. Wincenty jednak nigdy nie domyślił się, że „bubu”, to podwójne UB, tyle że na wspak.
– Adela, mam przesrane!
– Że co?
– Choć monitoruję wszystkie dzielnicowe grzeszki, to nie mogę pogonić za chuliganem, bo akurat mnie samego goni.
– Co to znaczy? – zdziwiłam się. – Uważasz, że wszystkie twoje podejrzenia, tropy i poszlaki, prowadzą do ciebie jako sprawcy?
– Ty też mnie nie rozumiesz, Adela! – pożalił się Wincenty. – Nikt nie rozumie...

Wincenty zatrzymał się wpół kroku. Podrapał po głowie, po czym rzekł:
– No, może tylko Jarek. Tak – potwierdził. – Tylko prezes Kaczyński może czuć to samo.

W tym momencie zrobiło mi się tak mocno żal Wincentego, że aż poczułam z nim pewną wspólnotę. Na całe szczęście Wincenty się oddalił
i mi też to uczucie szybko minęło. Pomyślałam sobie, że zasługuję na nigdy więcej. Nigdy więcej Wincentego.

wtorek, 9 lipca 2013

Deja vu.

Przypomniałam sobie tekst, w którym opisywałam ipsację Władka. Memu druhowi lat 97 zdarza się to przy każdych wyborach, więc przeżyłam swoiste deja vu. Zaczęło się podobnie, od połączenia telefonicznego:

– Adela, jak się czujesz?
– Wspaniale. Co najwyżej na 69 lat!
– To dobrze, bo muszę wpaść.
– Wpadaj, stary wiarusie! – odkrzyknęłam gromko. – Masz jakąś sprawę?
– Chcę porozmawiać o samogwałcie! Zaraz wlecę!

I odłożył szybko słuchawkę, bym nie zdążyła odpowiedzieć. Zaskoczył mnie, ten świntuch z AK, ale szybko znalazłam na niego sposób. Włożyłam buteleczkę z wodą święconą do zamrażalnika, by szybko ją schłodzić. Lodowata woda święcona sprawdziła się na ekshibicjonistach w Parku im. Jana Pawła II w Poznaniu, co wypróbowałyśmy kiedyś z sąsiadkami.

Zapewne po odłożeniu słuchawki Władek lat 95 od razu wyskoczył z kapci, ale zawiązanie sznurowadeł zawsze sporo czasu mu zajmowało, więc specjalnie nie spieszyłam się na przygotowanie się do jego wizyty. Powoli nałożyłam na twarz trochę pudru, użyłam karminowej szminki i podeszłam do radia. Włączyłam swoją ulubioną stację Radio Luksemburg FM i rozmarzyłam się. Puścili akurat piosenkę Anny German. Piosenkarki, która i dla Orfeusza potrafiłaby zostać nimfą. Córka księgowego. Raziły ją mało wzorzyste tiubietiejki. Jako geolog lubiła grzebać w obiecanej ziemi. Jako wykonawczyni piosenki „Zakwitnę różą” stała się naszym symbolem. Symbolem róż, płatków i odkrywanej ipsacji... Ech, Eurydyki...

Rozległo się pukanie do drzwi. Jak zwykle nerwowe. To tylko mógł być Władek lat 97. Nawet nie chciało mi się podbiegać do drzwi, krzyknęłam tylko: „otwarte”, po czym zaparzyłam mu herbatę lipową. Władek często powtarzał, że po niej ożywa. Zrobiłam mu tę uprzejmość, ale dla bezpieczeństwa wyjęłam flakonik z lodowatą wodą święconą i dyskretnie włożyłam go do kieszeni fartucha.

Władek lat 97 siedział już przy stole. Położyłam na blacie filiżanki herbaty i spojrzeliśmy sobie w oczy. Powstaniec był nieswój. Wyraźnie skonfundowany.
– Adela, byłem na spotkaniu jednym z poznańskich polityków.
– No i?
– On miał owłosienie na wewnętrznej stronie dłoni!
– Co to znaczy? – spytałam zaniepokojona.
– On się musi samogwałcić!
– Och ty, głupi Władku! Masz 97 lat, a nie masz pojęcia o ludziach.
– Adela, a co to według ciebie znaczy?
– Wszyscy kandydaci na parlamentarzystę, radnego czy działacza się onanizują. Chcąc pozbyć się owłosienia na wewnętrznej stronie dłoni, podają dłonie wyborcom. To elektorat wyciera im włosy na dłoniach!
– Cholera – zaklął AK-owiec – a ja nie umyłem rąk!
– Marsz do toalety, paskudo! – krzyknęłam.

Gdy Władek pokuśtykał do toalety, ja przypomniałam sobie, że masturbacja doprowadza do ślepoty. Czy to nie widać po naszych kandydatach? Czyż oni nie są ślepi? Nie widzą elektoratu. Ich potrzeb, sekretów i nadziei.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Rudolf.

Atmosfera w kolejce była napięta. Nie rozmawiałyśmy, spozierając na siebie podejrzliwie. Szczerość została schowana w szufladzie komody w sypialni, natomiast między nami krążyła ubrana w generalski mundur strategia. Byłyśmy wobec siebie nieufne i najbezpieczniej było milczeć. Dostawczak ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku tkwił w porannych korkach, a my obserwowałyśmy czubki własnych butów.

Nieoczekiwanie podeszła do nas kobieta w średnim wieku. Nieznajoma ubrana była w żakiet, buty nosiła na średnim obcasie, makijaż miała wykonany starannie.
– Dzień dobry. Na imię mi Rudolf. Mam 43 lata. Podchodzę do pań, bo zastanawiam się, czy podjąć się pracy stomatologa w tej dzielnicy Poznania.
– Pani ma na imię Rudolf?
O dziwo, pierwsza z zaskoczenia otrząsnęła się Malwina lat 92.
– Właściwie to jestem mężczyzną, ale lepiej się czuję w damskim ciuszkach.
– Gustowne wdzianko – zauważyłam.
– Dziękuję. Ile razy była pani u dentysty w ciągu tego roku? – Specjalista od zębów pytanie skierował prosto do mnie.
– Ani razu. W naszym fyrtlu dotychczas nie było dentysty w damskich fatałaszkach.
– A u takiego w kitlu?
– Tak samo. Mam szufladki.
– Ja też mam sztuczne zęby – powiedziała Kunia lat 90, a Malwina podniosła palec do góry, oznajmiając, że ma podobnie.
– No właśnie – zafrasował się Rudolf. – Słyszałem, że tutejsze kobiety wolą sztuczne uzębienie, zaś mężczyźni stawiają na przeciągi w jamie ustnej.
– Kiedyś przy Dolnej Wildzie była dyskoteka Jama – przypomniała sobie najmłodsza z nas Klotylda lat 58. – Młodzi walili się po japach i zostały im dziury w jamie gębowej.
– Na kibolskie ustawki też chodzą – powiedziała Wiesia.
– Mało zębów, mało roboty – domyślił się Rudolf.
– Szew się panu przesunął na prawej pończosze – wskazałam palcem na wydepilowaną nogę dentysty.
– Dziękuję bardzo, już poprawiam, bo chcę się przejść jeszcze na Łazarz, bo tam też mam możliwość podjęcia pracy w zawodzie.

Rudolf obrócił się na pięcie i skierował się do sąsiedniej dzielnicy. Był jeden pożytek z tego przypadku: zaczęłyśmy znów ze sobą rozmawiać. I doszłyśmy do jednego wniosku. Otóż razem zaprotestowałyśmy przeciw wycinkowym sondom ulicznym, bo przecież wystarczyło, żeby Rudolf poszedł do szkoły podstawowej, zajrzał w buzie kujonów i miałby inny obraz wildeckiego uzębienia.

Z drugiej strony, może dobrze, że nie poszedł do szkoły. Woźny Mariusz lat 64 w końcu ma jedną wadę. Uwielbia podłapywać kobiety, którym przekręca się szew pończochy. Sięga wtedy wysoko. Po co mu tak silne emocje tuż przed emeryturą?

niedziela, 7 lipca 2013

Protest żyjącej denatki.

Nie wyszłam dzisiaj z samego rana. Chciałam poczekać aż wszystkie moje sąsiadki ustawią się w kolejce oczekującej na dostawę chleba wypieczonego w nocy. Najpierw wyszłam na balkon, chcąc upewnić się, że wszystkie uczestniczki moich wczorajszych oględzin znajdą sie przed sklepem na dole. Kiedy już tak się stało udałam się na dół. Na dół, a nie do dołu.

Nie ukrywam, dla mnie to także był duży stres. Po raz pierwszy w życiu występowałam w charakterze osoby zmartwychwstałej. I to wcale nie musiał być koniec mojej drogi, bo przecież z tego co pamiętam, akurat na mecie tej ścieżki życiowej jest wniebowstąpienie.

Uchyliłam lekko drzwi od klatki schodowej, spojrzałam na sąsiadki, wzięłam głęboki oddech i ruszyłam w stronę kolejki.

– Jezus Maria! – ryknęła Tekla lat 77, która pierwsza mnie spostrzegła.
– O ja cię! - wrzasnęła Malwina lat 92.
– Ty żyjesz?! – pisnęła Klotylda lat 58.
– Ajajaj! – ucieszyła się Kunia lat 90.
Rzuciłam się w ramiona Kunegudy, której cieknące z oczu łzy ze wruszenia błyskawicznie zwilżyły mi garsonkę.
– Gdzie ty byłaś? Jak jest w tunelu?
– Chyba w kanale – odparłam.
Odwróciłam się do Malwiny.
– Dziękuję ci, kochana, za modlitwy.
– Dobry Jezu, a nasz...
– Już nie musisz, Malwino. Ja żyję.
– Aha.
Teraz stanęłam przed Wiesią lat 80 oraz Klotyldą lat 58.
– Wiecha, wyskauj z mojej kiecki! – zażądałam.
– Jak to? Tu na ulicy?!
– Ja jeszcze nie ostygłam, byś mogła brać moje ciuchy! - odpowiedziałam, mierząc Wiesię srogim wzrokiem.

Wiesia pochlipując ściągnęła suknię i zasłaniając biust chyłkiem pobiegła do domu. Następna w kolejce czekała Klotylda.
– Nadal twierdzisz, że tempo Władka zakręciło by ci w głowie?
– No wiesz.... Eee... – tłumaczyła się Klotylda.

Potem odwróciłam się do Tekli. Nie zdążyłam jednak nic powiedzieć, bo Tekla wzięła nogi za pas.

Jak dobrze wrócić między żywych, pomyślałam z radością. Po czym weszłam do sklepu, nabyłam jeden chleb, trzy bułki i salceson na okład.