sobota, 31 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Hiszpańska galera".

Życie płynie, a ludzie pokonują fale, tsunami i morskie bałwany. Ja akurat lubię brodzić w płytkiej wodzie, poddając stopy peelingowi w słonej wodzie. W taki właśnie sposób przepłynął dla mnie sierpień. Mimo że byłam daleko od wielkiej wody, to zetknęłam się z rekinami. Najczęściej smażonymi. Spędziłam bowiem ten czas w Pika Pika – tapas barze przy ulicy Zamkowej w Poznaniu – i nadszedł teraz czas, bym przedstawiła wszystkich marynarzy, którzy brali udział w tym wyjątkowym rejsie.

Jose Baptista – kapitan coraz szybciej mknącego statku, który postanowił przypomnieć poznaniakom, kto w swoim czasie miał największą flotę na świecie. Do Poznania przywiózł egzotykę, co każdy czuje na języku, sącząc wino i zagryzając tapasy. Sam uwielbia Anę, na co krzywi się jego żona Asia. Ale kto nie pokochałby wina marki Ana?

Fernando zaciągnął się do Pika Pika, bo jest żeglarzem konstruktywnym i marzy o randze kontradmirała. Jako architekt potrafi nawet na morzu podejść do problemów w sposób fundamentalny. Dlatego z jego rąk najlepiej smakuje Cava. To wino swoimi bąbelkami przypomina sztorm, który za sprawą Fernanda mija, a nas ogarnia flauta. Taki strateg!

Salvatore pełni wachtę zazwyczaj w bocianim gnieździe. Ma młodą żonę, więc bociany są tu na miejscu. Salva ma sokoli wzrok i posturę wilka morskiego. To niezwykłe zespolenie dusz 3 zwierząt sprawiło, że jest niezwykle ponętny. Mógłby w każdym porcie mieć dziewkę, ale nie chce. Pozostaje tylko ślinić się, gdy podaje ulubione wino Cuvi.

Jose Maria dotąd najczęściej pracował pod pokładem. Może dlatego, że do zdjęć zawsze pozuje z butelką. Jest to jednak mylące, bo on najbardziej lubi bób z boczkiem. Pewnie ktoś kiedyś zadał mu bobu, co wyszło mu bokiem. Zaciągnął się do Pika Pika i teraz emanuje spokojem. Chciałabym się do niego przytulić, ale najpierw muszę go ośmielić.

Julian był dobrym korsarzem i jeszcze lepszym kokiem. Pewnego dnia zszedł z pokładu i już nie wrócił. Do Pika Pika ma jednak sentyment, bo przesyła pocztówki, które sam wykonuje. Często fotografuje młode pary, które potem zapraszają go do łoża, ale on nie o takiej konsumpcji marzy. Najchętniej robiłby zdjęcia potrawom, które sam upichci.

Do Davida pasuje powiedzenie, że bosman na morzu jest tak zabujany, że aż majtki uciekają. I ów majtek uciekł. Uciekł do damskich majtek, które nosi jego dziewczyna. Od kiedy zszedł z pokładu Pika Pika, zrobił się melancholijny. Z tego powodu lubi pozować do zdjęć z kwiatami. Twierdzi, że dobrze jest, gdy w tle fotografii widać kobiecy biust. Dziwak, ale bardzo sympatyczny.

Kiedy tworzyłam tę hiszpańską galerię, to siedziałam w Pika Pika, popijając kawę Bombon. I jest to już ostatnie hasło, z którego warto i należy skorzystać. Zbliża się zmiana pogody, hiszpańska galera wpływa na nowe wody. Będzie jeszcze bardziej atrakcyjnie.
Ahoj!

piątek, 30 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Ja to dopiero mam tempo!"

– Przykucnij – poprosiłam Salvę.

Salvatore wystawił kuper jakby kucał nad dołem kloacznym.

– Nigdy nie widziałeś Małysza? – zdziwiłam się.
– Moja żona nie pozwala mi chodzić do peep show – wysapał Salvatore niczym zapaśnik w toalecie publicznej.
– Dlaczego?
– Pozycja kuczna jest nieprzyzwoita – stwierdził Hiszpan, po czym pobożnie się przeżegnał.
– To prawda – przytaknęłam. – A dlaczego teraz kucasz?
– Myślałem, że ciocia chciała bym klęczał.
– Chciałam byś kucał, bo człowiek ma w tej pozycji największe tempo. Nie widziałeś Małysza – oskarżyłam Hiszpana. – Teraz już wiem!
– Jak to? Niby ja nie wiem, co to tempo? – zdziwił się barman. – Del tiempo?
– Tak. Lepiej ja ci pokażę.
Salvatore wyprostował się i pobiegł za kontuar, a ja z kolei przybrałam pozycję skoczka na skoczni narciarskiej.
– Mam del tiempo – oznajmił Salva, który po chwili znów doszedł, stawiając przede mną filiżankę z kawą.
– Co to? – krzyknęłam, bo wydawało mi się, że świst towarzyszący zjazdowi ze skoczni zatyka mi uszy.
– Kawa! – odkrzyknął barman.
– O jakie tempo chodzi? – wysapałam, bo wyimaginowany wiatr wpychał się do ust.
– Ciocia pije! – poprosił Salvatore.

Wypiłam. Tempo narzucał Salva, który ciągle dolewał mi kawy do filiżanki. Myślałam, że to durny pomysł, bo widziałam zbliżający się próg, a on dolewał mi kawy do ognia. Aż w końcu mnie ruszyło!
– Gdzie jest toaleta? – wrzasnęłam.

Salva wskazał mi dłonią drzwi, a ja wparowałam tam szybciej niż Małysz na podium. Długo nie wychodziłam. Miałam za to czas do rozmyślań. Pomyślałam, że niesłusznie chcę winić kawę del Tiempo za moje tempo picia. Owszem, kawa była smakowita, ale ja zgubiłam proces delektowania się. Było mi teraz wstyd. Nie widziałam, jak podnieść się przed Salvą z pozycji kucznej...

czwartek, 29 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Kto ze mną pójdzie na solo?".

Dzień rozpoczęłam – jak zwykle – stojąc w ogonku przed sklepem spożywczym na poznańskiej Wildzie. Razem z sąsiadkami oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Rozpoczynała się jesienna pogoda i panujące o świcie zimno nie sprzyjało rozmowom. Dlatego postawiłam dziewczyny rozgrzać następującym pytaniem:

– Kto ze mną pójdzie na solo?
– Ja mam kastet! – ostrzegła Kunia lat 90. – Jesteś jednak moją przyjaciółką. Akurat tobie nie podbiję oka.
– Adela , będę się z ciebie modliła – obiecała Gertruda lat 69, która trzymała sztamę z wikarym i proboszczem z pobliskiej parafii pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego. – W południe w twojej intencji poświęcę zmówienie całego Anioła Pańskiego.
– Bóg ci może kiedyś zapłaci, ale na Adelę nie licz – odezwała się sarkastycznie Dziunia lat 77. – Adela to sknera!
– Dawno nikomu nie przypierdoliłam – wulgarnie odezwała się Malwina lat 92. – Ale obiecałam księdzu na spowiedzi, że po śmierci starego nikogo więcej nie tknę.

Inne dziewczyny też się krygowały. Czy szło o dobre wychowanie, czy brak chęci zepsucia sobie makijażu i możliwość podarcia ubrania – tego nie wiem. Wolałam przyjąć ich dobre intencje, natomiast na chamską odzywkę tej lafiryndy spod ósemki musiałam zareagować.
– Moją szczodrość możesz poznać nawet ty, Dziunia – prychnęłam z wyższością. – Zbiórka o wpół do drugiej przed moją klatką! – zarządziłam.

Nie wszystkie dziewczyny pojawiły się na umówioną godzinę. Ale było nas kilkanaście, w tym cały wildecki aktyw w wieku 70+. Była Kunia, była Malwina, byłam ja.
Dziewczęta nie wiedziały dokąd je zaprowadzę, ale na widok Pika Pika ucieszyły się. Dużo zdążyłam im opowiedzieć w ogonku przed sklepem na dole o tym tapas barze, więc z ciekawością rozsiadły się we wnętrzu. A do nas podszedł Fernando!
– Solo! – krzyknęłam z radością.
– Skąd ciocia wie, że jestem sam? Znaczy, że szukam damy? – spytał filuternie Hiszpan.
– Kawę solo! – ponowiłam żądanie. – Dla każdej z dam!

Fernando w sposób profesjonalny szybko ukrył na twarzy grymas zawodu, jaki spotkał go, ale potem już nie mógł się skarżyć. Gdy podawał kawę, to wiele z sąsiadek pieszczotliwie go podszczypywało. Miło było zobaczyć na twarzy młodzieńca rumieniec ekscytacji.

środa, 28 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Albo rybka, albo bibka.".

Na zapleczu Pika Pika w Poznaniu Jose Maria pocił się w eterach tłuszczu, na którym smażył smakołyki używane jako składniki do tapasów. Podglądałam hiszpańskiego chłopca ze współczuciem, wiedząc że życie to albo rybka, albo bibka. Albo egzystencja śmierdzi ci nieświeżą płetwą, albo łomocze obcasami o parkiet z deski dębowej aż do momentu, kiedy sterany tancerz nie upadnie na twarz.

Ja tę egzystencjalną zasadę już dawno temu zrozumiałam, dlatego siedziałam w tapas barze jako klientka. W ogóle mój rodzinny Poznań służy poznaniu. Epistemologia w tym zakątku kraju łatwiej się korzeni i nie jest tak płytka jak w stolicy czy Krakowie. Chyba dlatego tylu Hiszpanów zjeżdża do centrum Wielkopolski.

– Jezus Maria! – krzyknęłam.
Akurat szerszeń zaczął krążyć wokół mojego stolika ustawionych na chodniku przy ulicy Zamkowej, zatem miałam prawo przerazić się tej groźnej latającej bestii.
– Co proszę?

Jose Maria został zwabiony okrzykiem „Jezus Maria” i stawił się przede mną w gotowości bojowej. Karnie trzymał wyprostowaną postawę, tylko ukradkiem miętosząc prawą ręką rąbek fartuszka.
– Rybka czy bibka? – od razu postawiłam chłopaka przed życiową alternatywą.
– Rybka? – Jose Maria prawdopodobnie usłyszał tylko pierwszy człon dylematu. – Mamy rekina. Podać?
– Znaczy bardziej bibka – oceniłam.
– Moja bibka była pipka – przyznał się Jose Maria.
– Wyginała śmiało ciało? – dociekałam.
– Siedziała mi na żołądku – odrzekł barman.

No tak, pipka z kuchni żydowskiej oznaczała zarówno gęś jak i żołądek. Tylko dlaczego mylił babkę z bibką? Westchnęłam ze współczuciem, bo wyczuwałam jakiś kompleks. Postanowiłam coś zamówić, by dać chłopcu wrócić w spokoju do tłuszczu na patelni.
– Daj mi kawę.
– Może być Carajillo?
– Dawaj! – zażądałam.

Kawa była świetna i nie leżała mi potem na żołądku. Dlaczego zatem akurat ją zaproponował mi Jose Maria? Czyżbym była gęsią? A może bibką? Szkoda, że nie ciotką...

wtorek, 27 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Trzy do trzeciej".

W sobotę Salvatore obchodził urodziny, kręcił się jednak przy nim tak duży wianuszek dziewczyn i do tego młodszych ode mnie, że nie pchałam swego ponad siedemdziesięcioletniego biustu pod oczy solenizanta. Tym bardziej, że tkwiła przy nim jego żona, a ja lubię, gdy on nie spuszcza ze mnie oczu. Spóźnione, lecz szczere życzenia postanowiłam złożyć dopiero dziś. Ubrałam garsonkę z pokaźnym dekoltem, obułam szpilki i udałam się do Pika Pika przy ulicy Zamkowej w Poznaniu. Salva pichcił coś na zapleczu, ale kiedy zastukałam laską o drzwi prowadzące na tył lokalu, od razu pojawił się przy kontuarze.

– Człowiek nie dotrwa do czterech do czwartej – zaczęłam składanie życzeń od enigmatycznej zagadki.
– Że co? – Salva zrobił duże oczy, z których niezrozumienie zaczęło kapać mu na bawełnianą koszulkę.
– Dwa do drugiej za to słabo pamięta – ciągnęłam zagadkowy wywód. – Bachory mają pamięć wybiórczą.

Hiszpan zaczął kiwać przecząco głową i mrugać oczyma, dając znak, że stracił ze mną interpersonalny kontakt. Dlatego musiałam zmierzać do finału.

– Natomiast trzy do trzeciej to jest to! – uśmiechnęłam się.
– Trzy po trzy? – zdziwił się.
– Nie próbuj mnie zdenerwować!
– Przepraszam – Salva miał minę zbitego psa, więc postanowiłam nieco ułatwić mu przyjęcie składanych przeze mnie życzeń.
– Wiesz co to jest potęga?
– Ciocia kłamie na potęgę?
– No no no! – pogroziłam palcem. – Nie próbuj wytrącać mnie z równowagi!
– Przepraszam – Salvatore przeprosił po raz drugi.
– Ile jest trzy razy trzy razy trzy?
– Ciocia traktuje mnie dziś razami! – poskarżył się Salva.
– Nalej mi Cortado – zarządziłam.

Przestraszony solenizant błyskawicznie zajął się wykonaniem mego życzenia. Już po chwili dymiła przede mną kawa. Odsunęłam ją od siebie i ustawiłam filiżankę tuż przed nim.
– Wypij – rozkazałam. Przerażony młodzieniec bez szemrania wykonał polecenie.
– To prezent na twoje 27 urodziny! – skwitowałam.

Dopiero teraz z Salvy zeszło napięcie.
A potem długo nie spuszczał ze mnie wzroku.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Nie lubię w poniedziałek".

Jeśli idzie o prowadzenie biznesu, to mogłabym zostać tylko właścicielką sklepu mięsnego. Kiedyś nie pracowali w pierwszy dzień tygodnia i niektóre tego typu sklepy nadal utrzymują tradycję. Chwała im za to!

Poniedziałek to straszny dzień – nawet na emeryturze. Zaczyna się harmider na ulicach, a ludzie stają się obcesowi i wściekli. Brutalni i zapiekli. Po prostu swołocz. Wiedzą o tym wszystkie dziewczyny, które ustawiają się ze mną w ogonku przed sklepem na dole w oczekiwaniu na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Kunia lat 90 nieraz dała kopniaka przechodzącemu urzędnikowi, zdążającemu do pracy do skarbówki przy ulicy Chłapowskiego.

Wtuliłam się w poduszkę, Zaraz po tym przypomniałam sobie, że Salvatore święcił w sobotę swoje 27 urodziny. Poderwało mnie z pościeli i od razu poszłam zrobić sobie makijaż. Trwało to chwilę, więc trafiłam na godzinę 14, czyli wtedy kiedy Pika Pika otwiera swoje podwoje. Chciałam złożyć mojemu ulubionemu barmanowi gorące życzenia.

– Och, ty rojbrze! – uściskałam smyka po złożeniu życzeń.
– Ciociu ... – zakwilił czule Salva.
– Tej, ale ja nie lubię w poniedziałek – przypomniałam sobie swoją życiową zasadę i odsunęłam się od Salvatore na odległość wyciągniętych ramion.
– Hę? – zahęchał po polsku Salva.
– Zaraz będziesz salwował się ucieczką – zagroziłam Hiszpanowi. – Przy mnie nie można hęchać!
Salvatore nieco skonfudował, ale zaraz po tym odzyskał rezon i zaproponował:
– Może podam Cantosan?
– A co to?
– Wino błyszczy w kolorze żółto-słomkowym. Ja widzę nawet zielone refleksy.
– Ty akurat masz refleks – przyznałam rację Salvie.
– Verdejo – wyszeptał jeszcze weekendowo Salva.
Od młodości podniecały mnie takie hiszpańskie słowa.
– Aromat z jabłek został zharmonizowany z zapachem cytrusów i owoców tropikalnych. Ja czuję nawet nuty świeżego mchu...
– O ja cię! – zaklęłam.

A potem spróbowałam wina. I jak tu nie lubić w poniedziałek? Uznałam, że lubię i w poniedziałek, i w pozostałe dni tygodnia.

niedziela, 25 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Inkwizycja".

W dni powszednie z samego rana ustawiam się w ogonku przed jednym ze sklepów spożywczych na poznańskiej Wildzie. Razem z sąsiadkami tworzymy kolejkę, w której oczekujemy na przyjazd furgonu z piekarni, który dowozi do naszego składu świeże pieczywo z nocnego wypieku. Mamy przez to czas i okazję omówić bieżące sprawy. W taki oto sposób moje koleżanki dowiedziały się o tapas barze na ulicy Zamkowej. Raz nawet zdarzyło się, że w Pika Pika pojawiły się dwie moje przyjaciółki: Kunia lat 90 oraz Malwina lat 92. Bardzo im się spodobało, tylko Gertruda lat 69 kręciła nosem na moje opowieści. Nawet podburzała inne sąsiadki, mówiąc, że prowadzę alkoholową krucjatę. Czuła się zagrożona. Dotąd to ona miała monopol na wszystkie krucjaty, utrzymując bliskie kontakty z proboszczem i wikarym z naszej parafii pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego.

Siedziałam wygodnie przy stoliku wystawionym na chodnik przed Pika Pika. Obsługiwał mnie Jose Maria, który namówił mnie na wino marki Ana. Czułam się słodko, sącząc wyborny muscatel, gdy wtem zobaczyłam Gertrudę zdążającą w moim kierunku w towarzystwie wikarego.
– Oto ona! – zapiała Trudka, wytykając mnie palcem. – A nie mówiłam?!
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – wikary przywitał się spokojnie.
– Niech będzie – odpowiedziałam kulturalnie.
– Co córka tu robi? – dociekał duchowny na oko lat 42.
– Nie córka, lecz ciotka, smyku – ustawiłam księdza do pionu. – A robię to, co i ty. Połykam codziennie wino, ale nie nadaję temu żadnych metaforycznych znaczeń.
– Chyba nie będę mógł cię rozgrzeszyć, siostro.
– Ciotko! – pouczyłam wikarego. – Znasz świętą Annę?
– Nie osobiście, bo była babcią Jezusa.
– Słusznie – stwierdziłam. – To wzór dla wszystkich małżonek. A jak nazywa się wino, które piję?
– Ana – karnie odpowiedział duszpasterz.
– Nalać wam? – pytanie skierowałam do obojga. – Nie wyobrażam sobie, by katolicy nie wnieśli toastu za najlepszą z połowic w dziejach ludzkości.
– Hmm – zahmykał wikary.

Sytuacja na początku była sztywna. Z każdym kieliszkiem nastrój ulegał jednak rozluźnieniu. Wikary miał szczęście, że nie przyszedł sam. W drodze powrotnej podpierał się na ramieniu Gertrudy.