środa, 28 sierpnia 2013

SIERPIEŃ W PIKA PIKA: "Albo rybka, albo bibka.".

Na zapleczu Pika Pika w Poznaniu Jose Maria pocił się w eterach tłuszczu, na którym smażył smakołyki używane jako składniki do tapasów. Podglądałam hiszpańskiego chłopca ze współczuciem, wiedząc że życie to albo rybka, albo bibka. Albo egzystencja śmierdzi ci nieświeżą płetwą, albo łomocze obcasami o parkiet z deski dębowej aż do momentu, kiedy sterany tancerz nie upadnie na twarz.

Ja tę egzystencjalną zasadę już dawno temu zrozumiałam, dlatego siedziałam w tapas barze jako klientka. W ogóle mój rodzinny Poznań służy poznaniu. Epistemologia w tym zakątku kraju łatwiej się korzeni i nie jest tak płytka jak w stolicy czy Krakowie. Chyba dlatego tylu Hiszpanów zjeżdża do centrum Wielkopolski.

– Jezus Maria! – krzyknęłam.
Akurat szerszeń zaczął krążyć wokół mojego stolika ustawionych na chodniku przy ulicy Zamkowej, zatem miałam prawo przerazić się tej groźnej latającej bestii.
– Co proszę?

Jose Maria został zwabiony okrzykiem „Jezus Maria” i stawił się przede mną w gotowości bojowej. Karnie trzymał wyprostowaną postawę, tylko ukradkiem miętosząc prawą ręką rąbek fartuszka.
– Rybka czy bibka? – od razu postawiłam chłopaka przed życiową alternatywą.
– Rybka? – Jose Maria prawdopodobnie usłyszał tylko pierwszy człon dylematu. – Mamy rekina. Podać?
– Znaczy bardziej bibka – oceniłam.
– Moja bibka była pipka – przyznał się Jose Maria.
– Wyginała śmiało ciało? – dociekałam.
– Siedziała mi na żołądku – odrzekł barman.

No tak, pipka z kuchni żydowskiej oznaczała zarówno gęś jak i żołądek. Tylko dlaczego mylił babkę z bibką? Westchnęłam ze współczuciem, bo wyczuwałam jakiś kompleks. Postanowiłam coś zamówić, by dać chłopcu wrócić w spokoju do tłuszczu na patelni.
– Daj mi kawę.
– Może być Carajillo?
– Dawaj! – zażądałam.

Kawa była świetna i nie leżała mi potem na żołądku. Dlaczego zatem akurat ją zaproponował mi Jose Maria? Czyżbym była gęsią? A może bibką? Szkoda, że nie ciotką...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz