sobota, 8 października 2011

Vendetta.

Śmiałyśmy się do rozpuku, stojąc w kolejce oczekującej na dostawę świeżego pieczywa, gdy co jakiś czas Marianna lat 85 wracała do historii sprzed lat. Opowiadała, że przeprowadziła się na poznańską Wildę, bo bała się zemsty pewnego sycylijskiego rodu. W 1966 roku przebywała ona w małej wiosce Aspra niedaleko Palermo. Opiekowała się nestorką rodu miejscowego sołtysa Giną. Jej syn ogólnie był zadowolony z pracy Marianny, przestrzegał ją jedynie przed tym, by nie pozwoliła matce pić alkoholu. I był z tym niemały problem, bo Gina lubiła gin.

– Pani Gina, nie mogę podać gina – Marianna po włosku odmawiała staruszce jej ulubionego trunku. – To pani zaszkodzi.
Matce sołtysa jednak zawsze udawało się przekonać Mariannę, która w tajemnicy kilka kropel ginu nalewała do kieliszka.
– To nic – uspokajała Gina, wychylając jednym haustem niewielką porcję i prosząc o kolejną porcję.
– Tonic? – dopytywała się Marianna i dla bezpieczeństwa rozcieńczała gin tonikiem.

Te zabiegi nie pomogły, bo Gina umarła na marskość wątroby i sołtys oskarżył o morderstwo Mariannę. Ta nie czekając na krwawe wyrównanie rachunku krzywd uciekła do ojczyzny. Szybko sprzedała mieszkanie w Warszawie i po cichu przeprowadziła się do Poznania. Na Wildzie przyjęta została z otwartymi ramionami, szczególnie męskie serca otworzyły się przed nią, bo Marianna przez pierwszy kwartał odważnie obnażała opaloną na śniado skórę, chwaląc się sycylijską karnacją. W duchu była jednak przestraszona. Bała się, że groźny sołtyś spod Palermo przyjedzie, by podciąć jej gardło, albo udusić własnymi rękami.

Z czasem Marianna zapomniała o zagrożeniu. Najpierw napomknęła półsłówkiem sąsiadce o sprawie, potem rozpowiedziała historię po całej Wildzie. Niejeden raz wspominałyśmy pobyt Marianny na Sycylii – zawsze z żartem i uśmiechem.

Tymczasem dziś na Wildzie pojawił się sycylijski cyngiel. Zawodowy morderca o imieniu Leo.

Rozumiem, że dla dobra opowieści teraz powinna się rozpocząć kulminacja tej prawdziwej, życiowej historii. Jednak tego u mnie nie znajdziecie, bo ja tylko opisuję życie, to co faktycznie dzieje się u mnie za oknem i za ścianą. A na Wildzie egzystencja bywa brutalna i ciepła zarazem.
Cyngiel Leo szybko został przyuważony przez Edgara lat 28 zwanego na dzielnicy Scyzorykiem. Nie wiem, co się działo, ale więcej nie zobaczyliśmy Sycylijczyka. Marianna znów częstowała nas swoim szerokim uśmiechem, my zaś nie zniechęciłyśmy się do picia ginu z tonikiem.

A te kilka kropel krwi przed bramą pod 13 deszcz szybko zmył.

piątek, 7 października 2011

Urodziłam się jako angielski dżentelmen, ale potem to już wędrowałam tylko na Wschód.

Najlepsze maniery miałam tuż po urodzeniu. Trwało to krótko, bowiem do czasu, kiedy po raz pierwszy miałam okazję spotkać się z mężczyznami. Już w wieku 3 lat zrozumiałam, że faceci nigdy nie dorosną i na zawsze pozostaną chłopcami. Z tym było łatwo się pogodzić, ale już z faktem, że wpłyną na obniżenie jakości mego wrodzonego obycia, manier i szyku, to już była dla mnie gorzka pigułka do przełknięcia.

Urodziłam w 1937 roku, więc żłobek jeszcze zdążyłam zaliczyć, ale o przedszkolu nie było już mowy. Za to popatrzyłam sobie na chłopców w mundurach polskich, faszystowskich i radzieckich. Bombowe dzieciństwo przyniosło ze sobą różne doświadczenia, wszystkie jednak doprowadzały do tego samego finału: cierpienia kobiet zadanych przez emocjonalnych niedorostków.

Przypominam sobie Maciusia lat 10, który latem 45 roku chciał się ze mną pobawić w żołnierza Armii Czerwonej. Ja miałam być jego mamusią.

– Uciekaj, Adela! – zarządził.

Potem wyciągnął siusiaka i kazał mi krzyczeć. Nigdy nie lubiłam biegać, więc zrobiłam tylko kilka kroków w kierunku wiadra z zimną wodą i wylałam zimny kubeł na głowę Maciusia. Odtąd metoda lodowatego strumienia na rozgrzany łeb stosowałam na każdego chłopca. W tym i Władka lat 95, który podobnie jak większość Polaków jest emocjonalnym niedorostkiem.

Chłopcy byli, są i będą chłopcami. Niczym więcej. Ci wokół mnie, co najczęsciej mają powyżej 60 wiosen, też siorbią, mlaskają, puszczają wiatry, bełkoczą, bywają agresywni, natrętni, niechlujni, rubaszni i prostaccy, płytcy i aroganccy, niedouczeni i wiotcy psychicznie. Stają na baczność, gdy krzyknę srogo, chcą się tulić do piersi, gdy okażę odrobinę współczucia. To bachory.
Wyszłam dziś na spacer do Parku im. Jana Pawła II i natknęłam się na Alojzego lat 85. Zaproponował byśmy przycupnęli na ławce. Alojzy przez lata dokonywał samokrytyki na różnych zjazdach partii, więc doszłam do wniosku, że mogę z nim podzielić się refleksją, jak postrzegam mężczyzn. Wygłosiłam długą tyradę, opowiedziałam nawet o swojej przygodzie z dzieciństwa z Maciusiem lat 10, a on tylko kiwał głową.

– Wiesz, Adela, ty chyba masz rację – przyznał Alojzy. – Spójrz choćby na mojego Wacka.
W tym momencie Alojzy rozsunął suwak u spodni i sięgnął ręką do rozporka. Wyjął swoje corpus delicti i zgorzkniały wyznał:
– Kiedy mogłem nim wojować, to byłem chłopcem. Przeklęta natura! – dodał wzburzony.
– Dlaczego?
– Bo teraz byłbym zdolny do spłodzenia mądrego potomka, ale mam do dupy plemniki!
– Alojzy, tu chyba idzie o erekcję – przypuściłam.
– Nieprawda. Miałbym wzwód, gdyby moje ścigacze były wartościowe.

Nie chciałam się spierać z Alojzym, żeby nie dostał ataku pijackiej padaczki. Popatrzyłam jedynie z refleksją na jego zwiędłe przyrodzenie i stwierdziłam w duchu, że mimo jego deklaracji, to on też jest jeszcze chłopcem. Ot, gzub ze Wschodu.

czwartek, 6 października 2011

Zgodziłam się na włamy.

Zawsze byłam dobrym kierowcą, dlatego bardzo wkurzają mnie źle zaparkowane samochody. Blokują wyjazdy z bram, auta stają niemal na skrzyżowaniach, a jak już jeden z drugim wjadą na chodnik, to w takiej odległości od drugiego samochodu, że możnaby tam zaparkować wózkiem dla niemowląt.

Rano jak zwyle udałam się do sklepu na dole. W ogonku oczekującym na dostawę świeżego pieczywa spotkałam się z Kunią lat 88. Przywitałyśmy się serdecznie, by potem biadolić nad sposobem poruszania się po naszej dzielnicy, gdzie z jednej strony ocierasz się niczym blachara o maski samochodów, z drugiej strony lawirujesz między odchodami psów i gołębi, których szczególnie mocno nie znoszę. A przecież jakość parkowania przekłada się na ilość stojących samochów, a tym samym na mniej miejsca na sranie dla psów, kotów i gołębi. Tak to motoryzacja i popularność przekłada się na estetykę na poznańskiej Wildzie.

Kunegunda jest bardzo kreatywną osobą, z którą z niejednego pieca jadłam. Zawsze jestem otwarta na jej inicjatywy, przyznam jednak, że dziś mnie zaskoczyła.

– Adela – zaczęła szeptem – Zbych lat 44 zaoferował się nam pomóc.
– W czym? – spytałam, nie przeczuwając dokąd zmierza jej inicjatywa.
– Już zadbałam o przydzielenie ról. Ja będę kierować ruchem, Zbych po kolei otworzy nam wszystkie samochody, a ty usiądziesz za kierownicą.
– Że co?
– Musimy zaprowadzić porządek na Wildzie. Ordnung muss sein, jak mawiał mój tatuś.
– Twój tatuś tak mówił?
– Szprechał. Ja też potrafię. Mam zaszprechać?
– Może nie… Powiedz lepiej coś o twoim planie.
– My zaczynamy o zmierzchu. Zbych zjawi się po 20, a do tego czasu musimy oszacować, ile bryk przesuwamy.
– Bryk? Obawiam się, Kunia, że możemy beknąć za to brykanie.
– Nie możemy bekać. Akcję pownniśmy wykonać w absolutnej ciszy.
– To nie będziemy odpalać silnika?
– Raczej nie. Zbych przyprowadzi dwóch kolegów z siłowni. Obiecał, że przypilnuje, by zdjęli złote łańcuchy, żeby nie błyskało się po ciemku.
– Czyli całkowita konspiracja?
– A jakże!

Minęło kilkanaście godzin i w ten sposób po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam we włamaniach do 116 aut naraz. Jeżeli miasto jest rzeczywiście monitorowane, to moja twarz będzie uwidoczniona na miejscu kierowcy. Jest możliwe, że stanę się popularne. Nie to jest jednak ważne, lecz to, że psy, koty i gołębie nie będą miały gdzie srać. Choć co do gołębi nie jestem taka pewna…

środa, 5 października 2011

Nie garnę się do garnków.

Tarczą zegarową ludzkiego życia jest dno garnka. Wskazówki obracają się, a garnek niezmiennie tkwi w środku naszej egzystencji. Najpierw człowiek żyje na garnuszku u rodziców, potem chłopcy dociekają, jakie gary pracują pod maską ich ulubionego auta, natomiast dziewczęta zakochują się w Gary Cooperze albo innym Garfildzie. W kotle się gotuje, dopóki same nie musimy warzyć strawy dla naszego wybrańca. Najpierw podajemy królewiczowi frykasy, potem po jego fochach reagujemy adekwatnie i rzucamy mu na michę łyżkę kaszy gryczanej. (Jak pyskuje – dorzucamy drugą.) W końcu dno garnka naszego jestestwa zaczyna się przypalać i wiemy, że już niedługo trzeba będzie stąd zmykać. Dlatego ja nie garnę się do garnków. Unikam ich jak ognia na kuchence gazowej.

Władek lat 95, który jak zwykle pojawił się na drugim śniadaniu, dotychczas nie znał mojego poglądu na ludzką egzystencję. Zresztą nie oczekiwałam od niego zrozumienia. AK-owiec, czyli Anonimowy Kobieciarz był strasznym żarłokiem i najchętniej objadałby się do granic przyzwoitości.

– Adela – krzyknął od progu. – Jestem bardzo głodny.
– Mam dwie kanapki z salcesonem.
– Chcę coś gorącego! – zażądał.
– Nie da rady. Nie garnę się do garnków.
– Od kiedy?
– Czy to ważne?
– Ogromnie. Mój żołądek z nieciepliwością oczekuje od ciebie wyjaśnień. I proszę bez marnych wykrętów!
– Nie garnę się od dawna, ale dopiero dziś to zdefiniowałam.
– Uważam, że powinnaś się ogarnąć. Coś zrobić ze sobą. Na przykład zmienić fryzurę, a potem ugotować pomidorową.
– Pomidorową? – żachnęłam się.
– Ewentualnie może być ogórkowa. Na żurek też nie będę narzekał.
– Wiesz, co ci powiem? – rozpoczęłam tyradę, ale powstaniec mnie ubiegł, wtrącając zapobiegliwie słowa:
– Oczywiście najpierw powinnaś zmienić fryzurę.
– Jesteś straszny. Powdiam ci: żałosny i egocentryczny.
Wybuchnęłam płaczem.
– Nawet nie zauważyłeś, że właśnie wczoraj byłam u fryzjera. W drodze do domu spotkałam księdza Tadeusza i jemu wyspowiadałam się ze swoich marzeń…
– Spowiadasz się z marzeń?
– I z planów na przyszłość. Wyznałam mu, że marzę, być stał się szarmancki.

Znów z oczu chlusnął mi potok łez. Władek zrobił głupią minę i w geście pojednania poszedł na kuchnię zrobić jajecznicę. Przyznam, że nawet mu się udała. To kolejny argument, by mężczyźni garnęli się do garów.

wtorek, 4 października 2011

Depresja po spowiedzi.

Uważam, że do prawdziwego duchownego jak ulał pasuje imię Tadeusz. W końcu jego „deu” w środku jest bardzo blisko Deo, które także, a nawet przede wszystkim powinno wypełniać katolika. Powiedziałam o tym Władkowi lat 95, na co on wzruszył się i odrzekł: „Deo gratias.” Nie o AK-owcu chcę jednak mówić, lecz o księdzu Tadeuszu, który pełni swą posługę w wildeckiej parafii, to jest w kościele pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego.

Księdza Tadeusza lat 36 spotkałam w parku, gdy wracałam od fryzjera po zrobieniu sobie trwałej.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ciociu Adelo – ukłonił się grzecznie.
– Niech będzie – odpowiedziałam, po czym spojrzałam uważnie w poważne lico opiekuna duszy mojej oraz sąsiadek i ich żyjących brzydszych połów. – Co z tobą? Czyżbyś był zasępiony?
– To nie dlatego, Adela, że sępię z ambony o datki na tacę. Po prostu przytłacza mnie brzemię grzechów zasłyszanych w konfesjonale.
– Nie możesz odreagować? W końcu masz tam ciemno.
– Ja nie piję.
– Możesz sobie inaczej ulżyć.
– To znaczy?
– Rób co chcesz. Bądź kreatywny. Może pomódl się? – doradziłam zasępionemu duchownemu.
– A wiesz, ciociu, że to dobry pomysł?
– Modlitwa w kościele pomaga. W konfesjonale tym bardziej.
– Podoba mi się twój stosunek do pracy w konfesjonale, ciociu – pochwalił mnie pasterz w czarnej sutannie i białej koloratce pod szyją. – W seminarium nas uczyli, by tylko odpukać i zadać pokutę. Nikt nie mówił, jak radzić sobie ze stresem. A waży on tyle, że ho ho!
– Mam pomysł: wyspowiadaj mnie.
– Tu? Teraz?
– Na ławce. W końcu jesteśmy w parku.
– To ma być mój gwóźdź do trumny?
– Nie chcę wyspowiadać się z grzechów, lecz z zamiarów. To bawi Boga, dlaczego ty nie chciałbyś się pośmiać?
– Eee… - zawahał się ksiądz Tadeusz.
– No dalej!

Usiadłam na ławce, a mój towarzysz przycupnął koło mnie. I gdy w końcu zły nastrój zaczął mu mijać, to z kolei ja posmutniałam. Poczułam się jak aplikująca na stołek posłanki. Pożegnaliśmy się i wróciłam do domu. Zrobiłam sobie herbatę i nawet ona sparzyła mi usta…

poniedziałek, 3 października 2011

Zasługuję na nigdy więcej.

Wincenty lat 91 od dawna był tropicielem. Jako młody chłopiec spacerował po kniejach, chodząc po śladach dzików, jeleni oraz równie rogatych antenatów, by po wojnie zacząć pracować w Urzędzie Bezpieczeństwa. Szczęśliwie był tam tylko portierem, ale mimo to można było wyczuć wpływ, jaki wywarł na nim charakter instytucji, dla której sprawdzał ważność i legalność przepustek, potem podnosząc i opuszczając szlaban. Można było przypuszczać, że moralny kręgosłup Wincentego był kadłubkowy. Byli jednak tacy, że niekoniecznie, bo niby wi-ktos, co siedzi w drugim człowieku?
Wincenty posiadał pięć prywatnych kamer. Dwie umieścił w oknie wychodzącym na ulicę, dwie skierował na podwórko, a ostatnią zakamuflował w futrynie drzwi wejściowych, by mieć baczenie na to, co działo się na klatce schodowej. Kamery obsługiwały dwa monitory. Pierwszy ustawiony był na biurku Wincentego – właśnie w tym miejscu wildecki tropiciel spędzał większość czasu. Drugi postanowił zainstalować w toalecie, bo żołądek Wincentego był bardzo delikatny i nie każdy salceson zdołał bezproblemowo przetrawić.
Wincenty miał pecha, bo większość bulwersujących go wydarzeń zdarzała się wówczas, gdy zmierzał do swojej samotni, skupiając się na innych, nie mniej ważnych sprawach. Dlatego wildecki ciągle znajdował się na ścieżce śledztwa i trudno było go spotkać, chyba że samej było się podejrzaną. Właśnie dlatego ścierpłam dziś rano, gdy ujrzałam Wincentego. Nie dałam jednak niczego poznać po sobie.
– Co słychać, bubu? – spytałam niby beztrosko.
Od lat zwracałam się do Wincentego „bubu”, bo w tym zwrocie było dużo czułości, ale też pewnego subtelnego i delikatnego wytknięcia niechlubnej przeszłości. Wincenty jednak nigdy nie domyślił się, że „bubu”, to podwójne UB, tyle że na wspak.
– Adela, mam przesrane!
– Że co?
– Choć monitoruję wszystkie dzielnicowe grzeszki, to nie mogę pogonić za chuliganem, bo akurat mnie samego goni.
– Co to znaczy? – zdziwiłam się. – Uważasz, że wszystkie twoje podejrzenia, tropy i poszlaki, prowadzą do ciebie jako sprawcy?
– Ty też mnie rozumiesz, Adela! – pożalił się Wincenty. – Nikt nie rozumie...
Wincenty zatrzymał się wpół kroku. Podrapał po głowie, po czym rzekł:
– No, może tylko Jarek. Tak – potwierdził. – Tylko prezes Kaczyński może czuć to samo.
W tym momencie zrobiło mi się tak mocno żal Wincentego, że aż poczułam z nim pewną wspólnotę. Na całe szczęście Wincenty się oddalił i mi też to uczucie szybko minęło. Pomyślałam sobie, że zasługuję na nigdy więcej. Nigdy więcej Wincentego.