czwartek, 7 grudnia 2017

Melancholijna rezygnacja w kolorze błękitnym

– My kobiety zanadto często poddajemy się dominacji aury – stwierdziłam. – W słoneczne dni rozkładamy nogi, a w pochmurne tylko dmuchamy z dziurek zapchanego nosa.
– W Polsce więcej dni jest niepogodnych – obwieściła Malwina o pokaźnym wieku i rozpadającej się w rękach pożółkłej metryce.
– Mnie pocieszają przedświąteczne promocje w galeriach handlowych – oczy Kuni lat 90+ zaświeciły się niczym lampki na choince. – Lubię jeździć ruchomymi schodami. W górę i w dół. To lepsze niż jazda sankami, na których dużo łatwiej się wywrócić.

Siedziałyśmy u mnie w kuchni, klejąc łańcuchy na choinkę. Poprzedniego dnia wycięłyśmy kolorowe paski z papieru, a teraz zlepiałyśmy je, tworząc piękne ozdoby świąteczne. Miało starczyć ich nie tylko dla nas, ale też dla babek z całej ulicy.
– Geje też są homeopatami – uznałam. – W takie dni wielu z nich tuli się do osobistych kotów, które umilają im melancholijne życie.
– A co z huncwotem? – spytała z głupia frant Kunia.
– tomasz.ka nie jest gejem – obruszyłam się. – Lubił baby. Najgorsze, że dziś tylko jedną. Bez wzajemności. Dureń.
– Dziwak – oceniła Lwinka, po czym wzięła pestkę dyni do ust.
– Spotykał się ostatnio z rugbistami, kajakarzami i wioślarzami, bo pisał jakąś książkę. Jest już ona w wydawnictwie, ale ma jeszcze jedną do skończenia. Tym razem pudruje życiorysy przedwojenne. To go przyhamowuje w ruchach, jakie sobie zamyślił na ten wiek.
– Nie chciałby z nami pokleić łańcuchów? – zaproponowała dobroduszna Kunia.
– Nie takie okowy mu we łbie. Ale dość o tym nędznym chłopaczku. Idzie mi bardziej o dziewczęta. O te zrezygnowane piękności, których łańcuchy tak łatwo się rozrywa.
– Ja wolę, jak mnie się pęta – wyjawiła Lwinka. – Ten chłód kajdanek i piekący ból po razach batem po pośladkach najbardziej mnie podnieca. Szkoda, że Wacław nie ma tej siły, co pół wieku temu.
– Ja już zrezygnowałam z chłopów. Ostatnio Władek, który leży obłożnie chory, poprosił mnie, bym mu poczytała jakąś ważną lekturę. Ledwo usłyszał nazwisko „Boryna”, usnął. Taki głupi chłop.
– A o czym może marzyć Boryna? Władek po prostu zrezygnował.
– Tak jak i my. Te chłopy nie zapewnią nam błękitu i lazuru - westchnęłam.


No i wróciłyśmy do łańcuchów, a melancholia i rezygnacja fruwały nad naszymi głowami. Tylko błękit znajdował się wyżej, bo nad chmurami, ale my go nie dostrzegałyśmy.

wtorek, 14 listopada 2017

Już nie wrócę do Ciechocinka

– Pani jest taka urocza, taka wspaniała, taka pełna – komplementował mnie Zyga lat 89. – Nie można od pani oczu odwrócić.
– Pełna? – zatkało mnie dokumentnie.
– Pełna optymizmu. Pełna smakołyków. Pełna, że hej! – skończył swoje farmazony w sposób pompatyczny.
– Pełna smakołyków?
– Och, oczy mgłą mi zachodzą…
– Że niby co?
– I migotanie przedsionków serca prawie mam.
– Że niby dupę mam zbyt dużą?! – wydarłam się.

Znajdowałam na się na ulicy święty Marcin podczas corocznej parady z okazji święta Niepodległości oraz urodzin patrona ulicy. Było tłoczno, a w takich warunkach zawsze trafisz na jakiś margines błędu w ewolucji. Zyga lat 77 był ewidentną pomyłką ewolucjonizmu. Dobrze, że Karolek Darwin nie żył, bo z Zygą pod powiekami długo by nie zasnął, a naukowiec niewyspany dojść może najwyżej do psychiatryka.

– Nie wiem, kto mocniej kocha: ten, który wie, że kocha czy też może ta, która jeszcze szuka owego, którego można pokochać – odpowiedziałam spontanicznie, choć nigdy nad tą kwestią się nie zastanawiałam. Wyszło mi to jakoś machinalnie.
– Halo. Co ty pierdolisz? – zareagował pospolicie Zyga.
– Czekają mnie wielkie zmiany w życiu – obwieściłam. – Odzwyczaiłam się od odpowiedzialności, dbałości o materialne bzdety, o romantyczność. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam czuła. A winna byłam tego uczucia przyjaciołom.
– Miałem rację: jest pani pełna.
– Optymizm wylewa się niezależnie od pory roku – stwierdziłam. – Potrzeba jedynie wiary w siłę słowa oraz osobiste uczucie. Takie prawdziwe, które bagatelizują nerwowość, fiu bździu i stereotypy. Ciężka sprawa. Niejeden raz byłam w Ciechocinku, więc wiem, o czym mówię.
– Adelo – rozpoczął Zyga – może da się pani namówić na wspólne kąpiele błotne?
– Niech mnie Zyga nie kusi – odrzekłam. – Ja nie w Ciechocinku zamierzam spędzić swe piękne ostatnie dni.

Zyga był zawiedziony, ale ja wiedziałam, o czym mówię.

wtorek, 10 października 2017

Unikajcie jedynaków!

– Ostatnio mam pecha do jedynaków – wyznałam. – Podstępnie rzucają na mnie urok, wręcz usidlają, rozsiewając silną woń swej niepowtarzalności. Im liczniejsze rodzeństwo, tym zapach jest bardziej rozrzedzony, przez co dłużej z poszczególnymi egzemplarzami można wytrzymać. Niekiedy nawet całe życie. Ale jedynacy…
– Znowu Władek zalazł ci za skórę? – indagowała Kunia lat 90.
– Ja już nie powinnam mieć skóry – żaliłam się. – Zamiast tego powinnam lśnić skorupą. Codziennie pokrytą pastą do paneli podłogowych, by obślizgłe formy życia nie mogły wspiąć się na wyżyny mej dobroduszności, egzaltacji i wybujałych uczuć.

Siedziałyśmy w mojej kuchni. Ja piłam przegotowaną wodę, Kunia za to siorbała herbatę Earl Grey osłodzoną dwiema łyżeczkami cukru. Ów wyrób buraczany musiała przytachać ze sobą, bo od jakiegoś czasu rzygałam lukrem. Byłam uczulona na słodycz, dedykowane w Internecie i SMS-ach serduszka oraz na jedynaków. Nie, do jedynaków nie byłam ustosunkowana alergicznie, ale zaczęłam być wobec nich podejrzliwa. Piramidalnie nieufna. Kosmicznie ostrożna. Tej niepochlebnej myśli sprzyjała psia pogoda: za oknem było pochmurno, deszczowo i zimno. Typowa polska dziadowska jesień.

– Władek ostatnio publicznie pochwalił się, że marzy o dziewicy. Bylejakiej, byle dziewicy – przypomniało mi się. – Niby zapodał to w żartobliwej formie, ale nigdy nie dowiesz się, jakie robactwo chodzi jedynakowi po narcystycznej główce.
– O dziewicy? Przecież on ma ponad sto lat!
– Podobno po setce życie rozpoczyna się od nowa.
– A po pół litra się kończy – odrzekła zjadliwie Kunia.
– Władek życie z dziewicą widzi przez pryzmat „ja”. JA zrobię to, a dziewica tamto. JA powiem kilka słów o Kopciuszku, dziewica wyczyści pantofle, JA wyrażę chęć obejrzenia szlagieru kinowego, dziewica ustawi się w kolejce po bilety, JA wyjmę z szafki kuchennej bułkę tartą, dziewica od razu usmaży klopsy, JA uprzedzę, że będę śpiewał przy goleniu, dziewica nadstawi ucho, JA…
– W tym układzie nie ma miejsca na „my”? – przerwała mój wywód Kunia.
– MY to JA plus bagaż z komórek i genów osób trzecich.
– Z tego nie ma wyjścia – westchnęła ze smutkiem Kunia.
– Jest! – odpowiedziałam pewnie. – Unikajcie, dziewczęta, jedynaków!
– Ależ co z nimi, z biedaczkami? – moja przyjaciółka użalała się nad życiowymi niedoróbkami w powłoce ludzkiej. – Przecież to nie ich wina, że rodzice byli tak skąpi w rozmnażaniu się. Nie mogą przez to cierpieć. Oni są jak samotny środkowy palec we mgle.
– Jednego jedynaka biorę na siebie. I choć sprawa wygląda na beznadziejną, to zamierzam nie dopuścić do pokazania mi kolejnego fucka.
– Czyli znów szturmujesz?
Pozostawiłam pytanie bez odpowiedzi. Mam swoją strategię na Władka, ale nie ujawnię jej. Jeszcze ktoś mu o tym doniesie i będą nici z kampanii listopadowo-grudniowej.
Nie boję się innych otwartych frontów. Wojna nigdy nie wygasła. Wbrew pozorom czas to mój sprzymierzeniec.

PS. Przepraszam za brak korekty, bo przecież ona jest lekiem na całe zło, ale za nią też płaci się ogromną cenę.

Dziewczyny i chłopaki z Wildy muszą iść w odstawkę

Z przyczyn poważnych nie mogę ciągnąć w tym miejscu tego, co tak dobrze się zaczęło.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Dziewczyny i chłopaki z poznańskiej Wildy cz. 1

Na Wildzie nie mieszkam tylko ja, Kunia lat 90 czy Malwina lat 92. Są i inne laski oraz gagatki z historiami, które wzruszają, zadziwiają, skłaniają do zadumy. Dziś opowiem o Ludwice, która 92 lata temu urodziła się we francuskim Bordeaux.
Jej ojciec umarł przez wannę. Mianowicie pracował w fabryce, gdzie je emaliował. Wszędobylski pył przyprawił go o śmiertelną chorobę, którą w tym przypadku można nazwać francuską. Zdążył jednak wrócić z rodziną do kraju i być pochowanym w polskiej ziemi.

Gdy rozpoczęła się wojna, 14 letnia Ludwika zaczęła pracować w charakterze Haus Mädchen, czyli służącej. Trafiła do rodziny Baltendeutsche, czyli Niemców Bałtyckich. Małżeństwo z Estonii bądź Łotwy było wyrozumiałe, ale niestety mieszkali sami, gdyż ich trzej synowie służyli w Wehrmachcie, córka zaś oddelegowana była do służby pomocniczej. To spowodowało, że nie przysługiwała im pomoc. Ludwikę czekał inny przydział. Trafiła do lokum, które zajmował gestapowiec z dwójką małych dzieci. Zanim się tam znalazła, usłyszała jego od sąsiadów, że jej poprzedniczka często była poniewierana. Hitlerowiec nie tolerował płaczu swoich dzieci. „Jezu, jak ty tu trafiłaś”, użalali się nad nią sąsiedzi hitlerowca. „On tak bije!”, dodawali. Okazało się jednak, że kilkunastoletnia Ludwika miała za zadanie miała jedynie opiekowanie się małymi dziećmi w wieku 2 i 4 lat. Musiała je kąpać, wyprowadzać na spacer, karmić. I wywiązała się z tego zadania perfekcyjnie, nie dając najmniejszego powodu, by ją skarcić.

Kiedy front zaczął przybliżać się do Poznania, gestapowiec odprowadził rodzinę wraz ze służącą na pociąg. W taki sposób pani Ludwika trafiła do Ansbach pod zachodnią granicę Niemiec. Tam – mieszkanka Poznania, z urodzenia Francuzka – została wyzwolona przez Amerykanów. Postanowiła jednak wrócić do Poznania. I to ze świeżo poznanym mężczyzną, który wkrótce został jej mężem. I tu dochodzę do momentu, którym Ludwika naprawdę może się pochwalić.

W Poznaniu razem z mężem zaczęli pracować w restauracji, która działała na Dworcu Głównym. Ich kolegą był kelner, ktry nie zadowalał się jedynie napiwkami. Pracował też na drugi etat. Po godzinach pracy (a czasem zamiast nich) wykonywał funkcję kata. Byłby tylko zwiędłym kwiatkiem do kożucha Ludwiki, gdyby nie ostatnia publiczna egzekucja, która miała miejsce w Europie. Ostatnią pętlę na szyi skazańca, Namiestnika Kraju Warty Artura Greisera, założył ów znajomek. Prawdziwe ladaco! Uruchomił zapadnię, a tłum poznaniaków zaczął wiwatować, gwizdać, cieszyć się.
Ludwika się nie cieszy, ale też nie zapada. W sobie się nie zapada. I oby tak jak najdłużej.

PS. Przepraszam za brak korekty, bo przecież ona jest lekiem na całe zło.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

W życiu trzeba mieć komu się odszczeknąć

Spóźniłam się do ogonka. Ustawiłam się ostatnia, ale mimo to stałam jako pierwsza. Reszta dziewcząt przede mną siedziała po turecku, trzymając dłonie na kolanach i z półprzymkniętymi oczami wykonywała głębokie oddechy.

– Co jest, u licha? – spytałam.
Nikt nie raczył odpowiedzieć.
– Obraziłyście się? O te 12 minut spóźnienia?

Gdyby nie przejeżdżające co jakiś czas samochody panowałaby smutna cisza. Wzruszyłam ramionami i próbowałam skupić się na celu, dla którego się tu pojawiłam, czyli o furgonie z piekarni, który miał dowieźć świeże pieczywo z nocnego wypieku. Jednak posągowa postawa moich koleżanek nie dawała spokoju.
– Co wy robicie?! – wrzasnęłam falsetem.
Malwina lat 92 przyłożyła palec do ust.

– Nie zamkniecie mi buzi – odgrażałam się. – Proszę natychmiast się odezwać! Albo użyję przemocy!
– Adela, my się tyko uspokajamy – uciszała mnie Kunia lat 90.
– Moim kosztem? – piałam urażona.
– Za brak dystansu płaci się najwięcej – stwierdziła arbitralnie Pela lat 83.
– Że niby co?
– Poprzez ćwiczenia oddechowe nabieramy dystansu do rzeczywistości – odparła szeptem Lwinka. – Doszłyśmy, że tylko to nas uspokoi.
– A gdzie jest Gertruda? – spytałam.
– Trudzia wolała nabierać dystansu do świata, leżąc krzyżem w kościele – poinformowała Dziunia lat 59.
– Czy wy wszystkie powariowałyście?
– Ależ odwrotnie – zaoponowała Kunia. – Zmądrzałyśmy. Spokój prowadzi ku zdrowiu.
– W życiu trzeba mieć komu się odszczeknąć – oznajmiłam. – Kiedy szczekacie, wówczas wentylujecie płuca w podobny sposób, jak wy ćwiczyłyście, z tymże przy okazji budujecie relację z bliźnim. A wy siedzicie w milczeniu i tylko łapiecie ustami zanieczyszczone powietrze.
– Jak ty szczekasz, to zanieczyszczasz relację – oskarżyła Dziunia. – To już chyba lepiej milczeć.
– Młoda jesteś, więc niedoświadczona – odcięłam się. – Milczenie rodzi obojętność, ze szczekania zawsze może coś wyniknąć. Nie tylko niedobrego.

Dobre było to, że w tej chwili nadjechał dostawczak z piekarni i siłą rzeczy dziewczęta podniosły się, tracąc dystans do rzeczywistości.

niedziela, 18 czerwca 2017

Kazia

Chciałam dziś nietypowo wspomnieć Kazię Iłłakowiczównę, która ujrzawszy mnie słodkę niemowlę w betach moim imieniem wiersz nazwała i tak go usmażyła:

„Adela”

Szeroka, płaska, wielka, koścista, o dużych rękach, niewyraźnych rysach, włosach bez koloru,
przypomina jakiś niestylowy dwór, budynek pełen niespodzianek i humoru,
zrodzony po dziedzica przypadkową a niefrasobliwą gwiazdą.
Tak dalece przypomina dom, że patrzysz mimo woli pod kapelusz jej: czy nie sterczy
jaskółcze gniazdo.
Wychodzi za mąż albo nie. Nie gra to w jej życiu żadnej roli:
nie zmieni się ni jeden twarzy rys i ani razu serce ją od tego nie zaboli.
Bogata czy biedna, mądra czy głupia – próżno się głowić będziesz na tym:
zawsze jednako przytulna, bezosobowo łatwa jak dwór obszerny otwarty zimą i latem.

I martwi się ten, co ją przejrzeć chce i tajemnicą jej osoby władać żąda,
bo nigdy dusza jej przez okna rozwartego, gościnnego domu nie wygląda.

Kazia nie była wróżbitką, za dobrą poetką też nie. Ale w jednym miała rację: jestem przytulna.

czwartek, 15 czerwca 2017

Sypiemy się

Zaczęło się brutalnie. Przepędziłyśmy z procesji wszystkie dziewczynki, które miały sypać kwiatki, po czym zajęłyśmy ich miejsca. Ubrane byłyśmy na biało. Bluzki, kiecki, rajstopy, gatki i kości – wszystko to miało odcień szpitalnej bieli. Kunia lat 90 miała na głowie nawet czepek, że niby była pielęgniarką Pana Boga. Reszta z nas zadowalała się siwizną.

– Dziunia – pouczałam Dziunię lat 59. – Musisz robić to jak siewcy. Zamach prawą ręką i rzut płatków o asfalt.
– Tej – zwróciła się do mnie Malwina lat 92 – spójrz co robi Benia.
– Benia to zodiakalny rak – wyjaśniałam. – Zrobi krok naprzód, a potem dwa do tyłu. Trochę poszczypie, ciut się poszamoce, delikatnie się obruszy, ale do serca ją przyłóż, bo to zuch dziewczyna.
– Cholera, przez nią ta procesja trwać będzie wieczność – narzekała Pela lat 83. – A ja akurat czytam biografię Rodowicz i zastanawiam się, czy uwiodła Mleczkę, czy też nie.
– Bój się Boga – żachnęła się Gertruda lat 77. – Syp kwiatki, a nie swoją moralność na bruk. Nie bądź fortepianem Chopina!
– Ludzie zwykle chcą, by sypnąć groszem – odezwała się Kunia. – Nawet nie macie pojęcia, jaka byłaby frekwencja, gdybyśmy rzucały jednodolarówkami, a nie tymi umarłymi okazami natury.
– Uwaga! – ostrzegła Lwinka. – Stacja!

Przestałyśmy sypać, a ksiądz zaczął coś bajdurzyć. Mało go słuchałyśmy, obserwując bardziej gołębie, które krążyły nad nami i srały nawet na monstrancję, która na szczęście chroniona była baldachimem.
W końcu znowu ruszyłyśmy w stronę kolejnej stacji.

– Mam szeroki gest – oznajmiła Pela lat 83. – Wy macie jeszcze co najmniej do połowy wypełnione koszyki, a mi zostało zaledwie kilka płatków.
– Tak samo zachowują się kurwy – orzekła Lwinka. – Są szczodre dla klientów, ale nie potrafią przenieść roboty do domu.
– Nie można przenosić roboty do domu – stwierdziłam. – Chciałybyście sypać kwiatki przed swoim starym?
– Jeżeli miałby boskie ciało… – wymknęło się Dziuni.
– Niezbyt się znam na procesjach, ale czy to jeszcze długo potrwa? – spytała Balbina lat 64.
– Niedługo – odparłam. – Czas eskapady na północ nieuchronnie zbliża się.

I rzeczywiście, przy kolejnych stacjach proboszcz już mniej bajdurzył, a gołębie pozostawały w tyle.

wtorek, 13 czerwca 2017

Hermiona

To była dla nas ogromna niespodzianka. W ogonku ustawiła się z nami Hermiona lat 87. Nie widziałyśmy się kawał czasu, bo dziewczyna przebywała od lat w Londynie. W ogóle była obieżyświatem, więc miałyśmy nadzieję, że Hermiona wniesie w nasze rutynowe oczekiwanie na przyjazd furgonu z piekarni aromat pieprzu i wanilii. W takiej sytuacji zapach świeżego pieczywa z nocnego wypieku tracił na swej atrakcyjności.

– Trochę mnie tu nie było – zagaiła Hermiona – ale Rowling nie chciała mnie puścić z Londynu.
– Ta od Harry Pottera? – zdziwiła się Dziunia lat 59, która jako najmłodsza z nas zaczytywała się powieściami dla dzieci i młodzieży.
– Ta – przytaknęła Ermi.

Ermi to był nasz autorski skrót od Hermiony. Brzmiał mniej germańsko, bardziej wildecko, do czego przykładałyśmy wagę. Albowiem wszystko powinno być dla nas bliższe niż jest, a jak stanie się bliskie, to można pomyśleć o całkowitym scaleniu.

– Nie czytałam jej książek – przyznała Ermi – choć Rowling mnie do tego zachęcała. Ale trudno czytać teksty o sobie. A ja byłam pierwowzorem pewnej postaci, ale zabijcie mnie, nie wiem, jakiej.
– Długo cię nie było… - westchnęła Kunia lat 90.
– Macie o to pretensje?
– Broń Boże – odpowiedziała Gertruda lat 77. – Tylko modliłyśmy się za ciebie.
– Tęskniłyśmy – powiedziałam zgodnie z prawdą. – Z osobą, z którą odczuwamy więź jest tak, że jak wróci, to od razu zapomina się o rozłące. Jest tylko sama radość z kontaktu.
– A spotkałaś się z pierwowzorem Harry Pottera? – indagowała Dziunia.
– Adela ma rację – poparła mnie Malwina lat 92. – Bardziej troskałyśmy się, co z tobą jest, że nie dajesz znaku życia. Czy nie chorujesz, czy wpadłaś w łapska brutalnego amanta, wreszcie czy nie znudziłaś się nami. Rozumiesz, troska.
– Dziękuję.
– Co z tym Harrym Potterem? – niecierpliwiła się 59-latka.
– Pierwowzór był straszny. Miał brud za paznokciami, mlaskał i cuchnął jak stary kozioł. Ale Rowling zależało, by momentami na kartach jej książek pojawiała się groza.
– Czy przynajmniej zarobiłaś coś na tym pierwowzorowaniu? – dociekała wścibska Pela lat 83.
– Jasne. Stawiam dzisiaj pieczywo.

W sumie wolałybyśmy wanilię, bo świetnie odstrasza komary, meszki, a nawet kleszcze, ale to była i tak świetna wiadomość. Najbardziej jednak cieszyła nas obecność Ermi.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Chłopskie społeczeństwo

– Nie przepadam za chłopami, wolę trefnisia – oznajmiła Kunia lat 90.
– Niby dlaczego? – spytałam.
– Chłop podatny jest na autorytarne pokusy, na to nie mogę pozwolić. Trefniś zaś będzie mnie wynosił na piedestał. Lubię patrzeć z góry na facetów.
– E tam, błazenada – wzruszyła ramionami Malwina lat 92, po czym otworzyła parasol.

Poszłyśmy za jej przykładem, bo dziś niby miało tylko siąpić, a tu zaczął padać rzęsisty deszcz. A że stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, nie wiedząc, kiedy dotrze furgon z piekarni, który dowoził świeże pieczywo z nocnego wypieku, to nie chciałyśmy za 5 minut wyglądać jak zmoknięte kury.

– Chłopskie społeczeństwo nęci niskich despotów – uznała Pela lat 83. – Łatwiej im sprzedawać tani patriotyzm, bo głupie chłopy nie zdają sobie sprawy z ciemnych stron bohaterszczyzny.
– Społeczeństwo, błazeństwo – Lwinka była dziś na nie.
– A wiesz, Kunia, że niektórzy mężczyźni lubią patrzeć na kobietę z dołu? – odezwała się skupiona dotąd na szeptanej modlitwie Gertruda lat 77. – Słyszałam, że niektóre panie chodzą latem bez majtek. Ja do nich nie należę – dopowiedziała z dumą.
– Babskie społeczeństwo byłoby fajne, ale trzeba mieć dobre nazwisko, by nim kierować skutecznie – stwierdziłam.
– Jak to?
– Jeszcze w zeszłym miesiącu angielska premier była pyszałkowata, pewna siebie, nawet gburowata, ale przyszedł czerwiec i May już cienko przędzie.
– Jak się zatem powinna nazywać? Rock? – Kunia udała, że gra solówkę na gitarze elektrycznej.
– Nie tak wprost – oceniłam niechętnie propozycję Kuni. – Kobiety są bardziej wyrafinowane, dlatego też nasza oferta dla suwerena, jakim jest naród chłopski, musi zawierać elementy edukacyjne okraszone kulturalną manipulacją. W końcu jakieś igrzyska trzeba zapewnić chłopom unurzanym w tradycji.
– Czyli jakie nazwisko proponujesz?
– Wyrocznia. Jadwiga Wyrocznia byłoby dobre, bo nazwisko zawiera w sobie rok, do obywateli mówi przez pełne szacunku „Wy”, no i imieniem królowej nawiązuje do historii.
– Po co tyle zachodu o to, by zawłaszczyć chłopów, kiedy trefniś sam przyjdzie, by zapłacić swój życiowy podatek? – nie zgadzała się Kunia.
– Jeżeli mamy odciąć chłopa od pańszczyzny na rzecz tyranów, to imię musi być inne – odezwała się Pela. – A może Benia? Benia Wyrocznia?
– Tylko czy Benia Wyrocznia zaśpiewa bez fałszu przed całym społeczeństwem?
Dylemat pozostał nierozwiązany, gdyż nie znałyśmy osobiście żadnej wyroczni, choć śpiewającą idealnie Benię znaleźć byłoby prosto. Tylko czy Benia chciałaby rządzić? Jednym chłopem bez wątpienia, ale śmierdzielami, grubasami, i innej maści gzubami raczej nie.

niedziela, 11 czerwca 2017

Drgania

– Spierniczaj – szepnęłam, a mój głos odbił się od lewej nawy, potem od prawej aż zatonął w kropielnicy. – Dostaniesz wilka, kretynko.

Stropiona Gertruda lat 77 podniosła się z posadzki kościoła pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie, spojrzała na mnie wilkiem, a potem godnym, choć zarazem nieco pysznym krokiem udała się do zakrystii, by poskarżyć się proboszczowi. Zniknęła z oczu nielicznych jeszcze wiernych, którzy w drewnianych ławach czekali na rozpoczęcie pierwszej mszy świętej w niedzielę. Miała się rozpocząć za jakieś 20 minut, więc było trochę czasu na konsultację z Bogiem.

Ledwo Trudzia się wyniosła sprzed ołtarza, to rozłożyłam karimatę i sama ległam krzyżem przed ołtarzem Pana. Miałam na sobie bluzę polarową, rękawiczki wełniane, bo od posadzki kościelnej biło zimno, na tyłek ubrałam spodnie dresowe, by nikt nie zaglądał mi pod kieckę. Dawno nie radziłam się Siły Wyższej, dlatego znalazłam się w tym miejscu. Dziś była niedziela, więc kościół był otwarty, ale musiałam brać pod uwagę, że jak zacznie się msza, to ksiądz będzie się wtrącać do mojej rozmowy z Absolutem.

Zaczęłam od prośby. Żeby pogoda podczas mojej podróży na północ była dobra. Przecież żadna z nas nie wiedziała – ani Kunia, ani Lwinka, ani Pela – na jaki biegun trafimy. Mnie najbardziej interesował ten magnetyczny. Niestety, Adresat milczał. To postanowiłam podejść Go z drugiej flanki.

Teraz przeszłam do wyrzutów. Co Ty mi robisz, że mam ciągle pod górkę?, wytknęłam. Kupuję świeże pieczywo z nocnego wypieku i muszę z nim zapieprzać aż na czwarte piętro! Czy nie masz sumienia? Co mnie tak doświadczasz? Chcesz żebym wyzionęła ducha czy z kimś wyjątkowo wiernym dostarczyła potomstwo, zwiększając armię chroniącą Twój lud? Świadek mojego losu jednak ciągle się nie odzywał. Zaczęłam w duchu narzekać, że ubrałam wełniane rękawiczki, a nie bokserskie.

Nadszedł czas bym przeszła do meritum. Wiesz doskonale, że nie jesteś Kierownikiem, lecz Wspólnikiem, perorowałam. Musi Ci zależeć, by było dobrze. A będzie mi dobrze, kiedy na północy będzie dobrze. Kiedy w dobrym stylu pożegnam ten kościół. Rozumiesz?, wydyszałam w posadzkę.
W tym momencie z zakrystii wyszedł proboszcz w ornacie, ministrant w komży oraz Trudzia w żakiecie. A ja poczułam drgania. Posadzka zaczęła dostarczać mi nieoczekiwanych wibracji. Wszystko się we mnie zagęszczało.

sobota, 10 czerwca 2017

Znowu o seksie?

– A właściwie, dlaczego na kolejkę mówimy ogonek? – spytała najmniej doświadczona z nas, czyli Dziunia lat 59.

Zrobiła to nie bez kozery, bo właśnie stałyśmy w kolejce przed sklepem na dole, oczekując na przyjazd furgonu z piekarni, gdyż codziennie zależało nam na świeżym pieczywie z nocnego wypieku.

– Ogonek jest bardziej plastyczny niż kolejka – odrzekła Malwina lat 92. – W latach 80. stałam w kolejce, wcześniej się do niej zapisując. To było bardzo nieelastyczne. Ogonek pod tym względem jest dużo bardziej przyjazny.
– Ja już 2 lata temu dowiedziałam się, że jestem uczulona na celiakię – odezwała się Pela lat 83. – Stoję tu właściwie dla towarzystwa, bo nie kupuję pieczywa. Wystarcza mi zielenina oraz ryż.
– Fakt, jesteś z nas najbardziej ryża – zauważyła Gertruda lat 77. – Ale to nie przeszkodzi dostąpić ci łaski boskiej, oczywiście pod warunkiem, że co tydzień będziesz szczodrze kłaść na tacę.
– Taca nie może być głośna – przytaknęła Kunia lat 90.
– Co to znaczy? – spytałam.
– Nie możesz sypać bilonu.
– W kolejce są swary, przepychanki, awantury – ciągnęła Lwinka. – Natomiast ogonek pręży się radośnie i czeka na spełnienie w postaci chleba powszedniego.
– Ty znowu o seksie – westchnęłam.
– Zielenina studzi temperament – stwierdziła Pela. – Kiedy zażerałam się hamburgerami, to zawsze mi się chciało.
– Świat jest pełen alergików – zauważyła Trudzia. – Gdyby nie słodki kler, to nigdy bym się tak gorzko nie czuła po seksie.
– Chyba ekler?
– Weźmy takiego zaskrońca – wysnuła osobistą hipotezę Lwinka. – Wije się w zieleninie, znaczy w trawie, a mimo to ogonek.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ogonek wcale nie musi być zielony – zaoponowała Kunia. – No chyba że jest zjełczały bądź sfermentowany.
– Nasz ogonek wije się przed sklepem – udowadniała nasza nestorka – a mimo to składa się z mięsa. Spójrzcie jakie mam muły! – Lwinka zakasała rękawy i pokazała bicepsy.
– Ja jednak dziś znów kupię zieleninę. Bardzo ją lubię – uznała Pela. – Chyba nie mogę bez niej żyć.

I tak swobodnie sobie rozmawiałyśmy aż nie dojechał dostawczak z piekarni. Jutro jednak sklep będzie zamknięty o tej porze. To może napiszę coś o proboszczu?

piątek, 9 czerwca 2017

Wszystko czy tylko trochę?

– Jeśli ktoś żąda wszystkiego, za żadne skarby nie możesz mu tego ofiarować – wygłosiła sentencję Kunia lat 90.
– A ja w miłości oddałabym wszystko – westchnęłam rozmarzona.
– Nawet w miłości należy nęcić. Nie oddać wszystkiego, bo całkowite zaspokojenie nieuchronnie przynosi ze sobą nudę.
– Mówisz o jakichś niedojrzałych ludziach – oponowałam.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole i oczekiwałyśmy na przyjazd furgonu z piekarni. Jak jednak myśleć o świeżym pieczywie z nocnego wypieku, gdy na usta cisną się słowa o miłości?

– Weź półkilową torebkę truskawek i zjedz je na jednym posiedzeniu. Nazajutrz już będziesz ich mniej pożądała.
– Truskawki porównujesz do miłości? – prychnęłam. – Miłość to nie jest owoc sezonowy.
– Ja myślę, że i Kunia ma rację, i Adela – Malwina lat 92 podjęła się arbitrażu. – Miłość to nie tylko truskawki, to także inne owoce. Nawet te cytrusowe, które można nabyć w zimie.
– A jak nażresz się sałatką owocową? – spytała głupio Dziunia lat 59.
– Weź ty kup papier toaletowy – odpowiedziała obcesowo Pela lat 83.
– Banany mają skórkę, której nie wolno rzucać na ziemię – Gertruda lat 77 prewencyjnie się przeżegnała.
– Ja szukam owocu delikatnego – przyznałam się. – Chcę go niespiesznie kosztować i chcę, by mnie także powoli pożerano. Wszystko co mam najlepszego.
– Bzdura! – nie zgodziła się Kunia.
– A dlaczego niby nie?
– Bo nie wszyscy jedzą w tym samym tempie. Ktoś cię pierwszy połknie, a potem bezlitośnie wypluje.
– No, no! Tylko bez takich porównań.

Dziewczyny jeszcze coś tam trajkotały, ale powoli wszystkie bez wyjątku wpadłyśmy w zadumę. Było nad czym myśleć, tylko kochanków nam brakowało. Nawet najmłodszej Dziuni, która miała ledwie 59 wiosen.

czwartek, 8 czerwca 2017

Czas na hyćkę

Znów wybrałyśmy się do parku. Siedziałyśmy na ławeczce, zajadałyśmy się truskawkami, obserwując kwitnącą hyćkę.
– Jeżeli kobieta jest tym, co je, to chyba dobrze się odżywiamy, co nie? – zaczepiłam dziewczęta.
– Pewnie dlatego nie jemy pestek – przypuściła Kunia.
– Pestka w truskawce?
– W weekend zrobię syrop z hyćki – planowała Malwina lat 92. – Lubię jak po moim organizmie krąży witamina C.
– Miałam na myśli czereśnie. Czereśnie mają pestki.
– Coś nam niemrawo idzie ta rozmowa.
I rzeczywiście, słońce było urokliwe, my leniwe, tylko pszczoły uwijały się, zapylając kolejne kwiaty.

środa, 7 czerwca 2017

Szydełkuję

– W czasach mojej młodości prowadziłam punkt repasacji pończoch – wspomniała Malwina lat 92. – Miałam niemal same klientki, ale odwiedzał mnie też pewien starszy pan. Cerowałam mu gatki i skarpetki.

Siedziałyśmy we trzy, to jest Lwinka, Kunia i ja, na ławce w parku imienia Jana Pawła II na poznańskiej Wildzie i zajmowałyśmy się robótkami ręcznymi. Nieopodal było oczko wodne, ale nikt w nim nie spływał, tylko komary brzęczały nad uchem, a meszki nie pozostawały w tyle.

– Jeszcze trzy oczka i zacznę nowy ścieg – wymamrotała Kunia lat 90.
– Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję – oznajmiłam. – Mam marzenia, mordę skuję, temu, kto przeszkodzi. Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję.
– Ten pan nosił modne w Hiszpanii imię – ciągnęła Lwinka. – Alfons mu było. To był bardzo zacny mężczyzna. Podpierał się laseczką z główką z kości słoniowej. Trzymał dzielnie fason. Elegant. Dziś już takich nie spotkasz.
– Dziś zrobię plecy, a może nawet lewy rękaw – poinformowała Kunia.
– Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję. To, że mam marzenia, powiedział mi jeden wujek, to ciut za mało. Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję.
– Alfons stawiał takie śmieszne, drobne kroczki. Rozśmieszał mnie. Przyznam wam, że w jego towarzystwie nie potrafiłam podciągnąć ani jednego oczka. Śmiałam się perliście, a dziurawe pończochy musiały uzbroić się w cierpliwość.
– W sumie wolę robić na drutach, ale szydełko też potrafi być wdzięczne. Spójrzcie, jakie jest wypasione! – chwaliła się Kunia.
– Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję. Kiedy jest marzenie, tylko jedno go popsuje, gdy się na nie wypniesz. Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję.
– W ciągu życia mijamy wielu ludzi. Bardzo wielu. Ale tylko garstka wywiera na nas piętno. Alfons pozostał w mojej duszy. Cokolwiek, by miało się zdarzyć, on będzie żyć razem ze mną. W myślach, wspomnieniach, marzeniach. Szkoda, że tak głupio umarł. Niepotrzebnie przebrał się w damskie ciuszki i wyszedł na ulicę. W jednej chwili stracił fason i życie.
– Nawet się nie spieszę. Owszem, plecy będą już na dziś gotowe, ale sweter potrzebny będzie co najwyżej we wrześniu. Przecież czekają nas gorące lipcowe i sierpniowe dni.
– Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję. W mym marzeniu, które snuję, jest upalnie. Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję.
– Alfons nosił królewskie imię. Zaskarbił sobie u mnie tron, berło, a jeśli idzie o jabłko, to same wiecie, jaką mam figurę. Niby prowadziłam punkt repasacji pończoch, ale to on podciągnął mnie na wyższe rezonanse.
– A może ty kupisz ode mnie sweter? Wydziergam ci Alfonsa na piersiach.
– Szydełkuję, szydełkuję, szydełkuję. Do swych marzeń podejdę czule, gdy się ziszczą. Szydełkuję, szydełkuję, zrealizuję, szydełkuję.

I tak jeszcze przez kilka godzin siedziałyśmy, a meszki i komary jakoś szczęsliwie nas oszczędzały.

wtorek, 6 czerwca 2017

Obczaj 360-stopniowy

– Kiedy stoimy w kolejce to mamy większy luzik – podzieliłam się spostrzeżeniem z dziewczynami.
Rzeczywiście, stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, ustawiając się wzdłuż kamienicy. Jak dotąd nie byłyśmy przeznaczone do rozstrzelania, więc twarze miałyśmy skierowane na ulicę, a nie na fasadę budynku.
– Fakt, lubię się szczerzyć i wzruszać podczas naszych rozmów – odparła Kunia lat 90.
– Tym razem chcę wprowadzić walor edukacyjny, bo idzie mi o inny luz. Mianowicie o to, że w tej chwili mamy obczaj 180-stopniowy, więc jesteśmy o połowę spokojniejsze niż na prerii, sawannie czy innym pustkowiu.
– Co to jest obczaj 180-stopniowy? – zapytała Malwina lat 92.
– Sfera naszego fizycznego postrzegania przypomina w tej chwili półkulę, a to dlatego, że wiemy, a raczej przeczuwamy, że jest za nami ściana domu i żaden drapieżnik nie dobierze się nam do tyłków.
– A pająki, pchły, pasożyty od gołębi? – wyliczała jednym tchem Gertruda lat 77.
– Ja mówię o przeżyciu. Obrzeżek nie uśmierci cię, najwyżej pogryzie. Życie wymaga od nas 360-stopniowego obyczaju. Tu, w ogonku, mamy luzik, bo nikt nam na plecy nie wskoczy i nie chapnie znienacka.
– Adela, a dlaczego do swego wywodu włączasz intuicję? Przecież wiemy, że za nami jest ściana. Widziałam ją przecież przed chwilą – dziwiła się Pela lat 83.
– Przed chwilą też widziałam ścianę, ale teraz jej nie widzę, nie dotykam plecami, nie czuję, nie słyszę, że się wali, więc tylko domyślam się, że nadal stoi. A dzieje się tak, bo mam luzik, gdyż ograniczyłam 360-stopniowy obczaj o połowę.
– To wszystko jest zbyt skomplikowane jak na moją starą łepetynę – westchnęła Lwinka.
– Rozluźnij się, kochana, bo za chwilę przyjedzie furgon ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku i wrócisz do życia, czyli 360-stopniowego obczaju.
– A co ze snem? – dociekała Kunia.
– Jak to co? Cierpisz na bezsenność?
– Nie, tylko co się dzieje z obczajem, gdy śpimy?
– To kwestia ryzyka. Usypiając obczaj jesteśmy zdane na przypadek.
– Czyli lepiej nie spać?
– Można kimać w ogonku, ale ja zbyt się cieszę, że ograniczam obczaj o połowę, by przegapić kontemplację tej cudownej chwili.
– Już wiem! – krzyknęła Kunia. – Wiem o co chodzi Adeli! Tyko samotnik skazany jest na obczaj 360-stopniowy! My się ustawiamy w kolejce, ale można też się z kimś ustawić w życiu.
– I jest trochę bezpieczniej – zgodziłam się.
– Weselej, romantyczniej, bosko – uniosła się Trudzia.
– No chyba, że ta druga osoba jest drapieżnikiem, ale to już inna bajka.

Zakończyłam, bo podjechał dostawczak z piekarni i musiałyśmy przygotować się na wejście w teren obczaju 360-stopniowego.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Vultu vivat, memoria tenar, intellectu capa

– Zrozumiałam, że ktoś wypełnia moje sny – wyznałam dziewczętom. – Chyłkiem wchodzi pod powieki i oszałamia mocnym zapachem swego grzechu lub świętości. Najgorsze, że nie wiem, czy to duchowe przestępstwo, czy może sacrum, bo raz tę osobę profanuję, oj, jak ja ją pięknie profanuję, a innym razem stawiam na ołtarze, oj, jak ślicznie ten ktoś wygląda na ołtarzu.
– Kiedy byłaś ostatni raz u spowiedzi świętej? – spytała Gertruda lat 77.
– Nie zawracaj sobie głowy spowiedzią – doradziła Kunia lat 90. – No chyba, że chcesz by sen nigdy w jawę się nie zmienił.
– Jak możesz, bezbożnico? – oburzyła się Trudzia.
– Mogę. To nie jest kres moich możliwości.
– Osoba pod powiekami nie może cię dotknąć – zauważyła Malwina lat 92.
– Ale ja chcę być dotykana. Sama też chcę dotykać.
– Adela, nie odpowiedziałaś, kiedy ostatni raz wyjawiłaś swoje grzechy.
– Trudzia, ależ ja to robię codziennie. Tu i teraz też. Z grzechów spowiadam się w ogonku, bo nie lubię na klęczkach.
– Ty też jesteś bezbożnicą!
– Jak wygląda ten ktoś pod twoimi powiekami? – zainteresowała się Pela lat 83.
– Żywe oblicze, dobra pamięć, tęgi rozum.
– Po łacinie to będzie: vultu vivat, memoria tenar, intellectu capax – przetłumaczyła Dziunia lat 59.
– Mój język nie jest martwy.
– Co ten ktoś jeszcze robi? – dociekała Pela.
– Wchodzi do uszu i wije gniazdo jak jaskółeczka. Nic i nikt nie pomaga, nawet doktor Papierowski.
– Papieroski? Od kiedy palisz? – zdziwiła się Lwinka.
– A ja z chęcią zakurzę – oznajmiła Kunia, sięgając do torebki po paczkę ćmików. – Ma ktoś ognia?
– Ten ktoś spod powiek ma dużo ognia. Znaczy daje popalić, choć z pozoru jest spokojny jak nurt Warty czy innej Odry w bezchmurny letni dzień. Lecz jeśli coś go burzy, no to jak podczas burzy, rzeka wychodzi z brzegów. Najgorzej dostać się w wir namiętności, bo potrafi zadrapać nawet duszę. Ale ja to przyjmuję z radością, bo lubię ludzi żywych.
– Kiedy mnie dopadła martwica, to się rozwiodłam – przypomniała sobie Lwinka.
– A może ja ci wydłubię tego kogoś? – zaproponowała Kunia. – Adela, otwórz szeroko oczy. Raz, dwa i będzie po sprawie.
– Wybacz, Kunia, ale takie sprawy załatwia się osobiście.

I tak zakończyłam rozmowę. Akurat w momencie kiedy nadjechał furgon z piekarni. Bo zapomniałam wspomnieć, że rozmawiałyśmy, stojąc w kolejce przed sklepem na dole w oczekiwaniu na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Teraz miałyśmy szansę go nabyć.

niedziela, 4 czerwca 2017

Dzień święty w dodatku zielony

Zielone Świątki przywitały nas niezłą pogodą, która jednak w trakcie dnia nieźle się pochrzaniła. Ale niezbyt tym się przejmowałyśmy o godzinie 10, bo niby kto może przewidzieć, jak aura zacznie się zmieniać. Było święto, zachmurzone niebo i czasem zjawiały się strugi deszczu, więc przestałam w tych warunkach grać Marlona Brando czy innego Johna Wayna i uderzyłam w prawdziwe nuty.

– Życie to służba – stwierdziłam. – Jedynym problemem jest znaleźć swego pana. Bo to nie pan znajduje niewolnika, ale ty sama oddajesz się w niewolę. Nie oczekujesz na pańskie widzimisię, ale go sama kształtujesz. Mówisz mu to i tamto, a on musi się zastosować. Oczywiście potrzebna jest pewnego rodzaju równowaga, bo jak obetniesz prącie ukochanemu, to z niego zostanie tylko szmata.
Siedziałyśmy na ławeczce przed kościołem na poznańskiej Wildzie pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i marzyłyśmy o piękniejszych objawach nadchodzącego lata.
– Adela, a co powiesz o flircie? – spytała Kunia lat 90.
– To jest element, o którym, szybko się zapomina. Uważam, że on nigdy nie powinien umrzeć. Jest czymś wyjątkowo spajającym i po prostu uroczym.
– Myślisz, że ludzie powinni się kochać, a nie pierdolić? – spytała brutalnie Dziunia lat 59.

Obok naszej ławeczki właśnie przechodził Miłosz lat 79 i z gracją ukłonił się naszej ściśniętej na ławeczce gromadce.

– Dzień dobry paniusiom.
– Ale o co cho? – szepnęła do siebie Kunia, wkurzona na takie obcesowe traktowanie.
– Idzie o przekonanie – nie zrozumiałam wówczas kontekstu, więc odniosłam się do tego, co wcześniej. – Miłość to ogólnie zapierdal. Najpierw trzeba się starać, potem, należy się wywiązać, a na końcu trzeba ugasić obopólną złość, że niby coś poszło nie tak. To wymaga stalowych nerwów.
– Mam 92 lata – poinformowała nas Malwina – ale chyba bym na taki wysiłek już nie poszła. Zresztą chyba bym musiała skorzystać z in vitro, a proboszcz nie byłby chętny mnie pobłogosławić.
– Będę mu to sugerowała – odezwała się złośliwie Gertruda lat 77.
– Bo nie masz odpowiedniego obiektu – odpowiedziałam Lwince. – Jeżeli znajdzie się interesujący fagas, kto chciałby razem ze mną popychać wózek z lalkami, to zdecyduję się na wszystkie wyrzeczenia.
– Adela, ty byłabyś do tego zdolna? – zdziwiła się Pela lat 83.
– Jasne. Nawet marzę o tym.

I tak wyglądały nasze dzisiejsze rozmowy. A co z nich wyniknie? Wkrótce Was o tym poinformuję.

sobota, 3 czerwca 2017

Echo

Zdzicha lat mniej niż średnia statystyczna na poznańskiej Wildzie miała okazję kilka razy ustawić się w naszym ogonku. Szybko jednak stwierdziła, że jako pilot wycieczek woli rezydować bliżej nadmorskiego piasku, więc się ulotniła. Powiało, rozpoczęła się krótka, lecz intensywna burza piaskowa, a my przez moment poczułyśmy, że same jesteśmy tumanem. W sumie to przekonanie tli się w nas do dziś. Zdzicha natomiast uznała, że z megafonem w ręku jest jej lepiej niż z płóciennymi siatkami, do których pakowałyśmy świeże pieczywo z nocnego wypieku. I nawołuje z daleka, ale już się nie ustawia. W ogonku się nie ustawia. Może w życiu się ustawia, ale z daleka od nas. To było niedopuszczalne.

– Zdzicha zamilkła – poinformowałam dziewczęta z kolejki przed sklepem na dole. – Najpierw się rozpisywała, jak będzie na wycieczce, co pokaże, kiedy mamy do niej dołączyć, potem radziła, jakie obuwie powinnyśmy wziąć ze sobą, polecała częstotliwość kąpieli w morzu, doradzała jaki filtr ma mieć nasz krem na opalanie, po czym zamilkła. Bardzo mnie to niepokoi.
– Echo? – upewniała się Kunia lat 90.
– Echo.
– Może siadła jej bateria? – rozmyślała Malwina lat 92. – Gdy się przejem, to też mi wszystko siada i muszę usiąść albo nawet położyć się. Po dwóch godzinach wracam do życia. Zdzicha mogła natrafić na coś bardziej niestrawnego.
– W sumie nie wiem, czy chcę się za nią pomodlić – zastanawiała się Gertruda lat 77. – Jeśli nie da znaku życia, to wy zostaniecie w fyrtlu. Na tym bardziej mi zależy niż na odzyskaniu kontaktu ze Zdzichą.
– A co na to Pan Bóg? – wbiła szpilę Kunia. – Echo?
– Echo.
– Nie jesteśmy pępkiem świata – zauważyła Pela lat 83. – Zdzicha się odezwie, kiedy uzna za słuszne. Nie możemy swoją niecierpliwością ją zniechęcać.
– A jeśli nadwyrężyła ten palec od przesuwania ikon na smartfonie? – wysunęła hipotezę Dziunia lat 59. – Zdzicha należy do mojego pokolenia, więc lubi trzymać paluszki na rozgrzanej klawiaturze.
– Niedobrze – uznałam – to by mogło spowodować, że dłużej nie będziemy mieli z nią kontaktu.
– Echo – potaknęła Kunia.
– Przecież warto byłoby jeszcze pewne rzeczy doustalić. Na przykład, czy opłaca się zrobić pedicure? Nie chcę stracić kasy na lakier, który szybko zetrze się na nadmorskim piachu. A tu echo. Co robić?

Z tym pytaniem zostałyśmy, bo w tym momencie nadjechał furgon z piekarni i kierowca zaczął wyładowywać towar, który już za chwilę miałyśmy nabyć.

PS. Zdzicha jednak żyje. Przysłała SMS-a. Uff!

piątek, 2 czerwca 2017

Symetryczność

– Oglądam Rollanda Garrosa – pochwaliła się Dziunia lat 59.
– To jakiś nowy amant kina? – spytałam z głupia frant.
– Nie, turniej tenisowy w Paryżu.
– Nuda – ziewnęła Malwina lat 92.
– Oglądam Rollanda Garrosa i patrzę na te tenisistki, tenisistów, na te Kerberki, Radwańskie, Woźniackie, na tych Nadalów, Ferrerów, Bajerów – ciągnęła Dziunia – i dziwię się, że są tacy niesymetryczni. Jedno łapsko jak od małpy, goryla bądź orangutanki, drugie od manekina stojącego w bibliotece publicznej, który zachęca do przerzucania stron w opasłych księgach.
– Jezu Chryste, co za porównanie! – oburzyła się Gertruda lat 77. – Byłam w różnych bibliotekach i w żadnej nie zauważyłam manekina.
– A pan w szatni?

Jak zwykle stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, przekrzykując do siebie. W uszy wdzierał nam się hałas z kilku kosiarek, które uruchomili pracownicy zieleni miejskiej w parku przed pobliskim kościołem.

– Ty, Trudzia, też masz większą prawą łapę – wytknęła Kunia lat 90. – Ile razy na dzień się żegnasz?
– Nie twoja sprawa, czarci pomiocie!
– Moment, proszę tylko bez inwektyw – poprosiłam. – Musisz, Trudzia, reagować symetrycznie.
– Coś w tej symetryczności jest – odezwała się Lwinka. – Pojechałam kiedyś na randkę w ciemno do stolicy województwa zachodniopomorskiego. Na peronie trzymałam znak rozpoznawczy, czyli kartkę z wykaligrafowanym napisem POZNAŃ. Chłopiec, lat wówczas 68, podszedł do mnie z napisem NAŃ POZ. Odczytałam to jako wulgarną sugestię, że on chce na jeźdźca. Momentalnie wsiadłam w powrotny pociąg, kupując bilet u konduktora. Dużo przepłaciłam za tę symetryczność.
– Weźmy świeże pieczywo z nocnego wypieku – do rozmowy dołączyła się Pela lat 83. – Najlepiej mi smakuje, gdy nałożę na bułkę coś starego, na przykład ser długo dojrzewający.
– To jest nadal symetryczność czy już asymetryczność? – dociekała Dziunia.
– Nadal? Co ty masz z tym Rolland Garrosem? – zdziwiła się Lwinka.
– Symetryczność wyklucza uniwersalność – zauważyłam. – Nie znajdziesz jednych butów do każdej kiecki, bo z jedną trzewiki będą tworzyły symetryczną kreację, a z inną nie.
– A jak na pogląd symetryczności patrzeć od strony etycznej? – spytała Trudzia.
– To już najlepiej wiesz, gdy leżysz krzyżem w głównej nawie – docięła Kunia.
– Co za diabelskie nasienie!

I rozpoczęła się szamotanina, która odarła nasz ogonek z symetrycznego wyglądu. A szkoda, bo chciałam pogadać o symetrii w miłości, ale w takich warunkach już nie dało się kontynuować rozmowy.

czwartek, 1 czerwca 2017

Wszystko przez dziecko

– We mnie jest dziecko – wyznałam.
– Gratuluję – odpowiedziała Kunia lat 90. – W którym jesteś miesiącu?
– W jakim miesiącu?
– W którym jesteś miesiącu ciąży?
– Kto jest tatusiem? – dopytywała się Malwina lat 92.
– Boska nowina – ucieszyła się Gertruda lat 77.
– Co się wam stało? Skąd u was ta kotara zaciemnienia?

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, oczekując na dostawę z piekarni świeżego pieczywa z nocnego wypieku.

– Ale o co cho? – Pela lat 83 skróciła swoją wypowiedź o jedną sylabę.
– O ufność.
– Ufność?
– Dziecko jest ufne, dlatego zagląda we wszystkie kąty, bo niczego się nie boi.
– Ale o co cho?
– O to, że moje dziecko, które jest we mnie, nie daje świętego spokoju. Przysparzam przez to problemów.
– Komu?
– Wszystkim. Pracodawcom, partnerom, sąsiadom.
– To wszystko przez dziecko?
– Ba!

I tak rozpoczął się dzień 1 czerwca bieżącego roku.

środa, 31 maja 2017

Zagrzebane w pościeli

– Chciałabym być pogrzebana w pościeli – wyraziła dość niecodzienną chęć Gertruda lat 77. – Znaczy w trumnie też, ale wyściełanej miękkim materacem z prześcieradłem, a ja sama byłabym pod kołdrą zasuniętą aż po szyję.
– Ja najchętniej ległabym na jaśku – wydyszała Kunia lat 90.
– Mówisz o chłopcu z czwartej klatki czy o eschatologii? – próbowałam uściślić.

Kunia jednak mnie nie usłyszała, bo akurat wysunęła głowę spod kołdry. Zorganizowałyśmy bowiem w mieszkaniu Malwiny lat 92 piżama party i teraz doszłyśmy do jej kulminacyjnego punktu, czyli Rozmów pod Osłoną Koców. Lwinka nie miała koców, więc wlazłyśmy pod grubą pierzynę, ale że było duszno, to co rusz któraś z nas wysuwała na moment głowę, by zaczerpnąć powietrza.

– Lubię zażywać ruchu. Klikanie w klawiaturę komputera, dłubanie w nosie i kąpiele, kąpiele, kąpiele – zarzekłam się.
– To dlatego tak mało pocisz się pod moim puchem – zauważyła Lwinka. – Jesteś po prostu wytrenowana.
– Tylko umyta.
– W bezruchu też jest siła – stwierdziła Trudzia. – Gdy leżę w głównej nawie krzyżem, to czuję wówczas taką moc, że byłabym w stanie leżeć jeszcze kolejne pięć minut.
– Czy coś straciłam? – Kunia wróciła na stanowisko.
– Mówimy o ruchu.
– Nie leżę jednak zbyt długo, bo od posadzki kościelnej bije takie zimno, że wolę wcześniej udać się do toalety niż zesikać się przed ołtarzem Pana.
– Kiedyś to dopiero się ruchałam! – oczy Kuni śmiały się do wspomnień. – Ale teraz już mi się nie chce. I to nie z powodu spadku libido.
– Mam podobnie. Jeżeli dzieje się to bez miłości, to są to tylko ćwiczenia gimnastyczne zakończone głaskiem – uznałam. – Przyjemnym wprawdzie, ale chwilowym. A potem pojawiają się kłopoty, bo o czym niby rozmawiać z Józkiem czy innym Zygmuntem? Ciotki w różnym wieku dojrzewają, a ja właśnie dorosłam do miłości. I wiem, że dopiero za nią pojawi się seks.
– Chyba tracę oddech. Przepraszam na chwilę – to Lwinka tym razem opuściła nasz mikroklimat podpierzynowy.
– Ja wybrałam miłość do Boga – Trudzia wyznała osobisty akt wiary. – Choć przyznaję, że seks z Nim mógłby być boski.
– Trudzia, chyba ty też musisz się przewietrzyć.

Poszłam w jej ślady i również zaczerpnęłam powietrza. Tylko Kunia wiła się pod pierzyną, czekając nie wiadomo na co lub nie wiadomo na kogo.

wtorek, 30 maja 2017

Zmartwienia nie istnieją

– Samobójca mierzy się ze swym osobistym planem ostatecznym i ów scenariusz na przyszłość szalenie go stresuje – zauważyła Kunia lat 90. – Wpada w depresję, w stany chorobowe, czasem dostaje wysypki nerwowej, bo nie wie, czy utopić się, czy rzucić się pod pociąg. Samobójca szczęśliwy jest dopiero jak wyjdzie na parapet okna na 16 piętrze wieżowca i zrobi krok naprzód. Spada, ale cieszy się, że jest w trakcie spełniania marzenia. W tamtym momencie jest naprawdę szczęśliwy.
– Furgon z piekarni się spóźni – poinformowała Pela lat 83, która wyszła ze sklepu. – Złapał gumę w Luboniu.

Luboń leżał na trasie dostawczaka, który dowoził do naszego sklepu świeże pieczywo z nocnego wypieku. Kierowca miał zatem jakieś 10 kilometrów do naszego sklepu oraz wymianę koła. Zapowiadało się, że dziś w ogonku postoimy dłużej niż zwykle.

– Najbardziej drażni mnie jak ludzie spacerują i jedzą. Idzie taki jeden z drugim po chodniku i obżera się hot dogiem czy innym hamburgerem – obwiniała Malwina lat 92. – Nie wiedzą, czy cieszyć się smakiem, równym brukiem, czy słońcem, które wysyła na delegację swoje promienie.
– Jezu, jak ja lubię gotować pomidorową – pochwaliła się Gertruda lat 77. – Mieszam w garze, wdycham aromat, a potem szykuję wazę, chochlę i talerz. Prawdziwa radość tamtej chwili polega na tym, że nie myślę o jedzeniu. Tylko o pichceniu. Nic mnie nie rozprasza.
– Hola, hola – wtrąciłam się. – Bez planów chyba nie można się obejść. Ani bez doświadczeń z przeszłości.
– Kiedy za dużo planujesz lub rozpamiętujesz, wtedy zapominasz o rzeczywistości – nie zgodziła się Kunia. – Umyka ci ona. Krok naprzód możesz wykonać tylko tu i teraz. Za chwilę będzie to już decyzja wsteczna. Samobójca się uratuje i pozostanie do końca życia nieszczęśliwy.
– Oczywiście wiem, jakich składników użyłam przy gotowaniu, ale przymykam oczy, biorę na język zupę i rozpływam się nad smakiem – Trudzia aż oblizała się na myśl o pomidorowej.
– Ha! Czyli jednak kierujesz się wspomnieniami – wytknęłam.
– Nie, opisuję tylko to, co przeżywam w trakcie gotowania. Bo jak skupisz się na tym, co wykonujesz, smakujesz, przeżywasz, to znikają zmartwienia.
– A jak się mają do tego plany? – spytałam.
– Zrealizuj je dziś.

Normalnie bym zaklęła w reakcji na ten farmazon, dodając jednocześnie, że to jest nierealne, ale wtedy nieźle bym się zmartwiła. Ja już nie chcę się martwić.

poniedziałek, 29 maja 2017

Zaprowadzka

Dziś przed udaniem się na dół do sklepu spożywczego zastanawiałam się, które mam wzuć buty. Myślałam o sandałach, rozważałam ubranie szpilek, a może po prostu powinnam zejść w klapkach? Chwilowe wahanie przed dokonaniem wyboru obuwia nasunęło mi na myśl, że może on zdecydować o dalszych kolejach losu. Dlatego kiedy tylko ustawiłam się w ogonku, który uformował się w oczekiwaniu na przyjazd furgonu z piekarni, to od razu z zaaferowaniem wyłuszczyłam dziewczętom problem.

– Spojrzysz w lewo, to nie zauważysz tego, co z prawej – wyjaśniałam. – To może pozbawić cię czegoś wyjątkowo inspirującego albo wręcz odwrotnie: to, co z lewej tak cię pochłonie, że będziesz wdzięczna losowi, że nie zobaczyłaś tego, co z prawej.
– Z prawej, z lewej, jeden kit – wzruszyła ramionami Kunia lat 90. – Lepiej powiedz, Adela, dlaczego kulejesz?
– Psia krew! – zaklęłam, bo dopiero teraz uświadomiłam sobie, że na jednej nodze mam szpilkę, a na drugiej sandał.
– Zaprowadzki – orzekła Malwina lat 92.
– Co proszę?
– Podejmowanie decyzji to nic innego jak zaprowadzka. Zaprowadzka może być uświadomiona, przeanalizowana, zracjonalizowana, albo przypadkowa, losowa, spontaniczna. W sumie to wszystko jedno, bo prawdziwa zaprowadzka zawsze pozostanie nieodgadniona, tajemnicza i zaskakująca.
– Ja często nie mogę odegnać od siebie zaprowadzki plugawej – wyznała Dziunia lat 59. – Nie dalej jak wczoraj miałam ochotę wybrać się na mecz, by na trybunie najbardziej zagorzałych kiboli podrażnić nozdrza młodym testosteronem. Pomyślałam jednak, że niedziela to dzień święty i nie wypada.
– Chwała Bogu – odetchnęła z ulgą Gertruda lat 77.
– Moja dzisiejsza zaprowadzka wydawała się być z początku kulawą – westchnęłam. – Ale to się zmieni, bo zdejmę buty i boso ruszę w świat.
– Poznański bruk jest skuteczny jak pumeks – zapewniała Kunia.
– Lwinka, wyjaśnij nam, dlaczego prawdziwa zaprowadzka nas zaskakuje – poprosiłam.
– Bo prawdziwe zaprowadzki nie decydują o zakupie świeżego pieczywa z nocnego wypieku, lecz o szczęściu, miłości, bezpieczeństwie, pomyślności, dobru, a tu nie mamy ostatecznej siły sprawczej. Albo się udaje, albo nie. Od nas zależy tylko intencja oraz siła i konsekwencja w realizacji.
– A widzisz – ucieszyłam się. – Gołe stopy to zaprowadzka do ogonkowej mądrości.

Ucieszyłyśmy się z tej konstatacji, bo zgoda buduje, resztę czynią zbóje.

niedziela, 28 maja 2017

Trudzia zostaje na poznańskiej Wildzie

– Nie mogę tego zrobić proboszczowi. Ksiądz beze mnie, by uschnął jak pokrzywa przy Drodze Krzyżowej – żaliła się Gertruda lat 77. – Czy wiecie, że znów mam laktację? Cudnie jest mieć mleko.
– Czy dlatego proboszcz na dzisiejszej sumie mówił o Drodze Mlecznej? – ironizowała Kunia lat 90.
– Ciumkaj bliźniego swego jak siebie samego – podsumowała filozoficznie Malwina lat 92.

Siedziałyśmy na ławeczce przed kościołem pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie i obserwowałyśmy niedobitki, które jeszcze udawały się na niedzielną mszę świętą. Najwięcej wiernych pojawiało się na mszy dla dzieci, bo kazanie było najbardziej zrozumiałe, a sama ceremonia trwała najkrócej. Jednak o tej porze były tylko mizerne grupki lokalnych dewotek.

– My to lato spędzimy nad morzem – oznajmiłam twardo. – Albo w jego okolicach. Ale nie weźmiemy ze sobą tylko strojów kąpielowych, spakujemy także płaszcze zimowe. W końcu nigdy nie wiadomo, co się zdarzy.
– Dokładnie – przytaknęła Dziunia lat 59, która marzyła o opalaniu się topless na piaszczystej plaży.
– Przenosimy się wszystkie – potwierdziła Kunia. – Lato rozpoczyna się wprawdzie za miesiąc, ale tylko trzy, cztery tygodnie dajemy sobie na spakowanie się.
– Tak, najpóźniej pod koniec czerwca zbliżymy się do ujścia Warty do morza – oznajmiła Pela lat 83.
– Ale Warta wpływa do Odry – poprawiłam Pelę.
– Miałam na myśli peeling z nadmorskiego piasku.
– Będę się za was modlić – biadoliła Trudzia.
– Jak opalę cycki, to prześlę ci MMS-a – obiecała Dziunia.

Było pogodnie, a my nadal dyskutowałyśmy, co zabrać ze sobą i jak pozamykać sprawy tu na miejscu.

sobota, 27 maja 2017

Albo

– Albo ministrant ma gacie, albo pelerynkę – orzekła Gertruda lat 77, która była, jest i będzie przez najbliższych kilkanaście lat najbliżej proboszcza wildeckiej parafii w Poznaniu, więc wiedziała, gdzie ukryta jest istota rzeczy. Gdzie zachlany diabeł padł i jak nazywa się szatański rynsztok.

Popatrzyłam na Trudzię i zrozumiałam, że nasze parafialne dziewczę mówi o życiowych wyborach. O tym, czy skręcisz w prawo, czy w lewo i do jakiego celu dojdziesz. Trudzia kręciła się wokół Zmartwychwstania Pańskiego, bo pod takim wezwaniem działał nasz kościół, ja zaś wpadałam w doliny, a góry zasłaniały horyzont. Jedyne, co pozytywne w naszych czasach, to to, że nie brak papieru toaletowego. A przecież jeszcze w latach 80. ludzie z dumą zakładali wianuszek rolek na ramię i swym trofeum drażnili zazdrosne oczy sąsiadów.
To wszystko jednak nie jest ważne, tak samo jak nieistotne było zagadnienie postawione przez Trudzię. W końcu nie idzie o miejsce akcji, lecz jej czas. O to, czy w danym momencie zapisuję swoje głębokie jak Rów Mariański przemyślenia, czy zapierdzielam do ujścia rzeki, gdzie czeka mój życiowy port. Ministrant raz jest bez gaci, a innym razem bez pelerynki, a i tak na końcu dopadnie go zbuntowany anioł zwątpienia. Czy zatem postawić na karierę i w finale popaść w cynizm kościelnego dostojnika? To by oznaczało, że stawiam na siebie. Ale można zatrzymać się na poziomie spowiednika i tym samym postawić na drugiego człowieka. Wybór byłby ryzykowniejszy, ale o wiele bardziej pasjonujący. A już na pewno piękniejszy.

– „Albo albo” to jest broń obosieczna – stwierdziłam, a dziewczęta, z którymi stałam w ogonku przed sklepem na dole w oczekiwaniu na przyjazd furgonu z piekarni ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku skierowały ku mnie zaaferowane lica.
Ale nie chciałam im tego wyjaśniać. Każda laska sama musi dojść do tego. Nie mogłam jednak tak bez słowa zakończyć rozmowy.
– Od której ręki zaczynacie obcinać paznokcie? Od tej łatwiejszej czy trudniejszej?
– Ja od lewej – odparła Kunia lat 90.

Kunia była najbardziej kumata z ogonkowego towarzystwa, ale nawet ona nie zrozumiała sensu mojego pytania.

piątek, 26 maja 2017

Jęzor polski

Z pewnością był to dziwny widok. Stałyśmy rzędem przed sklepem na dole i eksponowałyśmy wywalone na wierzch osobiste jęzory. Nie była to żadna manifestacja, czy też oznaka pośpiechu, lecz sprawdzian, badanie, diagnoza. Przed nami przechadzał się znany na poznańskiej Wildzie laryngolog doktor Miotek i oceniał, która z nas dysponuje najlepszym polskim językiem.

– Adelo, pani ma persyflaż – zwrócił się do mnie.
– Że co?
– To takie francuskie szyderstwo.
– Sacrebleu! – zaklęłam.
– A ja, a ja? – śliniła się Malwina lat 92.
– Pani ma mankament.
– Kurka wodna!
– Wyraźna awitaminoza, o czym mówi porowatość pani mięśnia gębowego.
– Kuźwa, mam cykora – palnęła Dziunia lat 59, która była następna w kolejce.
– Byłaby uprzejma pani powtórzyć?
– Mam cykora…
– Nie, to pierwsze.
– Kurrrfffka – odważyła się powtórzyć Dziunia.
– Tak, pani język jest najbliższy ideałowi. – Doktor Miotek zrobił krok w tył, odsuwając się od jamy ustnej Dziuni i zwrócił się do nas wszystkich: – Muszą panie wiedzieć, że wzór jęzora polskiego wije się w tajnym laboratorium na Wawelu. Nie leży, lecz wije się, bo to organizm od wieków i na wieki wieków żywy.
– Niech pan doktor jeszcze mnie przebada – poprosiła Kunia lat 90.
– Pani ma jęzor robotniczy.
– Czy pan chce mnie obrazić? Czy pan doktor wie, co mówi? Czy pan nie jest aby przebierańcem?
– A nie mówiłem, że lata jak łopata? Jak pani ma na imię? – Doktor Miotek przesunął się do kolejnej dziewczyny.
– Pela – chlapnęła jęzorem nasz 83-latka.
– Feldszlanga.
– Czy to oznacza, że jestem chora?
– Nie, tylko musi pani mniej pluć. Strzyka pani śliną jak siedmiofuntowymi kulami.

I w ten sposób doktor Miotek zakończył stawianie diagnozy. Podziękowałyśmy mu serdecznie, a potem wspólnie postanowiłyśmy, żeby w przyszłości przebadać nasze polskie serca. Ale najpierw musimy wysłuchać przynajmniej jednego koncertu fortepianowego Chopina.

czwartek, 25 maja 2017

Żegnaj lato na rok

– Ona zawsze mi imponowała – oceniłam. – Sośnicka to piękna kobieta z wyjątkowym talentem.
– Zaraz, czy ona nie zaczęła od finału na II Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie? – dociekała Kunia lat 90.

Rozmawiałyśmy, stojąc w ogonku przed sklepem na dole. Dziś chciałam zaprosić dziewczęta do alei gwiazd, tych byłych i tych przyszłych.
– Tak, to było w 1963 roku.
– Ona już wcześniej odnosiła sukcesy. Na przykład na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze – odezwała się Malwina lat 92.
– Miała jednak pewne dziwactwo. Otóż interesowali ją tylko mężczyźni o podobnym imieniu. Uważała, że przy nich znajdzie szczęście. Wydaje się, że to dobry trop, bo ja nie mam męskiego odpowiednika imienia i przez to żadnego odpowiedniego mężczyznę nie znalazłam.
– Cholera, to dlatego jestem sama! – olśniło Kunię.
– Żył kiedyś Tołstoj – szepnęła Lwinka – ale jakoś się minęliśmy…
– Sośnicka spotkała kilku mężczyzn, ale traktowała ich jak cygaretki. Najpierw zaciągała się z lubością dymem, potem obcasem wkręcała pet w asfalt.
– To chyba naturalne? – zdziwiła się Pela lat 83.
– Nie u Sośnickiej. Sośnicka potem zbierała z chodnika tytoń, bo wiedziała, że chłop o podobnym imieniu jest jak skarb. Będzie patrzył na nią z oddaniem, spijał słowa z ust, zgodzi się na deptanie, stanie się osobistym niewolnikiem.
– To bambosz jakiś a nie mężczyzna – Dziunia lat 59 wydęła z obrzydzeniem usta.
– Czy Sośnicka robiła z ocalałego tytoniu skręta? – dociekała Gertruda lat 77.
– Jasne! Dobry tytoń to wspaniały nałóg.
– A co na to chłop o podobnym imieniu?
– Tytoń jest z rodziny psiankowatych, więc katamita Sośnickiej momentami też czuł się psiankowato. Ale wszelkie upokorzenia wynagradzała mu choćby odrobina uwagi artystki.
– Nie wierzę, że Sośnicka jest okrutna – Trudzia kręciła głową z niedowierzaniem.
– To nie chodzi o nią. Raczej o chłopa, który po każdym podeptaniu musi mieć czas na odżycie. Dlatego Sośnicka napisała piosenkę pt. „Żegnaj lato na rok”.
– To jednak mądra kobieta. Mądra i piękna Sośnicka.
– I szczęśliwa, bo ma męski odpowiednik swojego imienia – spuentowała Kunia.

A my, wszystkie nieszczęśliwe o pięknych i oryginalnych imionach, ale nie do pary, zwiesiłyśmy nos na kwintę.

wtorek, 23 maja 2017

Mój odlot

– Jestem jerzykiem – przyznałam się.
– Adela to zdecydowanie ładniejsze imię – uznała Malwina lat 92.
– Nie Jurkiem, lecz jerzykiem – zaoponowałam.
– Nie było cię z nami przez kilka dni i już gadasz bzdury – wytknęła Kunia lat 90.

To prawda, miałam sporo zajęć i nadal je mam, ale dziś postanowiłam się od nich na moment oderwać, bo zwyczajnie zatęskniłam za dziewczynami. I stałam teraz w ogonku przed sklepem na dole, wspólnie oczekując na przyjazd furgonu z piekarni, który dowoził świeże pieczywo z nocnego wypieku.

– Pamiętacie Gierka? – zaskoczyłam pytaniem dziewczęta.
– No…
– Gierek był wielkim miłośnikiem jerzyków. W całej Polsce wybudował im gniazda. Gierek zrobił tyle samo dla jerzyków, co kiedyś Kazimierz Wielki.
– Nie wiedziałam, że Edward był ornitologiem – dziwiła się Pela lat 83. – Jako górnik bardziej nadawałby się na znawcę nietoperzy.
– Jerzyki to ptaszki, które nigdy nie chodzą po ziemi – tłumaczyłam.
– Są nie z tego świata? – zainteresowała się Dziunia lat 59.
– Że niby ty też nigdy nie stąpasz po ziemi? – Kunia szukała drugiego dna w mojej wypowiedzi. – Może i masz kuku na muniu, ale ja spotkałam w życiu większe wariatki.
– Nie zrozumiałaś mnie. Idzie mi o niechęć do życia na wsi. Jerzyki upodobały sobie miasta i wybudowane tam przez Gierka gniazda.
– To on osobiście budował im gniazda? – Gertruda lat 77 przeżegnała się, bo widziała w tym palec szatana.
– Jerzyki mieszkają w wentylowanych stropodachach bloków. I właśnie na tym polega mój odlot.
– Przypominam sobie, że w latach 70. wybudowano wiele osiedli – wspomniała Lwinka – ale żeby łączyć to z osobistym odlotem? Nie rozumiem…
– Mój odlot polega na tym, że gdy zamienię gniazdo na nowe, to tylko w innym mieście. Na wieś się nie przeprowadzę.
– Ty nie bądź taka lotna! – prychnęła Kunia. – A bloki popegeerowskie?
– Nie mieszaj mi w koncepcji – poprosiłam, po czym weszłam do sklepu, kupiłam chleb ryżowy i wróciłam do roboty.

Dziewczyny zaś nadal czekały na przyjazd dostawczaka z piekarni.

poniedziałek, 22 maja 2017

Po pachy

- Co z tobą, kochana? - Kunia lat 90 zadzwoniła dziś rano do mnie.

To prawda, nie dawałam znaku życia, bo jestem zarobiona po pachy. Jako ciotka dbająca o rozwój intelektualny na dzielnicy doradzam młodym matołkom w ich edukacji. A że zbliżają się różne terminy ostateczne, to miotam się między Spencerem, Locke i Russellem a celiakią, między leasingiem a dietetyką dzieci w wieku szkolnym, między bankowością a teoretycznymi tajnikami nauki tańca. A jeszcze przede mną pojawiło się kolejne wyzwanie w postaci książki o tutejszej spółdzielni mieszkaniowej.
To wszystko wyłuszczyłam Kuni, ale ona nie chciała przyjąć nic do wiadomości. No to jutro zejdę do ogonka i osobiście wyjaśnię dziewczynom, że robię to w określonym celu, który sobie wymyśliłam.

Zatem do jutra, dziewczęta!

środa, 17 maja 2017

Szajka flegmatyczek

Zawsze miałam się za osobę energiczną, działającą spontanicznie, gwałtownicę i choleryczkę. Ale życie uczy pokory. To z kolei spowalnia ruchy, zmusza do refleksji, skłania do przyjęcia strategii długoletniej na niekorzyść blitzkriegu.
– Ziiiiiiieeeeeew – ziewnęła Kunia lat 90.
Wyczekiwałyśmy na przyjazd furgonu z piekarni, który dowoził codziennie do sklepu spożywczego świeże pieczywo z nocnego wypieku. Niby zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień, ale jakoś nie mogłyśmy do końca wyrwać się z objęć Morfeusza. Dlatego też Kunia nie była pierwszą dziewczyną, która rozwarła szeroko buzię, wydając nieartykułowany dźwięk gębowy.

– Mam powyżej 73 lat i już… – też ziewnęłam, ale zasłoniłam grzecznie ręką usta – już nie muszę się spieszyć – oznajmiłam.
– Dawno temu, znaczy przed wojną, słynna była szkoła lwowska – przypomniała sobie Malwina lat 92.
– Mówisz o matematykach? – spytałam.
– Ich nie brałam pod uwagę. Mnie zauroczyli kieszonkowcy.
– Jak to? – przeżegnała się Gertruda lat 77.
– Chciałam ich przebić. Oni byli świetni technicznie i organizacyjnie. Wiecie, te manekiny z dzwonkami, na których ćwiczyli swoje nietuzinkowe numery, potem zorganizowanie ekipy, które rozprowadzały portfel daleko od okradzionego delikwenta. Te rzeczy. Ja opracowałam metodę psychologiczną.
– O! – zaciekawiła się Dziunia lat 59, ziewając bezwstydnie.
– Swoje ofiary brałam na flegmę.
– Plułaś na nich? – zdziwiła się Trudzia.
– Przed wojną takie numery nie przechodziły. Brałam ich na powolność.
– Powolność? – tym razem zdziwiła się Kunia. – Kładłaś się po nimi?
– Nie – zaprzeczyła Lwinka. – Miałam tylko powolne ruchy. Zachowywałam się leniwie, a oni przyzwyczajali się do mojej obecności. Tracili czujność. A kiedy przymykali oczy, odwracali głowy, obcierali chusteczką czoło, to ja szybko cap za portfel i było po sprawie.
– Nie miałaś z tego żadnej sprawy? – zatroszczyłam się.
– Wybuchła wojna i wszystko poszło w niepamięć. Po wojnie wszyscy byli biedni i nie było Lwowa w granicach, więc sobie tę działalnośc odpuściłam.
– Lwów nie jest polski, ale my możemy założyć szajkę flegmatyczek – wycedziłam z namysłem.
– Że niby co? Że mamy okradać? – oburzyła się Trudzia. – Ministrantów? Księży? Naszego proboszcza?
– Pieniędzy już nie potrzebujemy. Musimy kraść uczucia.
– Flegmatycznie? – Dziunia znów ziewnęła.
– Tylko tak miłość trwać będzie dłużej.

Dziewczyny rozdziawiły buzie, ale już po chwili te kulturalniejsze zasłoniły je, by ukryć kolejne ziewnięcia.

niedziela, 14 maja 2017

Szajka flegmatyczek

Piszę ten tekst, ale tak powoli, że nie wiem, kiedy skończę.
Proszę o wybaczenie.

piątek, 12 maja 2017

Na czworakach

– Auu! – wrzasnęłam, a mój krzyk wydostał się nie tylko z mieszkania na ulicę, ale wdarł się aż do szpiku kości oprawczyń.
– Wiesz za co to było? – zimno spytała Malwina lat 92.
– Za poczciwość?
– A jużci – odparła Lwinka i przyłożyła jeszcze raz batem.
– Auu!

Nos trzymałam tuż przy dywanie, kieckę miałam narzuconą na głowę, a tyłek wypięty w kierunku trzech pań katów, w osobach Lwinki, Kunii lat 90 oraz Gertrudy lat 77.

– Teraz ja – zażądała Kunia.
– Auu! Czym mnie bijesz, okrutnico?
– Milcz, latawico! Wiesz za co to było?
– Za moje kompulsje?
– A jakże, sekutnico!
– Auu!
– Połóż się krzyżem – rozkazała Trudzia. – Teraz do akcji przystąpi Inkwizycja.
– Auu! – krzyknęłam na pokaz, bo strach ma wielkie oczy, a głębokie gardło lubi charczeć.
– Możesz się modlić, oznajmiła Trudzia, jednocześnie dusząc mnie poświęconym różańcem.
– Chry bry kryl – wycharczałam, przypominając sobie koronację króla Chrobrego w 1025 roku w Gnieźnie.
Przy torturach różne rzeczy ciotkom przychodzą do głowy.
– Wiesz za co to było?
– Za imaginacje? Nie posprzątaną kuwetę? Za los człowieczy?
– Nie wyjeżdżaj mi tu z Szołochowem, diablico! A masz! – Trudzia wepchnęła mi całą Tajemnicę Chwalebną w odbyt.
– Auu!
– To jak, zaczniesz znowu protestować? – spytała rzeczowo Kunia.

Podniosłam się, uwalniając nos od roztoczy spacerujących leniwie po dywanie. Kiecka sama opadła, a tyłek przestał się wypinać. Przez okna wdzierało się słońce, a Trudzia znów trzymała cały różaniec w ręku.

– Dziękuję, kochaniutkie. Jeżeli mój masochizm ma być prawdziwy, to muszę być dobrze wytrenowana.
Dziewczęta chyba tęskniły za moim buntowniczym charakterem, bo po mojej wypowiedzi tylko smętnie zwiesiły głowy. Ale ja nie miałam zamiaru wycofywać się z obranej drogi.

czwartek, 11 maja 2017

Dla rzeczy porządku

Jako Adela lat 73+ najczęściej piszę o sprawach, które mnie osobiście dotyczą. Często robię to metaforycznie. Chcę swoimi wpisami budzić w ludziach uśmiech, kusić do refleksji, a także przelać wszystkie ciepłe uczucia, jakie we mnie tkwią.

Nie podałam nigdy swojego nazwiska, bo w takiej aktywności nie są ważne konkrety, lecz idee. One zawsze pchają świat ku lepszej drodze i rzeczywistość naprzód. Pisząc, staję się lepsza, a nawet więcej, mam nadzieję wdrażać swoje dobre intencje w świecie rzeczywistym.

Jestem grzesznicą i kuszą mnie wszelkie przejawy lekkiego i latwego życia, ale jestem na tyle uświadomiona, by traktować to jako ułudę.
Oddając swój świat Czytelnikom, jednocześnie wnikam w inne światy. One są wyjątkowo inspirujące. I od niektórych się uzależniam. Więcej, chciałabym się w jednym takim świecie znaleźć…

Proszę o wyrozumiałość. W końcu to jest niewinne.

środa, 10 maja 2017

Metamorfozy ciąg dalszy

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole i rozmyślałyśmy o świeżym pieczywie z nocnego wypieku. Dziewczyny śliniły się, pielęgnując przed oczami wizję chrupiącej bułki obłożonej liściem sałaty, pomidorem, plasterkami rzodkiewki i kroplą majonezu. Niepokoiły mnie te marzenia oraz szczękanie sztucznymi zębami.

– Nowalijki są jak miłość w pierwszym stadium, ale na dłuższy czas nie można uczuć chować pod szklarnią! – stwierdziłam stanowczo. – Ale nie życie na kocią łapę jest najgorsze.
– Bo co? – monosylabami odezwało się młode pokolenie, czyli Dziunia lat 59.
– Adeli pewnie idzie o nieudawaną świeżość – domyśliła się Kunia lat 90.
– Bardziej o skrobię. To ona sprawia, że częściej przeglądamy się w kuwecie niż w lustrze.
– Jak to?
– Uczucie między dwojgiem ludzi prędzej czy później staje się chlebem powszednim. Skrobia dostaje się do dwóch zakochanych gęb i zaczyna pustoszyć dotąd urocze ryjki. W końcu miłość kończy się próchnicą Czy wiecie, że Jan III Sobieski i Marysieńka byli szczerbaci?
– Fiu, fiu. Nie może być – gwizdnęła Malwina lat 92.
– Dlaczego niby Leonardo da Vinci namalował Giocondę czy damę z łasiczką z zaciśniętymi ustami? Przecież nie dlatego, że nie potrafił malować ząbków jak perełki.
– To są jakieś tendencyjne przykłady – Gertruda lat 77 weszła dziś w szaty niedowiarka. – Matka Boska też nie jest malowana z rozdziawioną buzią. I co? Niby dlatego, że nie miała zębów? Nonsens!
– Maria tylko zapłodniona była anielsko – wtrąciła Kunia – potem Jezuska wydała na świat naturalnie. Po porodzie, jak pokazuje praktyka, przynajmniej jeden ząb musiała stracić.
– Słyszałyście o Haraldzie Sinozębym, który w X wieku zjednoczył Danię z Norwegią? To od tego połączenia i jego ubytków w jamie ustnej wzięła się nazwa bluetooth. Narzędzie, które zdalnie łączy. Prawdziwe uczucie trzyma się daleko od zbóż, w których zawarta jest skrobia.
– To jak wytłumaczysz ten żar między Marysieńką a Jasiem trzecim? – chytrze spytała Lwinka.
– Od dziś ze „świeżego pieczywa” wykreślam skrobię – zarzekłam się. – Pozostawię sobie świeżość. Resztę wam zostawiam.
– Co?! – oburzyła się Dziunia. – Dla nas zostawiasz ochłapy?
– Ja chyba też chcę się zakochać – powiedziała z namysłem dotąd milcząca Pela lat 83. – Tak, dziś nie kupię bułek. Jutro też nie.
– A ja opłatków się nie wyrzeknę! – krzyknęła Trudzia.

Tak oto zasiałam w dziewczętach ziarno niepokoju, bo prawdziwe uczucie niesie ze sobą zmiany, a tych każdy się boi.

wtorek, 9 maja 2017

Zracjonalizowana kompulsywność

– Rzeczywiście, jestem kompulsywna – przyznałam się. – Niestety, zauważyłam w tym czarną dziurę logiki.
– To do dupy – stwierdziła Kunia lat 90.
– Ty, kochana, zawsze łapiesz w lot, o co mi chodzi.

Stałyśmy przed sklepem na dole w oczekiwaniu na przyjazd furgonu z piekarni. Jeszcze nie dotarł do nas aromat świeżego pieczywa z nocnego wypieku, więc zdecydowałam się kontynuować opowieść o egzystencjalnych rozterkach.

– Jak pamiętacie, podjęłam życiową decyzję, by stać się masochistką – przypomniałam dziewczętom, które otwartymi buziami łapały wyjątkowo zimny maj wraz ze spalinami. – Oczywiście nie chciałam być mizerotą, lecz wypasioną fanką dręczeń. Przygotowałam się na razy, plucia i kłucia, nawet na chłostę. Na to akurat już jestem przygotowana.
– Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej lekkie biczowanie – pomodliła się Gertruda lat 77.
– Masochistka nie istnieje bez sadysty – ciągnęłam opowieść. – A sadysta to ho ho ho, a nie zwykły brutal. On nie kończy na jednym spoliczkowaniu. I wcale nie musi używać siły fizycznej.
– To prawda, może zaaplikować ci na przykład Clostridium – do rozmowy włączyła się Malwina lat 92.
– O? – zdziwiłam się. – Znasz te beztlenowe bakterie? Groźne łajzy. Najgorzej jak tylko one zdominują florę bakteryjną. Stają się wtedy oporne na wszelkie leki, nawet na antybiotyki ostatniej szansy, na przykład wankomycynę.
– I co wtedy? – Pela lat 83 złapała się za głowę.
– Sadystami są zwykle ludzie inteligentni. Tacy są leniwi. Gdzie takiemu sadyście przyjdzie do głowy szukać nowej masochistki, skoro swoją może utrzymać przy życiu. Dlatego też myśli o rekolonizacji przewodu pokarmowego masochistki przez zespół bakterii występujących u osoby zdrowej.
– To chyba szlachetne… - uznała Lwinka.
– Rekolonizację dokonuje się poprzez podanie masochistce kału zdrowej osoby. I tu widzę tę czarną dziurę tej logiki.
– Chyba się porzygam – Trudzia zaczęła powstrzymywać torsje.
– Sadysta, człowiek zły do szpiku kości i jelita grubego, nie może mieć dobrej kupy. Po prostu. To logiczna sprzeczność. Dlatego nieomal padła moja kompulsywność. Na całe szczęście mam jeszcze odrobinę rozumku, dlatego zracjonalizowałam ją.
– Do czego doszłaś?
– Zaczęłam wierzyć jedynie w przejawy sadyzmu, podobnie jak w przejawy masochizmu. Nie można zbierać sadystów w złą kupę. Oczywiście są wyjątki, ale ja nastawiam się na pięknego sadystę. Taki nie zakaże mnie Clostridium. Podrapie, fuknie, zbeszta – to tak. Ale przecież nawet siniaki znikają po czasie. Z takim sadystą da się żyć.

I jeszcze trochę bym poopowiadała dziewczynom o mojej zracjonalizowanej kompulsywności, ale nadjechał dostawczak. Kiedy kierowca wyładował towar i już weszłyśmy do środka, to sklepowa zdziwiła się, że dziewczęta nabyły po butelce wody. Tylko ja nie omieszkałam kupić czterech bułek i pół bochenka chleba o wspaniałym aromacie.

sobota, 6 maja 2017

Dokonuję metamorfozy

– To prawda, człowiek nie zmieni się, o ile na początku swojej transformacji nie skoryguje nawykow żywieniowych – przytaknęłam.

Siedziałyśmy w mojej kuchni. Zaprosiłam grono najbliższych przyjaciółek, by zaserwować im nową dietę. Miała ona dokonać rewolucyjnych zmian w mojej mentalności, sprawić, że zaczną ziszczać się marzenia oraz udowodnić, że najważniejszy jest hart ducha, konsekwencja w działaniu oraz trud, jaki jesteśmy gotowe podjąć, by stało się to, co nieuniknione.

– Bardzo smaczny tatar – pochwaliła Kunia lat 90.
– Jakieś 9,5 tysiąca lat temu dokonała się największa rewolucja w historii człowieczeństwa. Otóż zaczęłyśmy uprawiać dziką pszenicę, zmieniając tryb życia z koczowniczego na osiadły. Zamiast łowczyniami mamutów i zbieraczakami owoców oraz roślin, stałyśmy się rolniczkami, wprowadzając do pełnej gęby chłopki gluten. Stałyśmy się bardziej nasycone, ale mniej zdrowe.
– Świetnie przyprawione. To mięso wołowe czy wieprzowe? – spytała Malwina lat 92.
– W 2% DNA każdej współczesnej kobiety znajduje się neandertalczyk. Wiele tysięcy lat temu dochodziło do krzyżówek hominidów. Jest to fakt znany każdemu biologowi ewolucyjnemu. Archeologów zdziwiło to, że neandertalczycy byli czuli, bo chowali swoich bliskich z miłością. W każdym razie znaleźli w ich grobach resztki kwiatów. Jednocześnie dla obcych sobie neandertalczyków byli okrutni, zjadając ich bez pardonu.
– To jajeczko musi być przepiórcze – zachwycała się Gertruda lat 77. – Ślicznie się do mnie uśmiecha.
– Nie wiem, czy słyszałyście o plemieniu Anasazi. Byli oni twórcami jednej z najwspanialszych kultur prekolumbijskich. Około 1150 roku z nieznanych przyczyn nagle opuścili swoje puebla. Prawdopodobnie ogarnęła ich panika, bo zostawili wszystko: gary, kołyski, żarna. W jednym pomieszczeniu znajdowała się kupka kości z ludzkich szkieletów, natomiast w garnku znaleziono mioglobinę.
– Już prawie zjadłam. Mogłabym dostać dokładkę? – poprosiła Kunia.
– Naukowcy znaleźli też resztki koprolitu. W składzie pradawnej kupy również znajdowała się mioglobina, czyli białko zaopatrujące mięśnie w tlen. Znalezione w kupce kości, garnku i ekskrementach świadczyło o tym, że Anasazi byli kanibalami.
– Kani co? – Lwinka wycierała chusteczką usta. – Powiedz lepiej, Adela, co to za metamorfoza?
– Sadyzm do niczego mnie nie zaprowadził – odpowiedziałam. – Straciłam z oczu sens życia. Postanowiłam zostać masochistką, dlatego pozbywam się zapasów. Smakowało?
– A jakże – oblizała usta Trudzia.

Dziewczyny poklepały się po brzuszkach, a ja rozmyślałam nad kolejnymi krokami mojej mentalnej przemiany.
cdn.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Wilda leży na obrzeżku

Posterunkowy Marcin Maciuś patrolował dziś ulice w towarzystwie Marleny Picuś lat 36. Zobaczyłyśmy ich z daleka, jak schodzili z nocnej służby, kierując się do komisariatu na ulicy Chłapowskiego w Poznaniu. Stałyśmy akurat w ogonku przed sklepem spożywczym, oczekując na przyjazd furgonu z piekarni ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku, gdy para przystojnych młodych ludzi w mundurach przechodziła mimo nas.
– Dlaczego te cholery tak się drapią? – zdziwiła się Kunia lat 90.
– Chodzą też jakoś pokracznie – dodała Malwina lat 92.
– Synku, podejdź do nas! – zażądałam.

Krawężnicy przystanęli na moment, kierując na nas swoje spojrzenia.
– Lepiej nie, bo mamy pluskwy – odparł Marcin Maciuś.
– Kogo tej nocy podsłuchiwaliście? – zaciekawiła się Dziunia lat 59.
– Takie pluskwy to mają kryminalni – odrzekła, drapiąc się zawzięcie na szyi, Marlena Picuś. – My możemy co najwyżej liczyć na te prawdziwe.
– To nie podchodźcie – zgodziłam się z posterunkowym.
– Myślałam, że tylko w dzień chodzicie na patrole… – spostrzegła Pela lat 83.
– Połowę naszych zaczęło swędzieć, więc zrobili nam dezynfekcję nie tylko w komisariacie – wyjaśniał krawężnik – ale też w wozach patrolowych, a nawet w osobistych mieszkaniach. Co mieliśmy robić? Gdzie mieliśmy się tułać? Okazało się, że komendant to gość o złotym sercu, który zgodził się na nadgodziny.
– Ale pluskwy najczęściej spotkasz w siennikach – zastanawiała się Kunia. – Macie na komendzie jakieś materace? Łóżka? Baldachimy?
– Nie.
– Jesteście pewni, że to pluskwy was zaatakowały?
– Nasza dochodzeniówka znana jest ze skuteczności w całym kraju – pochwaliła się Picuś, czochrając tym razem włosy łonowe. – Oni uznali, że to pluskwy. My im wierzymy.
W tym momencie przeleciała nad patrolem parka gołębi, pstrząc mundur Marcina Maciusia. I właśnie w tym momencie coś mi zaświtało.
– Zagraj po służby w totolotka, he he he – zaśmiały się dziewczęta.
– A macie na strychu gołębie? – spytałam. – Te latające obsrajmury są groźne.
– Groźne? – prychnął Marcin Maciuś, drapiąc się pod pachą. – Józek, ten co na dołek zaprasza, lubi wyjść na górę i wtedy dokarmia je.
– Znaczy Wilda leży na obrzeżku – zdiagnozowałam sytuację.
– Jak to?

I zaczęłam gorączkowo wyjaśniać policjantom, gdzie leży obrzeżek pogrzebany, jednocześnie w pośpiechu szukając w portmonetce drobnych, bo zza zakrętu wyłonił się dostawczak z piekarni i trzeba było uszykować bejmy na zakup chleba.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Kunia przyznaje się do nałogów

– Chlałam wszystko co popadnie. Politurę, sztamajzę, wodę brzozową, bełty, ale też markowe alkohole – rzuciła w powietrze nasza przyjaciółka lat 90. – Whisky, wina wytrawne, piwa rzemieślnicze, szampany francuskie, włoskie proseco, azjatycki kumys, greckie ouzo, japońską sake…

Siedziałyśmy na ławeczce przed kościołem pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie, nie kwapiąc się zanadto, by wejść do środka świątyni.

– Miałaś czas na przerwę? Na sen? – wtrąciłam.
– Nie za bardzo, bo jeszcze paliłam. Ćmiki, cygaretki, tytoń z niedopałków zebranych na ulicy, kubańskie cygara, marihuanę z Meksyku, nawet tabakę z Kaszub wciągałam!
– Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej zaraz głodowanie – pomodliła się Gertruda lat 77.
– To nie wszystko, bo byłam też lekomanką. Brałam Pyralginę, kokainę, czopki na dobre samopoczucie, wcierałam maści na lepsze wypróżnianie, robiłam zastrzyki z wyciągu kataru orangutanów, które miały pomóc poczuć się lepszą…
– Byłaś zalatana – współczuła Malwina lat 92. – Ja jestem zmęczona po obcięciu dwóch paznokci u stóp, dlatego podziwiam cię. Ile w tobie jest energii!
– Ale to nie są prawdziwe nałogi – skwitowała Kunia.
– Jak to? – zdziwiłam się. – Jest coś groźniejszego od chlania politury?
– Tak.
– No gadaj! – zażądała Pela lat 83. – Nie daj się ciągnąć za język.
– Byłam trzy razy zakochana – przyznała się Kunia. – Ten ostatni raz trzyma mnie do teraz.
– Dlatego chodzisz taka niewyspana – domyśliła się Dziunia lat 59.
– Ja kocham Pana Jezusa – Trudzia skierowała oczy ku niebu.
– Nałogowo? – zakpiła Kunia.
– Pinkolisz – uznałam. – Faceci to są tylko narzędzia. Instrumenty do zarabiania kasy, odprowadzenia bachorów do przedszkola oraz wbicia gwoździ w ścianę. Oni co najwyżej przegonią listonosza i natrętnego sąsiada, a co najważniejsze – szybko kipną.
– Stop! Mówisz o małżeństwie – osadziła mnie w pochopnym sądzie Kunia. – Ja zaś mówię o zakochaniu. Zakochanie trzyma w szponach jak imadło dechę. Więzi cię i nie daje możliwości ruchów. A uczucie przykręca śrubę.
– Jak długo jesteś w nałogu? – spytała konkretnie Lwinka.
– Jestem zakochana od dwóch lat, ale obawiam się, że to tylko zajawka otępienia.

Spojrzałyśmy w zadumie na kościół. Dziś miało być kazanie o przykazaniach miłości. Jakoś nie chciało nam się wejść do środka.

piątek, 21 kwietnia 2017

Nie bierz jeńców

– Czy odwiedzicie mnie na cmentarzu? – zaskoczyła nas Malwina lat 92.

Spojrzałyśmy na siebie z konsternacją. Taki temat jeszcze nie pojawił się w naszych kolejkowych gaworzeniach. Albowiem, oczekując na przyjazd furgonu z piekarni ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku, witałyśmy poranek ze wszystkimi jego darami, a przede wszystkim z nadzieją na mile spędzony dzień. Czułyśmy się jak noworodki ze smółką w gatkach, który to zapach nikomu nie przeszkadzał. Miałyśmy też w sobie tę radosną chęć poznawania smaku glutenu, przecierając oczy zalane matczyną siarą. Patrzyłyśmy ufnie na słońce albo wystawiałyśmy twarze na łagodne głaski powiewów znad Warty. Żadna z nas nie myślała o dole, piachu i żmudnej robocie grabarzy.

– To nie mieszkasz już na Wildzie? – spytała jeszcze lekko zaspana Pela lat 83.
– Poznania nie opuszczę – odrzekła Lwinka – ale kiedyś będę musiała się przeprowadzić. Myślałam o cmentarzu na Dębcu. Jest taki kameralny… Kolosy na Junikowie czy Miłostowie są zbyt gwarne.
– Ale do tego czasu jeszcze kilku facetów przelecisz? – dociekała Kunia lat 90.
– Poproszę proboszcza, by to on odprowadził ciebie do Pana – obiecała Gertruda lat 77, która trzymała sztamę z szefem naszej parafii.
– Chyba do dołu – parsknęła Dziunia lat 59.
– Nie dołuj jej naprędce! – Klotylda lat 83 fuknęła na naszą młodocianą koleżankę.
– Musisz zadbać o marketing – odezwałam się.
– Już to zrobiłam. Wybrałam tę sukienkę w groszki, w której wyglądam szałowo. Mam też czarne szpilki, kupione specjalnie na tę okazję – chwaliła się Lwinka. – Chcę na ostatniej imprezie wypaść okazale.
– No nie no, heloł Dolly. Co to za piki-riki? – zaśmiała się szyderczo Kunia. – Przecież wieko trumny nie będzie wiecznie otwarte. Nasza pamięć nie jest doskonała. Musisz iść w inny rodzaj reklamy.
– Proszę, nie dołujcie jej o poranku – powtórzyła Klotka.
– Najpierw musisz wybrać odpowiedni kamień na pomnik – doradzałam. – Zapomnij o rzeźbach, to jest pretensjonalne. Idzie bardziej o to, żebyś zostawiła jakąś myśl po sobie, która sprawi, że wizytująca cmentarz gościówa zaduma się, weźmie do serca i wyjdzie na ulicę jako nowa baba.
– OSZCZĘDZAJ PALEC, MĘŻCZYZNA LEPSZY – zaproponowała Dziunia.
– Co za obscena – przeżegnała się Trudzia.
– NIE BIERZ JEŃCÓW – podsunęłam Lwince. – To ludzi zatrzyma przy twoim grobie.
– Podoba mi się. Chcę, by ludzie się przy mnie zatrzymywali – ucieszyła się nestorka naszego sklepowego ogonka. – A co ty, Adela, zamierzasz mieć na swoim pomniku?
– NADAL PROTESTUJĘ – stwierdziłam.

I na tym nasza rozmowa się skończyła, bo podjechał dostawczak z piekarni, więc sięgnęłyśmy po portmonetki, by wysupłać nieco grosza na zakupy.

wtorek, 18 kwietnia 2017

Sikawki muszą być na miejscu

– Polewanie i sikanie wodą w śmigusa dyngusa było oznaką i sygałem dla płodności ofiar tego zwyczaju – tłumaczyłam dziewczynom, które razem ze mną stały w ogonku przed sklepem na dole. – Dziewica oblana na polu, ulicy, bądź klatce schodowej w zamierzeniu miała dostać wilgotny sumpt do ponownego zaistnienia w dzień Kupały.
– Ale wtedy ze skutkiem ostatecznym? – dopytywała się Pela lat 83.
– Dokładnie – potwierdziła Kunia lat 90. – Osesek po trzech kwartałach przypinał się do cycka mamuśki na przednówku, a ona nie traciła nic z żywotności, bo już z gruntu wybijaly się nowalijki.
– Dlatego zatrwożyli mnie ci strażacy.

Odezwałam się ponuro, wypatrując czy aby furgon z piekarni, który codziennie dowozi świeże pieczywo z nocnego wypieku, nie wyłoni się zza zakrętu.

– Jacy strażacy? – zdziwiła się Gertruda lat 77.
– Ale o co cho? – leniwie sepleniła Malwina lat 92.
– Widziałam w telewizji, jak grupa strażaków wzajemnie oblewała się z sikawek. Niby było dużo wody, jeszcze więcej śmiechów, ale nie pasowały mi te gejzery do oddziałów złożonych z samych samców.
– Ojczyzna robi się tak bezwstydna – biadoliła Trudzia.
– Wszystko się pokiełbasiło – marudziłam. – Same białe parówy.
– Jak to?
– Święta cieszą przede wszystkim dzieci. Jak nie masz bachorów, to kto będzie szukał czekoladowych zajączków w trawie?
– Strażak oblewający z sikawki kolegę nie zapewni ci tego – westchnęła ciężko Lwinka.
– Może oni nie jedzą jajek? Białek? Żółtek? – zastanawiała się Trudzia. – Może przez to tracą przypisaną im przez naturę męską jurność?
– Jurni to oni są, inaczej nie bawiliby się sikawkami. Idzie o to, że tryskają nie tam, gdzie trzeba – wyrokowałam.
– Tak objawia się koniec świata – przepowiadała Trudzia. – W jednej książce nawiedzonej Hermenegildy brzmiało to tak: „Mężczyźni nie będą męscy, kobiety zapomną o kobiecości, a pieczywa będzie brakować.”
– No właśnie, gdzie ten przeklęty dostawczak?

Ale półciężarówka właśnie w tym momencie ukazała się naszym oczom. Smutno pogrzebałam w portmonetce, cały czas dziwiąc się męskiej indolencji strażaków i materialnej nieudaczności huncwotów, którzy byliby w stanie sprawdzić się po męsku, ale w nie mieliby kasy na nowalijki. I tu pies był pogrzebany.

piątek, 7 kwietnia 2017

Długie słowa ulatują na wietrze

Kiedy stoisz w ogonku przed sklepem, siąpi na ciebie deszcz, furgon z piekarni dowożący świeże pieczywo z nocnego wypieku jak zwykle się spóźnia, ciało przenika ziąb, nuda ciśnie się na usta, to masz dwa wyjścia: albo rozgrzać towarzystwo gorącym tematem, albo trzymać buzię na kłódkę. Wybrałam to pierwsze.

– Zawiesiłam wczoraj wzrok na pupie Zygmunta lat 77 – oznajmiłam, a dziewczyny nadstawiły uszu. – Miał zbyt luźne porcięta, plamę na lewym pośladku, ale jakoś tak dziarsko szedł, że tyłek wyłaził przez materiał na wierzch. Był wcale, wcale…
– Pela – Kunia lat 90 zwróciła się do stojącej na trzecim miejscu w kolejce koleżanki. – Ty chyba mieszkasz z nim drzwi w drzwi?
– Kcham – odrzekła Pela.
– Kochasz? – zdziwiła się Gertruda lat 77. – Mężczyzna musi być czysty jak koloratka proboszcza. Inaczej nie miałby u mnie najmniejszych szans.
– Pela mówi tylko, że to cham – orzekła Malwina lat 92. – Dobrze usłyszałam?
– Phi – wzruszyła ramionami Pela.
– Co ty odzywasz się półgębkiem? – zganiłam Pelę.
– Dlatego, że rozwlekłe wyrażenia ulatują z podmuchami halnego.
– A krótkie to niby nie?
– Nie.
– Możesz to wytłumaczyć?
– Autodestrukcja? Melancholia? – spytała w odpowiedzi Pela. – Metempsychoza? Okryjbida? Sekwestrowanie? Immunologia? Nikt ich nie czai. No nie?
– Co to jest sekwestrowanie? – spytała mnie ukradkiem Kunia.
Zrobiłam tylko głupią minę.
– Weźcie takie kcham – ciągnęła Pela. – Krótka piłka a ile zostawia niedopowiedzeń.
– Niedopowiedzenie jest stanowczo zbyt długim słowem – stwierdziła Lwinka.
– Yhm – zgodziła się Pela.
– Co będzie zamiennikiem niedopowiedzenia? – indagowała Dziunia lat 59.
– Istnieją wyrazy, dla których nie znajdziesz synonimu – odpowiedziała Pela. – Wówczas tę część zdania musisz zbyć milczeniem.
– To stwarza jeszcze większe pole do interpretacji – domyśliłam się.
– Yhm – hmyknęła radośnie Pela.

Dotąd ubolewałyśmy nad coraz bardziej ubogim językiem, teraz jednak dzięki Peli dostrzegłyśmy w tym drugie dno. Inspirujące. Pojęłyśmy to tym dobitniej, gdy półciężarówka z piekarni wyłoniła się zza zakrętu. Żadna półciężarówka – furgon! Przecież my na drodze do kcham byłyśmy już od dawna.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Poskrominki

Wiadomo nie od dziś, znaczy od czasów Szekspira, że najtrudniej poskromić złośnicę. Z tymże wieki doświadczeń pokazały, że ta wredna baba, złośliwa dziewka, babka nieznośna tkwi w każdym z nas. Nawet w mężczyznach, znaczy w tych belzebubach nieznośnych. Im gorszy gzub, kark niewyżyty, hultaj wyklęty, tym więcej w nim dziewczyny nieposkromionej. Chuligani są bowiem tylko marną kopią kobiecego temperamentu. Taka jest prawda, a jak jakiś bawół z tym się nie zgadza, to dajcie mi go do ringu! Bokserskiego ringu! Założę rękawice i skuję mordę patałachowi!

Był pogodny wiosenny poranek, a ja z dziewczynami obserwowałyśmy gołębie, które krążyły, latały, a potem lądowały i srały na upatrzone z góry balkony. Jak zwykle o tej porze dnia stałyśmy w ogonku przed sklepem spożywczym w oczekiwaniu na przyjazd furgonu z piekarni, ale tym razem nasze spojrzenia kierowały się ku górze. Ku dachom, balkonom i antenom satelitarnym.

– Kunia, jaką ty właśnie piękną sznupkę zrobiłaś – zachwyciłam się, utkwiwszy przypadkiem wzrok na mordce przyjaciółki.
– Och, to tylko moje usteczka – krygowała się Kunegunda. – Tak się poskramiam. Daję się całować słońcu, by oszczędzić sobie cuchnącego oddechu równolatka.
– Poskrominka – orzekła kategorycznie Malwina lat 92, zatykając nos.
– Należy się poskramiać – oznajmiłam. – Mniej uśmiechać się, lecz być bardziej naturalną – objaśniałam. – To klucz do kosmicznej pamięci.
– Co proszę? – obudziła się z drzemki na stojąco Pela lat 83.
– Klucz do Kosmosu? – niezbyt gorliwie dowierzała Lwinka.
– Poskramiać należy siebie – wyjaśniałam. – Swe najgorsze instynkty. Należy innym oddać z siebie wszystko to, co najlepsze. Kochanej osobie w pierwszej kolejności.
– Najlepszego guza też? – spytała ni przypiął, ni wypiął Gertruda lat 77.
– Ktoś cię bije, Trudzia? – dociekała Kunia. – Mam pogadać z proboszczem?
– Patrzymy w górę – mrużyłam oczy w świetle wschodzącego słońca – lecz nasze poskrominki nie są prawdziwe. Nie są prawdziwe, dopóki nie damy najbliższym tego, co w nas najbardziej kochane, ponętne i urocze. Ja na przykład schowałam za pazuchę swoją wredotę i jestem gotowa dać swój optymizm.
– Tej, ja też bym chciała – zaskomlała Kunia.
– A możemy naraz wszystkie popatrzeć na słońce? – zaproponowała Lwinka.
– Jasne, tej – odrzekłam.

I wystawiłyśmy nasze pyszczki na promienie słoneczne. Już nie miałyśmy twarzy, lecz poskrominki. Piękne, pełne nadziei i uśmiechnięte. Naprawdę, w tej chwili, nie musiał przyjechać żaden furgon z piekarni. Ale przyjechał. No i co z tego? I tak nic nam nie zepsuł.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Nieczytelniczka

Jestem nieczytelniczką. Uwaga! To wcale nie oznacza, że nie jestem czytelniczką, lecz tylko to, że jestem nieczytelniczką. Wiem, że to trudne do zrozumienia, więc postaram się wyjaśnić na przykładzie berlińskim. Kiedy mieszkanka tej wielomiliniowej metropolii stwierdzi: „Jestem Niemką”, to nie będzie oznaczało, że miała na myśli: „nie jestem męką” Albo mąką, jeśli byłaby córką lub żoną piekarza. Kiedy wyjaśniałam to swojej przyjaciółce Kuni lat 90, to czułam, że moje paralele tylko komplikują sprawę. Dlatego postaram się rozsupłać skomplikowany problem.

Przeczytałam właśnie „Rodzeństwo Oppermann” autorstwa kiedyś bardzo poczytnego Liona Feuchtwangera. Pan Lion był z urodzenia i umiłowania monachijczykiem, ale miał to nieszczęście, że był Żydem, któremu dane było obserwować dojście Hitlera i jego prymitywnych popleczników do władzy. Jemu i jego żonie ostatecznie po wielu perypetiach udało uratować się skórę. Ale ja o czym innym... Otóż Feuchtwanger był bardzo utalentowanym prozaikiem, który potrafił zarysować panoramę ludzkich postaw lat 20. i 30 w Niemczech. Zwyczajna czytelniczka, widząc przed oczami losy Bawarczyków, Prusaków czy Saksonów pochodzenia żydowskiego przejmie się losami bohaterów, uroni łzę, wzruszy się. Nieczytelniczka pójdzie jednak dalej. Nie zatrzyma się nad historią tamtych strasznych brunatnych lat, lecz zacznie szukać odniesień do współczesności. I wtedy nieczytelniczka ogłasza alert. Trąbi na lewo i prawo, że historia nie może się powtórzyć, jednocześnie siedząc na walizach, żeby ratunkowo emigrować, jeśli jej wołania będą odebrane jako te na puszczy.

I wracam do mojego polskiego nieczytelnictwa. Kiedy czytam jakikolwiek tekst, czy to pornograficzne opowiadania o myszkach kociaków, czy sentymentalne utwory o radosnym machaniu ogonkiem przez pieska, który biega beztrosko po wiejskich bezdrożach, to usiłuję zatrzymać się na tym, co pomiędzy wierszami. Przyznam Wam, że teksty o myszkach nie mają drugiego dna. Natomiast te o pieskach... Ho, ho, one nie są powierzchowne. I wtedy jako nieczytelniczka odczuwam wielką satysfakcję. Rozwijam wyobraźnię i po śladach łapek rozszczekanego czworonoga staram się trafić do twórcy, który na ten szlak go skierował. Zbadać jego myśli, fantazje i odczucia. Frajda, powiadam Wam, być nieczytelniczką.

Puentując, chciałabym zaznaczyć, że nie jestem Niemką. I tu powstaje problem podwójnego zaprzeczenia w języku polskim. Bo jak na początku stwierdziłam, że berlinka, która JEST NIEMKĄ, zarazem NIE JEST MĘKĄ, to ja jako Polka, która obwieszcza światu, że NIE JEST NIEMKĄ, może być odebrana jako osoba, która NIE JEST NIE-MĘKĄ. To byłoby wysoce ryzykowną reperkusją, dlatego jeśli chcesz dołączyć do grona nieczytelniczek, to zapomnij o logice zdania! No chyba, że chcesz przeprowadzić się do Berlina.

poniedziałek, 27 marca 2017

Botoks

Mężczyźni na poznańskiej Wildzie nie przypominają Murzynów. Mają po prostu małe fiutki. Właśnie to zajmowało nasze umysły, gdy stałyśmy w ogonku przed sklepem spożywczym, oczekując na przyjazd furgonu z piekarni ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku.

– Wypomniałam to Władkowi lat że ho ho – poinformowałam dziewczyny – a on obiecał, że coś z tym zrobi.
– Podda się operacji wydłużenia członka? – bąknęła Gertruda lat 77, jednocześnie rumieniąc się po koniuszki włosów.
– Mężczyzna musi być twardy – stwierdziła nie przypiął, ni wypiął Kunia lat 90.
– Że niby takie uwagi powinien przyjąć z mina pokerzysty? – spytałam.
– Hmmm – hmyknęła zagadkowo Malwina lat 92.
– Powiedział, że coś zrobi... – powtórzyłam i zamilkłam, bo zza rogu wyszedł powstaniec lat że ho ho. Był dziwnie odmieniony.
– Cześć, laski! – przywitał się grzecznie, kiedy podszedł do nas.
Wydawało mi się, że się uśmiechnął, ale białego paska zębów nie zobaczyłam. Wargi zasłaniały wszystko.
– Dlaczego jesteś taki spuchnięty, kochasiu? – dociekała Lwinka.
– Chcę dostać krem, który ściemni mi karnację – wymamrotał AK-owiec. – Czy w dziale chemicznym dostanę coś, co mnie zbrązowi?
– Zbrązowi? – powtórzyłam, bo nie znałam takiego słowa.
– W tym sklepie nie ma działu chemicznego – wyjaśniła Pela lat 59. – Są tylko dwa regały z takimi produktami.
– Dlaczego masz taką spuchniętą paszczę? – ponowiła pytanie Lwinka.
– Ty się chcesz zmurzynić? – dociekała Kunia.
– Zmurzynić? – powtórzyłam po niej, bo nie znałam takiego słowa.
– Robię sobie zastrzyki. Używam botoks – wyznał Władek.
– Samemu?
– Kiedy nie trafiam igłą strzykawki prosto w wargę, to wówczas mam jeszcze bardziej masajskie usta – oznajmił powstaniec. – O wiele łatwiej trafić mi w brzydala.
– Brzydala?
– Chuja!

Oczy zrobiły się nam wielkie jak koła od traktora. Zaraz potem musiałyśmy ratować Trudzię, która osunęła się bezwładnie na chodnik.