sobota, 21 września 2013

Polonokoki.

- Zaliczyłem Spowiedź kretyna – pochwalił się Władek lat 97, zajadając się pączkiem, który popijał zaparzonym przeze mnie szatanem z cynamonem.
- Kto cię słuchał? Wikary? – zainteresowałam się. – Długo siedziałeś w konfesjonale? No chyba nie odpuścił ci grzechów po 5 minutach?
- Nie byłem w kościele.
- Czy to oznacza, że znów słuchałeś wynurzeń jednego z twoich kolegów – domyśliłam się. – Spotkałeś się z Kosmą lat 88?
- Tu nie chodziło o kosmate myśli... – zamyślił się powstaniec.
- Jakoś cały czas trzymają się ciebie czyny niechwalebne – wytknęłam słabość byłemu powstańcowi warszawskiemu.
- Ty nic nie rozumiesz, Adela...
- O co ci chodzi?
- O polonokoki – wyszeptał AK-owiec2, czyli weteran Armii Krajowej i Anonimowy Kobieciarz w jednym.
- To jakieś bakterie?
- Żebyś wiedziała.
- Zaraz – zatrwożyłam się. – Czyżbyś teraz coś siał?
- Moja matka była ni stąd ni z owąd, mój ojciec podobny do świni. Potem matka poszła – szur szur – do kliniki i urodziła mnie w noc majową, a Księżyc był jak cholera, ojciec po ośmiu literach... I nagle żelazko spadło mi na głowę. I tak sie zaczęło, madame...
– Madame? Ładnie do mnie się zwracasz, Władku.
- Oto jest spowiedź kretyna... Życie kretyna to łza... Któraż pokocha dziewczyna takiego kretyna, jak ja? Któraż pokocha rudego kretyna infernalnego? W ręku mam róże i uszy za duże, a w sercu Moniuszko mi gra...
- Ty i Moniuszko? – zdziwiłam się. – Ostatnio byłeś zachwycony Metallicą.
- Mijają, mijają epoki, lecz słota jest ciągle pierońska, więc męczą mnie polonokoki i niemoc – ach – jagiellońska...
- To rzeczywiście jest jakaś bakteria, jeżeli wracasz myślami do Jagiellonów...
- Ach...

Spojrzałam w zadumie na powstańca i w jednej chwili olśnienia zrozumiałam, że te polonokoki to zwyczajne bakterie narodowych kompleksów. Ale żeby przenosiły się drogą kropelkową?

Czym prędzej założyłam ochronną maseczkę na twarz.

piątek, 20 września 2013

Kulti Wuj.

Dietmar lat 77 dopiero przed kilku laty przyznał się, jakie jest jego prawdziwe imię. Dotąd znany był nam pod imieniem Wacław. Jego rodzice byli Bambrami, którzy postanowili zostać w Poznaniu, ukrywając się jedynie na czas przejścia Armii Czerwonej. W ten sposób Dietmar pozbył się rodziców, a sam został zmuszony do zmiany imienia na bardziej słowiańskie. Wspomnienia miał jednak mgliste, czemu nie można się dziwić, bo Dietmar lubił sznapsy, zwane u nas kielonkami czystej.

Od momentu przyznania się do pochodzenia germańskiego Dietmar wprowadził do języka potocznego akcent niemiecki, co budziło podziw i zazdrość wśród polskich kompanów od picia wódki. Biesiadowali z nim młodsi o pokolenie pijacy, więc zasłużył sobie na miano Kulti Wuja. Początkowo burzył się, pragnąc wymusić Kulti Onkela, ale pijacki upór kolegów od kieliszka był nieugięty. Nas z Kunią lat 90 dziwił jednak ten przydomek. Dlatego gdy ujrzałyśmy Dietmara na ulicy, to szybkim krokiem podążyłyśmy jego zygzakowatym, lekko nietrzeźwym śladem, by sprawę rzetelnie i do końca wyjaśnić.

- Gdy ciebie widzę – wydyszała zmęczona tempem biegu Kunia – to na usta ciągle ciśnie mi się Wacek.
- Ich bin Dietmar.
- Jawohl – odrzekłam, chcą przychylnie usposobić do nas Dietmara.
- Z takich pierdół ród Ulricha von Jungingen wyginął. Też mu Wacek nie cisnął się na usta – szczęsliwie te sarkastyczne słowa Kunia wypowiedziała na tyle cicho, że jedynie moje sprawne ucho to wyłowiło.
- Dietmarze – przeszłam do sedna, widząc, że nasz interlokutor woli usta zanurzyć w butelce niż przeznaczyć je do rozmowy – dlaczego nazywają ciebie Kulti Wujem?
- O Heimat idzie – wyjaśnił mętnie, po czym spojrzał pożądliwie na butelczynę. – Ich muss trinken.
- Musu się nie pije. Mus jabłkowy musi popracować, by sfermentował ostatecznie i nadał się do picia – udzieliła rady Kunia.
- Za ojczyznę pijesz? – zdziwiłam się.
- Ja kultywuję. No nie, muszę walnąć sznapsa!
- Ale co kultywujesz? – zatrzymałam rękę Dietmara, którą kierował w stronę wewnętrznej kieszeni, gdzie trzymał płaską setkę
Dietmar spojrzał przez chwilę na mnie trzeźwym wzrokiem.
- Kultywuję pochodzenie, Mädchen.
- Germańskie, Wacku? – spytała nieopatrznie Kunia.
- Scheiße! – bardzo brzydko zaklął Dietmar, a następnie wygulgotał całą butelkę za jednym zamachem.
- Masz fantazję, Niemcu – uznałam.
- Danke schön – odpowiedział Bamber z Wildy.

Dietmar poszedł ku swemu przeznaczeniu, wobec którego my miałyśmy stracha. Bo najgorzej, gdy karty rozdaje Teufel.

czwartek, 19 września 2013

Bieda szyb.

Pomysł właściwie wziął się ze skarg mieszkańców na tych sąsiadów, którym nie chciało się wynosić śmieci do śmietnika stojącego na tyłach kłującego w oczy żółtego wieżowca stojącego przy ulicy Chłapowskiego w Poznaniu. Ściągali oni windę na swoje piętro, otwierali klapę na górze, brali zamach i przez otwór w suficie wyrzucali siatki pełne najprzeróżniejszych odpadów. Wzywana straż miejska próbowała interweniować, zachęcała do rozwiązań kompromisowych, czyli segregacji śmieci i ograniczenia zrzutów do plastikowych petów, ale oni tłumaczyli się, że boją się tego, że odbój na dole szybu windowego może nie działać należycie i potrzebna jest warstwa śmieci dla zamortyzowania windy, gdyby ta miała zerwać się ze stalowej liny. Kiedy winda nie mogła już zjeżdżać na parter, bo ilość śmieci pozwalała na dojeżdżanie jedynie do I piętra, administracja zaczęła działać.

Wszyscy, którzy wyrzucali śmieci do szybu, oczekiwali, że winda zostanie zdemontowana, śmieci usunięte, unoszący się fetor zniknie na jakiś miesiąc i znów będzie można korzystać z pobliskiego wysypiska. I tak się stało. Przyjechała ekipa, usunęła kabinę oraz całe oprzyrządowanie, potem usunięto śmieci. Wtedy pojawiła się druga ekipa i zaczęła wykonywać prace budowlane. Zainteresowało to nas, które stałyśmy w ogonku przed sklepem i oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Akurat do sklepu wszedł jeden z fachowców w kufajce, więc postanowiłyśmy zaczepić go w chwili, gdy będzie wracał do kolegów z butelką żubrówki ukrytą za pazuchą.

- Chłopcze, co wy tam kombinujecie? – spytała skacowanego po weekendzie robotnika najodważniejsza z nas, czyli Kunia lat 90. – Coś musicie zrobić z tymi śmieciami!
- Ja tam nic nie wiem – odpowiedział posiadacz służbowych kaloszy. Potem przedstawił się: – Muniek jestem.
- Dobra, Edmund – wtrąciłam się, używając oficjalnej formy imienia – gadaj co i jak, bo inaczej do radia i prasy podamy, że chlejecie w godzinach pracy!
- Że niby co?
- Pstro! Mów, ochlapusie! – poparła mnie zawsze groźna Malwina lat 92.
- Dobrze, po co się kłócić po próżnicy? – Muniek miał dość oleju w głowie, by nie doprowadzać do konfliktu z tuziemkami. – Robimy bieda szyb.
- Co?! – wykrzyknęłyśmy chórem.
- Takie slumsy. One zawsze wyrastają na górach śmieci.
- Mów jaśniej, chłopcze – poprosiłam.
- Robimy na każdym piętrze M1. Takie mieszkania dla biednych ludzi. Tych z ulicy.
- A winda?
- Nie będzie – odrzekł Muniek i poszedł do kolegów zmotywować się do roboty.

My tymczasem podziwiałyśmy spryt administracji, która dała odbój tym, którym nie chciało wynosić się śmieci.
- Ale czy przykry zapach zniknie? – spytała Kunia.

Niestety, nie znałyśmy odpowiedzi na jej pytanie.

środa, 18 września 2013

Strefa marzeń.

Stałyśmy o świcie w ogonku do spożywczaka na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa. Obok mnie stały najbliższe kolejkowe znajome Malwina lat 92 oraz Kunia lat 90. Właśnie wpadłyśmy na pomysł, jak uatrakcyjnić oczekiwanie na przyjazd furgonu z bułkami i chlebem z nocnego wypieku najbliższej piekarni. Najszybciej podchwyciła to Emilia lat 59, która wyraziła zgodę, by wejść do kręgu marzeń.

Kolejka się załamała. Ja chwyciłam za prawą rękę Kunię, a za lewą Malwinę. Dalej ustawiła się Bacha, Matylda, Krycha, Wiesia i jej kuzynka Wisława, a żadna z nich nie miała mniej niż 55 lat. Gertruda lat 63, która stanęła z boku, zdjęła czarną bawełnianą pończochę, którą przewiązałyśmy oczy Emilki. Obróciłyśmy ją kilka razy wokół pionowej osi jej wydatnego biustu, tańcząc i pohukując w kręgu wokół niej. Nuciłyśmy przed pojawieniem się słońca na znudzonym nocą niebie najniżej jak się da kobietom spontanicznie wymyślony tekst: „Uhuha, sfera marzeń zła. Szczypie w serca, drażni tyłki, a to wszystko jest dla zmyłki”. Emilka kręciła się w jedną stronę, my w drugą, a pole magnetyczne sfery marzeń coraz mocniej iskrzyło, czyli oddziaływało. W końcu dałam ręką znak do zatrzymania się. Koleżanki się dostosowały, lecz Emilka nadal na ślepo wirowała. My już z miejsca definiowałyśmy sferę marzeń.

- Emilio, widzisz chłopa? – krzyknęła Malwina.
- Jeszcze nie!
- Wiruj szybciej! – doradziłam.
- Ale ja chciałam telewizor plazmowy!
- Sama chcesz na gwiazdkę wejść w cyfrowe kanały? – zdziwiła się Gertruda.
- Abonament byś miała w połowie – Krycha użyła racjonalnego argumentu, zachęcając do marzenia o chłopie.
- Kręć się szybciej! – rozkazała Matylda.
- Tracę dech! – pisnęła przeraźliwie Emilia.
- O kurde, jak ja dawno nie miałam orgazmu – przyznała Malwina.
- Wiruj, Emilka! Nie zatrzymuj się!
- Chyba mnie wciąga – wyszeptała urywanym głosem Emilia.
- Sfera marzeń jest jak czarna dziura – wyjaśniłam.
- I co, co widzisz? – spytała zaaferowana Kunia.
- Kolejny odcinek „Złotopolskich”.

Brutalnie wyrwałam Emilkę ze sfery marzeń. Zaczęłyśmy znów wirować, czekając na przyjazd furgonu z pieczywem. Miałyśmy w planie wybadać męskie marzenia na przykładzie kierowcy.
Ciekawe, czy przeciw samczym fantazjom też będę protestować…

wtorek, 17 września 2013

Wolontariat.

Zadzwoniłam dziś do Władka lat 97 od samego rana. Przez uchylone okno obudził mnie chłodny poranek, więc postanowiłam rozgrzać się rozmową z powstańcem. AK-owiec zawsze mnie rozgrzewa o świcie, bo przebudzony „w środku nocy” wrzeszczy jak opętany. Nie inaczej było i dziś.

– Adela, do jasnej ciasnej, ja chcę spać!
– Jaki masz dzwonek?
– Głośny, skaranie boskie!
– Ale jaka melodia?
– Hę?!
– Co ci gra, gdy ja dzwonię do ciebie?
– Dryń, dryń!
– To niemożliwe. Takie staroświeckie?
– Dzwonisz do mnie o świcie, sprawdzając czy mi bije dzwonek? I jeszcze dopytujesz się, na jaką melodię?!
– Słyszę, że się już przebudziłeś. Idzie mi o wolontariat.
– Wolontariat?
– Wstawaj, spotkamy się za kwadrans przed kościołem.
– Jezu!
– Przygotowałam 2 puszki na datki i cel dobroczynny. Musimy zdążyć przed dotarciem ludzi do pracy.
– Chcesz zaatakować jeszcze nie do końca przebudzonych ludzi? - spytał przytomnie Władek.
– Badania wykazały, że człowiek śpiący jest bardziej szczodry.
– Jakie badania?! Sama nadajesz się do badania!!
– Władku, tylko brak całkowitego rozbudzenia cię tłumaczy. Będziesz musiał mnie za to przeprosić, jak do końca się obudzisz.

Usłyszałam w słuchawce telefonu głośne sapanie, a potem głęboki oddech AK-owca. Nie chciałabym teraz być w pobliżu powstańca. Moje kiszki do dziś dobrze pamiętają poranny zapach z jego ust. Na całe szczęście, Władek oprócz wydalania bodźców zapachowych potrafi też myśleć.

– Jaki cel jest twojej akcji? – zainteresował się w końcu.
– Zebranie pieniędzy.
– Ale w jakim celu?
– Coś wymyślimy. Musisz się tylko wybudzić, to coś sensownego zaproponujesz.
– Ale chciałaś rozpocząć zbiórkę już za kwadrans.
– Nie. Zostało ci tylko 11 minut. Musisz szybciej się zbierać.

Władek rozłączył się. Ja zaś spojrzałam za okno. Zbierały się chmury. Postanowiłam wyłączyć telefon. Potem spokojnie przymknęłam oczy.

poniedziałek, 16 września 2013

Destylat melancholii.

Przyszła do mnie Maria Siczyna lat 69. Wpuściłam ją nieufnie przez próg, ona wpadła do salonu, zzuła trzewiki, wprawiając palące się kadzidełka w zdumienie, a potem w konsternację, po czym wyciągnęła zza pazuchy butelczynę. Kształtne szkło zapowiadało szlachetną niespodziankę: glebę Sycylii, le grand blue, jeżowce na głowie na wroga czy coś w tym stylu. Słowem, makarony i inne fioły.

- Masz, Adela – powiedziała, stawiając z hukiem szklane opakowanie na blat mojej ławy z płyty wiórowej oklejonej fornirem.
- Co to?
- A tam, taki destylat.
- Że co?
- Skroplona melancholia.
- Destylat melancholii?
- A jakże!
- Po co mam pić takie świństwo?
- Mało słońca, trzeba chlać.
- Chyba na odwrót? Słońce rozwesela, więc do żył najlepiej wprowadza się wytrawne wino w letnie wieczory.
- Adela, nie wkurzaj mnie. Ta bardzo wytrawny destylat melancholii. Do dna! Ale już, koleżanko z Wildy!
- Dobra, dobra...

Trąciłyśmy się kieliszkami, by za chwilę wylać ich zawartość w niecierpliwe żołądki. Kiszki się ucieszyły, a hemoroidy siedziały cicho.
- Zaraz, zaraz, to ty nie mieszkasz już na Wildzie? – zainteresowałam się.
- Zaciążyłam.
- Hę? – wyhęchałam ku swemu zdziwieniu.
- Ciąży mi melancholia. Musiałam zmienić otoczenie, więc przeprowadziłam się do mamusi. Mamusia ma lat 91 i bardzo się ucieszyła, że chcę u niej być.
- No tak – przytaknęłam. – Też bym chciała mieszkać u twojej mamusi. Słyszałam, że świetnie gotuje.
- Ba! – przytaknęła Maria Siczyna. – Ale destylat melancholii to ja pędzę.

I w tym momencie Maryśka zaczęła śpiewać piosenkę „Destylat melancholii” na melodię znanego przeboju hydraulika z Włoch, czyli Drupiego. Przyłączyłam się. Nic tak nie pomaga przy destylacie melancholii jak Drupi. Tylko w gardle mnie dziś drapie. Taki Drupi...

niedziela, 15 września 2013

O jeden kapsel za daleko.

Wczoraj spacerowałam z Władkiem lat 97 po parku imienia Jana Pawła II, szukając niedzielnej ekspresji w prawie bezlistnych gałęziach, niemrawych biegaczach i kamiennym pomniku poznańskiej pyry. Powstaniec dumnie kroczył u mego boku, szarmancko podając mi ramię. Czułam się odpowiednio do wczesnego niedzielnego popołudnia. I wtedy podszedł do nas Czesio lat 59.

- Dzień dobry, Adelo. Czy mógłbym porwać na chwilę Władka?
- Chcesz go sprowadzić na manowce?
- Oj, Adela, co ty się czepiasz? – zaoponował AK-owiec.
- Chciałbym z nim pograć w kapsle. Właśnie obaliłem dwa piwa i można je wykorzystać. Znudziło mi się bezczynnie siedzieć na ławce.
- A co ja niby mam robić w tym czasie?
- Może ciocia wyrysuje nam trasę? – zaproponował Czesio. – Mam kredę.
- Adela, skocz po piwo – wtrącił swoje trzy grosze powstaniec. – Jak nie chcesz, to ja obalę, ale zawsze będziesz miała kapsel i możesz dołączyć się do peletonu.

Zatkała mnie Władkowa bezczelność. Mężczyźni w ogóle jednak tego nietaktu nie zauważyli, ustalając szczegóły wyścigu.
- Mam kolorowe długopisy – pochwalił się Czesio. – Możemy wyrysować koszulki. Ja narysowałem flagę Szwajcarii.
- Chyba coś ci się pomyliło – powiedziałam z przekąsem. – To Czerwony Krzyż. Chcesz nieść pomoc na kapslu udającym rower?
- Czepiasz się – orzekł AK-owiec. – To jak polecisz po browar? Będzie więcej emocji, jeśli dołączysz do peletonu.
- Władku, wysyłasz kobietę po piwo? Poniżasz mnie, łajdaku! – krzyknęłam.

Zdjęłam chustę z głowy, ale powstaniec powstrzymał cios kategorycznym gestem.
– Nic nie rozumiesz. Chcę ci oszczędzić jedynie rysowania na kolanach trasy. Dbam, byś nie miała reumatyzmu.
Westchnęłam ciężko. Popatrzyłam na czeskich chłopaków lat 97 i 59 i udałam się do sklepu. Kupiłam jedno piwo i wróciłam po 15 minutach. Trasa była już wyrysowana i wiodła przez niemal 150 metrów. To jednak co mnie zastanowiło, to peleton. Kolarzy przybyło w ilości ogromnej.

- Co jest grane? – spytałam.
- Adela, padnij na kolana! – polecił Walenty lat 78.
- Że co?
- Na stojaka nie wygrasz! – dodał Binio lat 62.

I wtedy dotarł do mnie zapach dzielnicowych sportowców. Zrozumiałam, że co najmniej jeden kapsel został pstryknięty za daleko…