sobota, 31 grudnia 2011

Horoskop 2012 cz.2

Wiem, że przedstawiciele znaków, których wczoraj nie ujęłam z niecierpliwością czekają na plan, który przygotowały im gwiazdy. Ja, czyli Adela lat 73+, wasza niezawodna wróżka, przechodzę zatem bez zwłoki do dzieła. Oto pozostała część horoskopu na 2012 rok:

Wagi: Poczujesz wagę swojego życia. Żadna Waga powyżej 170 cm wzrostu nie zejdzie poniżej 90 kg, te niższe będą tak samo tłuste, więc nawet nie wiem, po co o tym wspominam. Na pociechę wspomnę, że pogodzicie się z tym stanem, zażerając się chipsami podczas projekcji kolejnych odcinków „Ojca Mateusza”. Wagi waginalnie nie będą miały nawet źle, bo w takim stanie tuszy i duszy wszystkie majtki piją w kroczu, a zatem pośrednio wpływają na satysfakcję seksualną. Emocje natomiast ukoi wam lektura książek Balzaca oraz słuchanie audycji w Radio Maryja. Rada: używajcie mydełka Fa.

Skorpiony: Szpila – to hasło dla Skorpionów w 2012 roku! Grożą wam lewatywy, ale wy lubicie katharsis, więc na widok szpili poczujecie bardziej ekscytację niż zagrożenie. W 2012 roku drzewa będą wam się kłaniać, lecz przy okazji cera zacznie przypominać korę. Na ciele wyjdą wam słoje i łatwo będzie odgadnąć waszą metrykę. Nadal jednak będziecie mogły liczyć na twarde korzenie. Najgorszy będzie listopad, kiedy wszystko wokół opadnie, a działanie Saturna owieje was zimnym wiatrem i zaciąży smutkiem oraz nostalgią. Melancholia potrwa do Sylwestra co najmniej. Nie dajcie się zbałamucić drwalowi!

Strzelce: To będzie rok pod znakiem ucieczki. Będziecie uciekać przed bełtem, który wyszedł z waszej własnej kuszy. Będziecie kluczyć, chcąc zgubić podążającego za wami bełta, co dla osób postronnych będzie wyglądało na kłopoty z błędnikiem. Dbajcie o chuch, bo to wasza jedyna broń w konfrontacji z policjantami z drogówki. Musicie nauczyć się siusiać w ruchu, choć nie wystąpicie w Tour de France. Wszystko przez bełta, który będzie cisnąć na was. Nerki wytrzymają, wątroba będzie miała was dość. Prawdopodobnie weźmiecie udział w pielgrzymce do Lichenia, może nawet pocałujecie pierścień biskupi.

Koziorożce: To rok testamentów, czyli zbierania plonów z sędziwych członków rodziny. Kogo sami nie wykończycie swoją obecnością, ten przeżyje. Ale wy będziecie robić wszystko, by w 2012 roku dorobić się na ojcowiźnie, ciociźnie, czy innej babciźnie. Wasz dom wypełnią klonkry, czyli stare graty, a żaden z nich nie będzie mieć zabytkowej wartości. Rozglądajcie się za klaserami! Wśród wielu kancerów możecie odnaleźć filatelistyczny skarb. Dlatego też 2012 rok będzie dla was podążaniem za znaczkami czasu. Ząb czasu was dotknie, dlatego zdobyty kapitał przeznaczycie na złote plomby.

Wodniki: O ja cię! – to były moje pierwsze słowa, gdy zapoznałam się z waszym horoskopem. Co mam ukrywać – będzie kanał. Błoto, szlam i ściek w rynsztoku. To wasze przeznaczenie w 2012 roku. Możecie tylko w jeden sposób się przed tym ustrzec: popełnić samobójstwo. Jeśli sami nie wpadniecie na tą myśl, to podpowie wam to Koziorożec z najbliższej rodziny. Zalecam zapisanie na cele medyczne zdrowych organów. Ponadto w sierpniu możecie się zakochać ze wzajemnością. Będzie to osoba o skłonnościach samobójczych, co bardzo was przybliży. Rada: Nie całuj zbyt głęboko, bo możesz się udusić.

Ryby: Szczęście! Powodzenie! Radość! Pieniądze! To wszystko zacznie się od 1 stycznia 2012 roku i będzie trwać cały tydzień! Wykorzystaj go! Twój wielki tydzień powtórzy się dopiero za 27 lat, więc nie ma na co czekać. Jeśli nie masz pomysłu, możesz zdeponować pieniądze na koncie znanej ci wróżki. Wróżki w 2012 są najbardziej wiarygodne, ale najlepiej gdyby miały powyżej 70 lat i mieszkały na poznańskiej Wildzie. W lutym nie wychodź z domu. W maju nie opalaj się, w lipcu nie zmieniaj skarpetek. Nie kupuj w promocjach, sięgaj po towary z najwyższej półki. Lepszy skórzany pasek do zegarka niż kilo cukru. No!

I to tyle. Za rok możecie mnie zweryfikować. Póki co, jestem pewniejsza niż Bank Barclays'a. Nie ma podstaw, by nie wierzyć. Do Siego Roku!

piątek, 30 grudnia 2011

Horoskop 2012 cz.1

Zbliża się przełom roku, zatem wszyscy zasługują na to samo, co 365 dni temu. W święta miałam sporo czasu, by popatrzeć w gwiazdy, przeanalizować wzajemne relacje gwiazd i planet i zinterpretować wszelkie kwadratury, koniunkcje, opozycje oraz inne trygony. Wypiłam przy tym 4 kieliszki czerwonego wina wytrawnego i w końcu ukazał się efekt mojej astrologicznej intuicji. Dziś część pierwsza, jutro – ostatnia.

Barany: Cofający się do waszego znaku Jowisz będzie zakłócał w Sylwestra odbiór telewizji satelitarnej, a potem i tak ściągną z ciebie zaległy abonament. W sferze emocjonalnej już dawno przyprawiono Tobie rogi, teraz nareszcie przyjdzie czas, by zedrzeć z ciebie skórę. Zawodowo przeżyjesz tylko trzy zawody, co przy twojej zdolności do odbudowywania się będzie pestką. Gorzej z zębami – te stracisz w co najmniej 75%. Jeśli obecnie masz tylko dwa, wtedy ocalisz jeden kikut. Ponadto dbaj o pachy, bo mogą się pocić. Na koniec hiobowa nowina: w tym roku jeszcze nie umrzesz.

Byki: Szczęście nie będzie cię w 2012 roku opuszczać. Mimo że będziesz się puszczać, to twoje szczęście będzie cię śledzić, a potem z wyrzutem patrzyć ci głęboko w oczy. Ale ty się nie przejmiesz, stawiając nacisk na konsekwencję. Dzięki temu już na wiosnę zlokalizujesz swój punkt G, natomiast jeśli jesteś mężczyzną, to zrzucisz trochę brzucha i po kilku latach nareszcie ujrzysz swój punkt Ch. Przeczytasz wiele książek, ale tylko dzięki temu, że przewracając strony, ślinisz palec. Kartki będą się sklejały, a ty będziesz sięgać po coraz to nowsze pozycje. Poznasz z nazwiska wielu autorów.

Bliźnięta: Na waszym miejscu przez cały 2012 rok utrzymywałabym się w farmakologicznej śpiączce. Jeśli tę radę zbagatelizujecie, to chociaż trzymajcie się z dala od prądów błądzących oraz fałszywych proroków. Nie kupujcie mięsa mielonego ani kaszanki. Poza tym możecie żywić się niezdrowo, bo i tak przed wami problemy gastryczne, których za żadne skarby nie unikniecie. Bliźnięta będą ciśnięte przez fiskus oraz prasę lokalną. Unikajcie spacerów po ogrodach zoologicznych – grozi wam stratowanie, a w najlepszym razie zapluskwienie. Leżcie długo krzyżem, tylko tak ulżycie sobie w największych cierpieniach.

Raki: Raki będą się raczyć dobrym żarciem, bo w 2012 roku spadnie na nich kasza manna z nieba. Co obrotniejsi z was będą ją paczkować i sprzedawać do Chin, które przeżyją akurat kryzys na rynku nieruchomości. Tak zarobicie na dom w postaci wzorzystej jurty na stepach mongolskich. Zdobędziecie światowy rozgłos, tworząc równoległą, alternatywną drogę do Jedwabnego Szlaku, tzw. Ścieżkę Manną. Gwiazdy będą patrzeć na was przychylnie, szczególnie te z Mlecznej Drogi. W miłości Raki staną się drogie we własnych oczach i z tego powodu nie oddadzą się innym znakom. Za to w lusterko będą spozierać często.

Lwy: W tym roku to wam będzie najbardziej łyso. Dotknie to zwłaszcza hipisów, którym niesprzyjająca aura oraz brak higieny osobistej sklei włosy. Lwy nie lubią rastafarian, dlatego zgolą włosy, przyłączając się do subkultury kiboli. Tam płomiennie się zakochają, jednak nie eksponując swoich gejowskich preferencji. Na zewnątrz będą pokazywać zaciętą twarz, co szczególnie przyda się Lwom wykonującym zawód kontrolera biletów w MPK. Uwaga: Nie jedzcie zbyt dużo cebuli! – w tramwajach i tak nieładnie pachnie. Podczas przesilenia letniego pokochacie poezję Gajcego oraz przeboje Krystyny Prońko.

Panny: Będzie was pchać do Telimenowania. Niejedno mrowisko zostanie przez was zasiedziane, niejeden kopiec termitów zostanie oblegany. Panny jednak nie będą się szczypać, żądne przyjemności poprzez ból. Jak nie znajdziecie kochanka z pejczem, to same będziecie sobie wbijać szpile. Możecie wydać fortunę na magiczne kulki szczęścia. Nie wpychajcie ich jednak za głęboko, bo wstyd potem dzwonić po pogotowie. W pracy zastój, bo trudno na kasie w hipermarkecie spotkać amanta godnego waszej bogatej osobowości. Jesień obdarzy was niespodzianką, ale w Niemczech można tanio i zgodnie z prawem usunąć ciążę.
cdn.

czwartek, 29 grudnia 2011

Chciałam wygrać najbliższy Turniej Czterech Skoczni.

Najważniejsze, żeby dobrze się odbić. Sprzyjający wiatr też się przyda, ale zawsze przed skokami można się najeść grochówki. Dlatego najistotniejsze jest udane wyjście z progu. A gitara ma wiele progów, więc żeby dobrze grało trzeba wbić się w najlepszą z możliwych melodii.

Zapragnęłam jeszcze trochę poskakać w tym życiu, a że wybór był nieduży, między balami karnawałowymi a udziałem w Turnieju Czterech Skoczni, to postanowiłam wybrać obie opcje. Z tymże skoki narciarskie zaczynają się szybciej, więc machnęłam ręką na zabawę sylwestrową, wiedząc że spokojnie spędzę tę noc w Garmisch-Partenkirchen w hotelu tuż pod skocznią.
Najpierw jednak znalazłam się w Oberstdorfie. Zastała mnie tam przyjazna pogoda i młodzi, lecz wychudzeni konkurenci. Postanowiłam o tym z nimi poważnie porozmawiać, bo nie rozumiem, że młodzi ludzie aż tak bardzo chcą piórkować na wietrze.

– Gregor, warum bist Du Szkielecior? – spytałam troskliwie młodego Austriaka.
– Czoczu, ich wole…
– Masz wole, synku? – przeszłam na polski, bo nie lubię austriackiego gadania. – To nie powinieneś startować.
– Czocza, ich nicht verstehe…
Wkurzyłam się, bo nie lubię być nazywana czoczą. Podeszłam więc do równie chudego Daiki z Japonii.
– A to byś nie zjadł? – pod usta Daiki Ito podstawiłam wafelka w czekoladowej polewie.
– Ato? – zdziwił się Ito. – Ito!
– Ty mnie nie zagaduj, hultaju! Ty jedz.
Daiki zrobił głupią minę, po czym włożył do buzi dwa palce i gwałtownie odchudził się przed zawodami. Na śnieg wypadło sushi, które wyglądało podobnie jak w szwedzkim barze w moim hotelu. Nie odpowiadało mi to, więc podeszłam do Rosjanina.
– Pakuszajesz, bratok? – spytałam Korniłowa o słowiańskim imieniu Denis.
– Nie nada, diewuszka.

I już chciałam zaprotestować, ale przecież trudno oburzyć się, gdy młodzieniec z Rosji nazywa cię dziewuszką. No to uśmiechnęłam się do Deniska i poszłam sama do restauracji coś przekąsić. Kiełbacha spod skoczni była pyszna, piwo wyborne, tylko czas był skąpy. W ten sposób spóźniłam się na kwalifikacje, a trener usunął mnie z kadry. Co za Kruczek! Oko potrafi wykolić.

środa, 28 grudnia 2011

Rżeć czy żreć, oto jest pytanie.

– Cha, cha, cha! – zaśmiałam się perliście, siedząc w salonie i oglądając w towarzystwie powstańca starą komedię z udziałem Luisa de Funesa.
– Mlask, mlask, mlask – odpowiedział Władek lat 95, zajadając się ostatkami po wigilii.
– Myślisz, że będziesz piękny?
– Jak nie żresz, Adela, to nie będziesz szczęśliwa. A szczęście przydaje piękna. To znana reguła zakonna – obwieścił mój druh i dodał: – mlask, mlask, mlask.
– Widziałam pięknych zakonników – rozmarzyłam się przez chwilę, ale szybko przywołałam siebie do porządku. – Ale to byli nowicjusze!
– Znaczy w nowicjacie?
– Tak.
– A potem?
– Potem ich nie widziałam.
– Potem byli brzydcy. Wiesz dlaczego? – Powstaniec zawiesił na chwilę głos, by po chwili oznajmić: – Bo się odchudzają! Posty, srosty, głód na amen! Głupoty biegają im po ogolonej głowie, a potem stają się brzydcy.
– Znowu prymitywnie chcesz uzasadnić swoje obżarstwo – oskarżyłam AK-owca. – Tymczasem nie pełny żołądek jest podstawą szczęścia.
– A co?
– Śmiech!
– Rżenie? Koń by się uśmiał.
– Słyszałeś o rżeńcach?
– Tylko o żeńcach, ale im nigdy nie było do śmiechu. Oni w pocie czoła musieli rżnąć, a nie rżeć!
– Rżeniec to najwyższe stadium rozwojowe człowieka.
– Zaś żreniec to największe stadium ludzika – wtrącił się AK-owiec. – Brzuchate i czasem czkające.
– Ludzika? – prychnęłam kpiąco. – Twoje spojrzenie na gatunek ludzki jest wyjątkowo dziecinne. Mówię o rżeńcach jako ideale. Rżeniec jest tak wyjątkowy, że nie musi być poważny. I to jest tajemnica śmiechu. I to jest sekret mądrości. I to jest zaprzeczenie twojej filozofii żarcia.
– Gdy widzę żarcie, wtedy oczy mi się śmieją, rechoczą kiszki i kwili jelito cienkie. Raduje się przełyk i jelito grube. Uśmiecha się wątroba i śledziona. Serce zaczyna mocniej bić!

Machnęłam ręką. Jak tu udowodnić łakomczuchowi, co było najpierw: kura czy jajo? W każdym razie nie mogłam dopuścić do rżenia powstańca. Zaplułby mi ściany, rechocząc z pełną gębą. Przeciw temu musiałabym mocno zaprotestować…

wtorek, 27 grudnia 2011

Biłgoraje.

Jest jeden diabelski zakątek w Polsce – to miejsce przyjścia na świat mego ś.p. męża Józwy. Gdybym wiedziała, jakie piętno noszą ludzie tam urodzeni, nigdy bym się takiemu męzczyźnie nie oddała.

Miejscowość założył antenat Józka, czyli Metody lat naówczas 37. Metody to nie ten znany Metody, lecz inny Metody. Tamtem Metody był święty, zaś ten Metody bezczelnie śmierdział grzechem. Nie znalazł on w swoim czasie metody na Boga, więc skumał się z szatanem, krzewicielem zła, pychy i wszystkiego, co najgorsze. I od tego diabelskiego nasienia pochodziła moja gorsza połowa…

Metodego w oczy bił raj, właściwie wszystko, co święte, wzniosłe i niewinne. Była z niego wyjątkowa szuja, bo gdyby nie był pozbawiony choć krzty przyzwoitości, to zamieszkałby w pustelni, a nie zakładał nową osadę, która szybko się rozrosła, bijąc grzechem w oczy ludzi pobożnych.
Z Józwy też był biłgoraj, ale osobistych śmieci nie będę pokazywała. Niech pozostanie to, co pod kołdrą lub nawet pod prześcieradłem na wieki wieków. Albo do zmiany pościeli. Ale o innych biłgorajach, których spotykam tu i teraz mogę pisać. Nawet więcej, mam obowiązek się nimi zająć.

Weźmy takiego parszywka Witalisa lat 79. Właśnie nadchodził z naprzeciwka i za chwilę miał mnie minąć. Nigdy nie robił tego neutralnie, obojętnie przechodząc mimo.
– Adela, potrzebuję kogoś do pomocy na włam do kiosku.
– Co chcesz zrobić? – Nie wierzyłam własnym uszom, dlatego poprosiłam o powtórzenie nietypowej prośby.
– Potem wspólnie pooglądamy Playboya – zachęcał Witalis.
– A idź stąd, diabelskie nasienie! – krzyknęłam. – Tfu, tfu, ty wstrętny biłgoraju! – plunęłam z godnością pod nogi Witalisa i wróciłam do mieszkania.

Potem wyszłam na balkon. Z góry spojrzałam na kręcących się na ulicy mężczyzn. Widok z IV piętra nadaje zupełnie inną perspektywę. Świat wydaje się być nakreślonym bardziej ostrymi barwami.

Manuel lat 45, biłgoraj drugiej klasy. Nieuk i abnegat. Wszystkiemu zaprzecza, nie dowierza, poddaje w wątpliwość. Ale robi to wyłacznie destrukcyjnie, niczego zamiast krytyki, nie proponując.
Lolek lat 83, biłgoraj także drugiej klasy. Leń i obibok. Nie lubi poranków, bo musi się zwlec z łóżka. Robi to zresztą tylko po to, by się wysikać. Potem szybko wraca na miejsce.
Gabryś lat 66, biłgoraj pierwszej klasy. Obłapiacz kobiecych tyłków i obśliniak własnej gęby. Tylko by się gził. W chwilach wolnych sam się pieści. Nie widzi nic, co dalej niż czubek jego prącia w fazie wzwodu. Odrażający typ.

I przeciw tym wstrętnym osobnikom, biłgorajom z Wildy i nie tylko, gwałtownie protestuję! A niech was, wy biłgoraje paskudne!

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Połknęłam igłę z choinki!

– Zrób AAA! – zażądał Władek lat 95.
– Aaa… - stęknęłam.
– No rozszerz gębę.
– Aaa…
– Widzę coś zielonego.
– Aaa…
– Żeby ość była taka zielona?
– Aaa…
– W ogóle to masz ładne migdałki. Bardzo proporcjonalne. Czerwone. I ładnie się ruszają.
– Aaa…
Czułam, że zbiera mi się na wymioty.
– Mam za grube paluchy, nie dosięgam.
– Aaa…
– Może zadzwonię po Zygmunta? On był pianistą, ma długie palce. I to już od 64 lat! Zadzwonić?
– Eee…
– Dobra, spróbuję jeszcze raz sam.
– Aaa…
– Obcęgi są za duże, kombinerki też…Co by tu wykombinować?
– Aaa…
– Co tak nerwowo gestykulujesz?
– Aaa… – wskazałam ręką na leżącą na stole białą kartkę.
– Długopisem tego nie wyciągnę.
– Aaa! – wycharczałam ze złością.
– Sama chcesz sobie wyjąć długopisem?
– Aaa!! – zezłościłam się.
– Już dobrze, podaję. Kartkę też?
– Aaa – odetchnęłam z ulgą.
– Ma to przeciąć długimi nożyczkami? A jak nie trafię? I wytnę migdałki?
– Aaa – zajęczałam boleściwie.
– Zamknę oczy. Zbyt dużo nerwów mnie to kosztuje!
– Ooo!
– Uff.
– Aaa – odetchnęłam z ulgą. – Aaa niech cię szlag! Żeby tak długo męczyć się z taka pierdołą! – krzyknęłam z wyrzutem, a potem z wdzięcznością popatrzyłam na powstańca.

niedziela, 25 grudnia 2011

I po świętach.

To kościelny aromat na pasterce wskazuje, że święta dobiegają końca. Ów zapach sianka, bydlątek, zakurzonych i spoconych trzech króli zmieszany z jeszcze nie strawionym przez wiernych kieliszkiem wódki wypitej po wręczonych i otrzymanych, zwykle nietrafionych, prezentach pcha wszystkich do leniwej wegetacji, czyli zabijania wolnego, świątecznego czasu. Do oglądania „Kevina samego w domu” i „Szklanej pułapki”. Do zapychania żołądka kolejnym piernikiem i następnym kawałkiem czekoladowej bombki. Do dłubania w nosie i toczenia leniwych rozmów o niczym.

Gdy msza skończyła się radosną kolędą „Do szopy, hej pasterze”, a ja kilka chwil wcześniej przekazałam znak pokoju, to święta były już dla mnie zakończone. Właściwie pozostalo mi tylko zeżreć to, co przygotowałam na wieczerzę i wziąć się za tworzenie kreacji na bale karnawałowe.
Pierwszy bal przebierańców miał się odbyć u Zbycha lat 68 w Sylwestra. Miałam przygotowany strój skoczka narciarskiego, ale nie byłam jeszcze zdecydowana, czy wystąpić w kasku ochronnym. Bałam się, że przepocę swoje loki, wypracowane przez nawijanie lokówek na moje długie włosy przez kilka poświątecznych nocy, że kłaki oklapną, a ja wyjdę na przylizaną ciotkę, a nie liderkę Pucharu Świata. Dlatego przychylałam się do założenia gogli, za którymi również mogłam ukryć swoje badawcze spojrzenia, oceniające tancerzy proszących mnie do tańca. Ale to jeszcze jest melodia przyszłości. Niedalekiej, ale jednak przyszłości.

Wyszłam z kościoła, wciągnęłam powigilijne powietrze i ze świstem wypuściłam poświąteczny dwutlenek węgla. W tym momencie podszedł do mnie Gromosław lat 51.
– I po świętach – powiedziałam do Gromka.
– Jak to? Dopiero teraz można się napić wódeczki! Ciocia odwiedzi mnie jutro, to polejemy szczodrze.
– Wódki to mam od groma na co dzień. Wyjdę na klatkę schodową i widzę puste butelki, na podwórzu to samo, tylko ulice czasem są oczyszczane ze szkła, bo dozorczynie nie odwalają swojej roboty.
– Święta są po to, by nie mówić o cieciach!
– O cięciach?
– O cieciach. Zresztą o cięciach też. Jestem cięty na wszelakie zaciskanie pasa, tym bardziej w święta.
– No ale już po świętach, to co się czepiasz, Gromku?
– Adela, przyjdź jutro na wódeczkę!

No cóż, było po pasterce, więc właściwie już nastało jutro. Poprosiłam, by Gromek podał mi ramię i odwiedziłam go na kilka toastów.

sobota, 24 grudnia 2011

Boję się pogawędek ze zwierzętami.

Wiele wigilii przegadałam z różnymi zwierzętami i przyznam, że za każdym razem było to traumatyczne przeżycie. Obawiając się o kolejne tego typu wydarzenie prawdopodobnie będę dziś pościła. Nie zasiądę nawet do wieczerzy wigilijnej. Owszem, zastawię stół wszystkimi potrawami, przygotuję nakrycie dla niespodziewanego gościa, upichcę wszystkie 12 potraw, ale nie wezmę się za jedzenie. Nie wezmę się i już! Przekąszę coś dopiero po pasterce, na pewno nie szybciej.

Pierwszą pogawędkę ze zwierzęciem odbyłam 24 grudnia 1952 roku. Za kilka miesięcy i trzy lata miałam stać się pełnoletnia i czułam się już dorosła. Zjadłam karpia, tatuś polał kieliszek wódeczki, a krew w żyłach krążyła z szybkością tramwaju zjeżdżającego ulicą Paderewskiego do Satrego Rynku. I wtedy poczułam, że staję się brzuchomówcą.

– Ja pierdolę – wymsknęło mi się z brzucha.
– Matka, zobacz – odezwał się tatuś do mojej mamusi – Adelcia napiła się spirta i mówi jak krasnoarmiejec, cha cha cha!
– Tatko, to nie ja! – zaprzeczyłam od razu, ale to nie pomogło, bo z brzucha wychodziły następne dźwięki.
– Kurdebalans, mało miejsca! – z mojego wnętrza znów się coś wyrwało.
– Córciu, dość tych fanaberii – skarciła mamusia.
– Berii do tego nie mieszaj! – poradził tatuś.
– Jasny gwint, żal dupę ściska – z mojego ja znów wyszły słowa, których nie byłam autorką.
– Adela, proszę wyjść – mamusia się zdenerwowała. – Połóż się spać – dodała mniej srogim tonem.
Poszłam do siebie, jednak nic nie pomogło, bo wypluwałam z siebie coraz to nowe przekleństwa. „Ki diabeł?”, myślałam gorączkowo.
– Kim jesteś? – spytałam głośno sama siebie.
– Jestem karpiem, kurna wodny świat. Mam na imię Jonasz.
– A ja Adela. Jesteś rybą? I mówisz?
– Przecież jest wigilia.
– No to co?
– No to trzeba cię poduczyć z ekologii i humanitaryzmu.

Prawdopodobnie był to pierwszy przypadek w historii ludzkości, gdy ryba – która zwykle nie ma głosu – uczyła człowieka w mojej pierwszej osobie humanitaryzmu. Ale to jeszcze było nic. Gdy kiedyś zjadłam w wigilię schabowego, to rozmawiałam ze świnią, ale największą przeprawę miałam po skonsumowaniu baraniny. Wołowina też nie była przyjazna. Dlatego odradzam dziś wszystkim jakąkolwiek wieczerzę.
Po co wam takie trudne rozmowy?

piątek, 23 grudnia 2011

Zrzędliwość rzeczy martwych.

– Ja pierniczę, znowu wpychasz do mnie swoje nędzne ciuchy! – pożaliła się szafa trzydrzwiowa, gdy zawieszałam na drążku jesienny prochowiec i otwierałam pudło z naftaliną.

– Zamknij się, stara marudo! – trzasnęłam drzwiami, a one jak zwykle złośliwie odwdzięczyły się piskiem zawiasów.
W ręku trzymałam wyjętą z szafy koszulę. Chciałam ją przeprasować, bo choć kobieta nie musi być na kant, to zawsze powinna być gładka. Zza szafy wyjęłam deskę do prasowania.
– Nie chcę się dla ciebie rozkładać! – obraźliwie zaczęła wybrzydzać płaska jak deska deska do prasowania. – Najpierw mnie obnażasz, a potem przypiekasz! – oskarżyła niesprawiedliwie.
– To żelazko cię przypieka – odpowiedziałam spokojnie.
– Gore! – obraziło się żelazko bez duszy. – Gore!
– Się robi – odrzekłam. – Wolisz górne czy dolne gniazdko?
– W obu uziemienie jest do dupy!
– No no no! – pogroziłam palcem. – Tylko mi się tu nie wyrażać! I brać się za robotę! Trzeba wygładzić tę pogiętą koszulę!
– Chyba wygnieconą – prychnęła niezadowolona koszula. – Adela, sama jesteś pogięta. Mój fason jest odpowiedni dla młodej niuni, a nie starej prukwy.
– Żelazko, podkręć temperaturę! – rozkazałam.
– Czy wy nigdy nie zrozumiecie, że jestem non iron?
– Akurat ty nie jesteś autoironiczna, więc zgodzę się z tobą: jesteś non iron.
W tym momencie szyderczo zarechotały listwy od podłogi.
– Co za głupia koszula! Żelazko też głupie! I Adela…
Zamachnęłam się nogą, ale nie kopnęłam listew, bo w porę ugryzły się w zbyt długi język.
– Jaki one niski poziom prezentują! – pogardliwie orzekł landszaft wiszący na ścianie.
– Kicz, tandeta, a wisielczy humor prezentuje – z uznaniem odezwało się żelazko.
– Rozpalone bezguście niezdolne do odczuwania wyższych uczuć – odciął się bohomaz.
– Ależ z was marudy! – stwierdziłam.

Schowałam żelazko do kąta, deskę do prasowania za szafę, którą zamknęłam, pogroziłam pięścią listwom oraz obrazkowi, po czym wyszłam z pokoju. Tak zakończyła się moja dzisiejsza rozgrzewka. Teraz zmierzałam do konfrontacji z ludźmi.

czwartek, 22 grudnia 2011

Metempsychoza osobista.

Aura zrobiła się naprawdę paskudna, więc na spacer mogłam się udać tylko w jeden sposób: wysłać samotną duszę, a ciało pozostawić pod ciepłym kocem. Tak też uczyniłam. Umościłam sobie posłanie, odziałam się jeszcze cieplej, bo ciało bez duszy szybko się wyziębia, założyłam czapkę, rękawiczki i wślizgnęłam się pod gruby pled. Trochę się powierciłam, by odszukać najwygodniejszą pozycję, potem przymknęłam oczy, skoncentrowałam się i wysłałam duszę na spacer.

Ciekawe, że dusza nigdy nie wychodzi na spacer drzwiami. Najszybciej jej jest wyjść przez okno, opaść lekko tuż nad chodnik, a potem swobodnie lewitować nad trotuarem. Gdy moje ciało znajduje się w takim stanie, to zwykle pogwizduje z radości, ale dusza nie wydaje dźwięków. Nie rechocze, nie skrzypi, nie jąka się, nie puszcza głośno wiatrów, nie mlaszcze, nie szepcze. Po prostu siedzi cicho, choć nie pod miotłą. Jeśli chodzi o ruch, to jest bardzo żwawa, wszędobylska, po prostu lubi eksplorować wszystkie zakamarki.

Gdy moja dusza spaceruje, to zapomina o ciele, dlatego, gdy doszła do parku przy ulicy Dolna Wilda w Poznaniu i zderzyła się z duszą Władka lat 95, nie odczułam żadnego bólu.
– O, Adela, ale z ciebie dusza!
– Widzę, że ty też nie jesteś bezduszny.
– Ba! – odpowiedział chełpliwie powstaniec.
– Dokąd się wybierasz? – spytałam z ciekawością.
– Na ryby.
– Gdzie masz haczyk?
– Spryt jest moim haczykiem, a niedźwiedzia zaradność oraz lwia zapobiegliwość elastycznym wędziskiem.
– Nie wierzę ci.
– A idź się utop – zareagowała niegrzecznie dusza powstańca.

Wzruszyłam ramionami i poszłam w swoją stronę. Wystarcza mi obecność Władka na jawie, duszę chciałam ocalić od wątpliwej przyjemności jego towarzystwa. Ruszyłam w stronę krzyża papieskiego i po kilkunastu metrach natknęłam się na grupę moherowych dusz.
– Adela, ty też jesteś zbawiona? – zdziwiła się dusza Bernadetty lat 69.
– Pomódl się z nami! – zaczęły skandować dusze Lukrecji lat 72 oraz Bogumiły lat 84, – Pomódl się z nami!

W tym momencie chciałam dać nogę, ale okazało się, że moja dusza nie ma nóg. Musiałam jednak jakoś zaprotestować przeciw ekstremom, jakie doznałam podczas osobistej metemspychozy. Mogłam to zrobić tylko w jeden sposób. Pociągnąć za niewidzialny sznurek i przyciągnąć duszę do ciała. Zrobiłam to w odpowiednim momencie, bo ciało miałam już dość zimne.

środa, 21 grudnia 2011

Ile wlezie.

W okresie zimowym Władek lat 95 bardzo często się brudzi. Nie jest to ten sposób brudzenia, jaki charakterystyczny jest dla niemowląt, lecz zgoła inny. Zacznę jednak od początku.

Powstaniec podobnie jak ja ma mieszkanie z balkonem, ale że Władek wygląda jak wielki strach, to nigdy nie miał problemów z gołębiami. Byle ptaszysko, gdy ujrzy AK-owca, to robi szybkie fruuu i już nie ma na horyzoncie skrzydlatego potwora. Niestety, ludzie mają większy od ptasiego móżdżek, który swym pseudo racjonalizmem zagłuszył intuicję. I patrzymy potem na Władka, nie uciekając przed powstańcem ku naszemu przyszłemu strapieniu, tylko sterczymy na miejscu, przestępując z nogi na nogę, cholera wie, dlaczego. Zaklęłam, więc choćby tylko to świadczy o wadze problemu, jakim jest mój druh lat 95.

Owszem, AK-owiec odstraszył gołębie z balkonu, ale zlekceważył zagrożenie, jakie spada z kominów w okresie grzewczym. A on ma w zwyczaju suszyć pranie na balkonie i to niezależnie od pogody. Nie interesuje mnie, jak wygląda jego bielizna, ale z odzieżą wierzchnią już mam problem. I to niemały.

– Władku, czy ty nigdy nie chciałeś przynależeć do białych kołnierzyków?
– Zimą? Kołnierz nigdy nie będzie grzać tak dobrze jak golf!
– A mankiety? Gdy biała koszula wystaje spod rękawów marynarki, to ma się wrażenie, że osobnik tak ubrany jest czysty, niewinny i godny zaufania.
– Marynarka? Czy ja jestem gogusiem?
– Czy to oznacza przyzwolenie na bycie czornym?
– Czorny? Jaki czorny?! – oburzył się powstaniec. – Daję tylko znać, jak bardzo jestem już osadzony na Wildzie.
– Osadzony jesteś, to fakt. Cały wynorany w sadzy!
– Sadzisz się, Adela. Węgiel w niczym nie przeszkadza, a czasem nawet zapobiega biegunce.
– Widzę, że na twoje dziwactwa nie ma lekarstwa. Przecież węgiel lekarski nie uratuje cię przed kretynizmem.
– Oceniasz, a nie wiesz, gdzie tkwi sedno. O!
– Jakie znowu O?! – wzburzyłam się.
– Zimą to ja się grzeję. Wkładam na siebie maksymalnie dużo rzeczy. Ile wlezie.
– Na cebulkę?
– Nie, na siebie. I jest mi ciepło. A gdyby przyszły najbardziej srogie i siarczyste mrozy, to ja, mając węgiel na sobie, zawsze się podpalę.
– Chcesz być jak koksownik?
– Adela, nigdy ci odmówię, byś mogła ogrzać przy mnie dłonie…

No to musiałam przeciw temu zaprotestować. Jakże tak? Zdobywać kobietę na sadzę? Nie sądzę, by jakakolwiek dama poszłaby na taki podryw. Ale z drugiej strony, w Polsce nie mamy polarnej pogody. I oby tak zostało.

wtorek, 20 grudnia 2011

Łapanie motyli.

Władek lat 95 zabrał mnie na spacer. Powiedział, że rozmawiał rano przed kościołem z Edmundem lat 87 o pogodzie. Z pięknym Mundziem zgadali się, że grudzień jest tak ciepły, że ponoć motyle latają nad Wartą. Wyśmiałam tę plotkę, ale powstaniec tak bardzo się upierał, że zgodziłam się razem z nim zrobić rekonesans. Poszliśmy na poznańskie tereny zalewowe, co rusz taplając się w błocie.

– Że też zgodziłam się na ten głupi pomysł! – marudziłam, szukając stopami bardziej ubitych miejsc.
– Wzięłaś siatkę?
– Oczywiście.
– To podaj mi ją – zażądał AK-owiec. – Muszę być w gotowości, w końcu motyl to inteligentna bestyjka. Wyleci znienacka i umknie za zaroślami. Da się zaskoczyć tylko siłą mojego refleksu i szybkościa mojej inteligencji.
Sięgnęłam za pazuchę i podałam mu siatkę.
– Co to jest?
– Siatka – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– To jest reklamówka!
– Tak. Siatka.
– Mam łapać motyle w reklamówkę?
– W biedronkę. Wzięłam siatkę ze sklepu, o którym wiem, że przypadkiem nie natknę się w nim na Jarosława Kaczyńskiego.
– Przecież do reklamówek nawet grzybów się nie zbiera!
– Zgadza się. Z tymże motylów też się nie zbiera. Się łapie.
– Się łapie? Się łapie?! – przedrzeźniał mnie nieładnie mój druh lat 95. – Jak ja niby mam łapać motyle? Trzymając siatkę za uszy?!
– Myślisz, że w tej pozie będziesz wyglądał nieelegancko?
– Cholera! W błoto wpadłem!
– Nie klnij, głuptasku – pouczyłam Władka.
– Głuptasku?! – rozsierdził się powstaniec. – Zmuszasz mnie do łapania motyli za pomocą reklamówki, a potem jeszcze obrażasz!
– Cicho! Chyba słyszałam motyla.
– Gdzie?
– W brzuchu. Jestem bardzo zdenerwowana tym błotnistym szlakiem.
– Jezu, Adela! Zniszczyłaś całą wyprawę. Przez ciebie ani jednego motyla nie złapałem! – a potem cicho dodał: – Ech, kobiety. Wszystko potrafią zepsuć. Zrozumiałem, dlaczego prawdziwy odkrywca zawsze był samotny.

Oczywiście powinnam się obrazić. Wolałam jednak pogwizdać sobie pod nosem.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Szopka.

Wczoraj przed kościołem pw. Zmartwychwstania Pańskiego na poznańskiej Wildzie spotkaliśmy z AK-owcem Klemensa lat 61. Klemens nie był sam. Na sznurku wiódł za sobą osiołka.

– Adela, chcesz się przejechać? – zaproponował na wstępie.
– A jak się hamuje?
– Nie martw się, on ma naturalne klemy – uspokoił mnie Klemens.
– Chyba się nie zdecyduję – odpowiedziałam po krótkim zastanowieniu. – Może gdybym nie ubrała miniówki…
– A ja z chęcią bym okiełznał tego rumaka – zapalił się Władek lat 95. – Tylko czy on nie jest zbyt narowisty?
– Ten osiołek jest spokojny jak baranek. 5 złotych się należy za jazdę na oklep. Jeśli chcesz z siodłem, to za 8 zeta.
– Dobra. Wrócę za pół godziny, wtedy ci zapłacę.
– Jak to? – zaoponowałam. – A msza?
– Płatne przed jazdą, ponadto ja prowadzę osiołka za sznurek, a ty trzymasz się jego uszu – zarządził kategorycznym tonem Klemens. – Trasa wiedzie wokół placyka przed kościołem i zabiera zwykle 5 minut.
– Nie wygłupiaj się! – zagrzmiał powstaniec. – Dawaj bata, bo chcę pójść w cwał. Dwa razy wokół placu, a ty i tak wyjdziesz na swoje, bo tym biegem powinienem obrócić w 3 minuty. Adela, nie wiesz, gdzie mogę załatwić ostrogi?
– To się Władek zagalopowałeś! – oburzył się Klemens.
– Suma za chwilę się rozpocznie – wtrąciłam swoje trzy grosze – a ty, kochasiu, wybierasz się w siną dal?
– Puść ten sznurek – zażądał Władek. – Muszę poczuć wiatr w rozpuszczonych włosach!
– Przecież jesteś ogolony na zapałkę – zdziwił się Klemek.
– Szoruj na mszę! I nie bądź uparty! – wydałam rozkaz. – Złaź z tego biedaka. Spójrz, nawet klapnęły mu uszy ze smutku.
– Mam pomysł.
– Jezu, Władku, boję się.
– Pojadę na ośle na mszę. Masz tu stówę – rzucił banknot w stronę Klemensa, który by złapać pieniądz, musiał wypuścić z rąk sznurek. – Po powrocie wydasz mi resztę.

I mój druh lat 95 pokłusował na ośle w stronę kościoła. Pobiegłam za nim, a Klemens się ulotnił. I to był największy dotychczas wkład Władka w bożonarodzeniową parafialną szopkę.

niedziela, 18 grudnia 2011

Grywalizacja.

– Adela, po prostu zmień swoje życie w grę – zaproponował mój druh Władek lat 95, siedząc przy stole i popijając kawę z cynamonem.
– Że co?
– Piję tę kawę i mi smakuje, ale to wciąż jest mało.
– Chcesz pączka?
– Mówię tylko o piciu kawy.
– Myślisz, że mówienie o piciu jest lepsze od picia?
– Nie słuchasz mnie. Po prostu sugeruję, byś dodała do picia kawy jeszcze jedną przyjemność.
– Znowu słodzisz? Jedna? Dwie łyżki cukru?
– Nie idzie o cukier, idzie o rekord.
– O co?
– O pobicie kolejnego rekordu. Weźmy filiżankę kawy, którą trzymam w ręku. Pamiętasz jak jakiś miesiąc temu wypiłem ją jednym haustem?
– Tak, dawałam ci potem kostki lodu, które łakomie połykałeś, tak bardzo cię parzyło – odpowiedziałam, przypominając sobie feralne wydarzenie w wyniku którego powstaniec omal nie zginął śmiercią tragiczną i groteskową zarazem.
– To był wyczyn, który należało pobić.
– Co masz na myśli?
– Odtąd pobijam rekordy, czyli zajmuję się grywalizacją.
– Nie rozumiem.
– Wczoraj wypiłem kawę 47-mioma łykami. Dziś postaram się to zrobić w 49 razach. W taki sposób niemal 50 razy odczuwam przyjemny smak i aromat płynu, który podałaś. Pobijam rekord, a przy tym wyrażam podziw dla poczęstunku, jakim mnie uraczyłaś. Grywalizuję ze sobą, jednocześnie robiąc ukłon w twoją stronę.
– Znam cię zbyt dobrze. To nie może być takie piękne.
– Może być jeszcze piękniejsze.
– Tak?
– Pieszczenie kobiecych piersi.
– Co proszę?!
– Można to zrobić raz. Nawet dwa razy albo i trzy, ale najlepiej parzyście. Z wiadomych względów. Czyż nie byłoby przyjemnie pobijać potem rekordy? Wspólnie świętować setne ciumkanie?

Spojrzałam wymownie na AK-owca, a potem poszłam do kuchni. Otworzyłam drzwi zamrażarki. Gdy wróciłam i Władek ujrzał kostki lodu, to szybko przeszła mu ochota na pobijanie rekordów…

sobota, 17 grudnia 2011

Szalancja.

Coraz więcej mężczyzn chodzi po zimnej, grudniowej Wildzie z szalami na szyjach, które próbują fantazyjnie zasupłać, ale nic im z tego nie wychodzi. Nie jest to nonszalancja, lecz zwykła szalancja. Z tymże może to i dobrze, że w mojej dzielnicy gubi się NON, stawiając na tezy pozytywne, a nie ich marne zaprzeczenia.

Wyszłam na spacer po wildeckim parku, by popatrzeć na szalancję spacerowiczów z dzielnicy. Do bluzy z kapturem trudno dobrać krawat, dlatego zimowe resztki elegancji mężczyźni odnajdują w szalancji.
– Och, jaki ładny masz szalik, Zygmuncie – powiedziałam urzeczona pięknym, pasiastym i kilkukolorowym, grudniowym zwisem Zygi lat 84.

– Dobry, Adelo! – odpowiedział uszczęśliwiony komplementem sąsiad spod 20-tki z ulicy obok.
– A jak zdrowie małżonki? – spytałam grzecznie.
– Duśka? Prasuje koszule. A że lubi przy tym pluć na różne szmaty, to musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. Wziąłem szalancję, zostawiając ją samotnie z osobistym rynsztokiem. Jak wrócę, to powinna być już werbalnie oczyszczona.
– Rozumiem cię, Zygmuncie.
Skinęliśmy sobie głowami i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Kolejnego na alejce spotkałam sprośnego Waldka lat 51. Poza jego rubasznością był jeszcze przaśny. Podejrzany typ. Ale – o dziwo! – dziś też miał szalancję.
– Waldku, podziwiam twój wcale nie przaśny szyk – zaczepiłam go ostrożnie.
– Dziękuję, ciociu. Staram się wiązać koniec z końcem w ten sposób, by przynajmniej jeden z nich był odpowiednio długi.
– Nie cenię mężczyzn, którzy robią sobie taką autopromocję.
– To nie reklama, to szalancja. Po prostu grzecznie sugeruję mijanym kobietom, czego mogą po mnie oczekiwać.

Niezbyt przekonał mnie ten argument, zatem tylko skinęłam głową i ruszyłam dalej. I po kilku krokach natknęłam się na wikarego. Był bez szalancji. Za to nonszalancko miał rozpiętą koloratkę, a jabłko Adama chodziło mu jak szczur po klatce.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Adelo – przywitał mnie.
– Niech będzie – odpowiedziałam.
– Samo niech będzie? Tak się nie mówi! – zagrzmiał ksiądz.

Jednakże tak straszyć to wikary może pierwszokomunistów. Ja swoje wiem i żaden amant bez szalancji mego uznania nie zdobędzie. Choćby w najczarniejszą kieckę się ubrał jak choćby ten z „Matrixa”.
No to wzurszyłam ramionami i ostentacyjnie pogwizdując pod nosem ruszyłam w swoją stronę.

piątek, 16 grudnia 2011

Formuła I.

Życie musi przebiegać według ustalonych zasad i reguł, inaczej można doprowadzić je do chaosu. Bezładnej anarchii i panicznego strachu o jutro. Większość z nas – stojących w ogonku do sklepu w oczekiwaniu na dostawę świeżego pieczywa – dowiedziała się o tym dopiero przed chwilą. A nasza średnia wieku dobiegała do 80-tki. Trochę nas to upokorzyło, bo wydaje się, że siwizna jest nobliwa i oznacza mądrość. Ale zacznę od początku. A na początku był chaos, dopiero potem reguły.

Kunia lat 88, która chyba ostatecznie wyrwała się z wczorajszego paciorkowca, podjęła trudny temat, wyrywając nas z bezmyślnego letargu. Bo o czym tu niby myśleć, gdy dookoła szaro, zimno, a nieprzyjemny wiatr wdziera się pod spódnice, wychładzając ostatnie gejzery ciepła?

– Brakuje mi formuły – wyznała Kunegunda.
– Szukasz eliksiru szczęścia? – spytałam. – Kamienia filozofcznego? Chcesz być krystalomantką?
– Szukam jedynie praprzyczyny. Czyżbyś nie widziała, jak poznańska Wilda jest zabałaganiona? Bliska chaosu?
– Po co ci to? – zatroskała się Malwina lat 92.
– Musimy zacząć od formuły 1 – zaproponowałam.
– Formuły I? Wybierasz się na Hungaroring? – zdziwiła się Kunia. – Chcesz wejść do stajni między mechaników?
– Czy ja wyglądam jak Kubica? – żachnęłam się.
Kunia spojrzała na mnie krytycznym wzrokiem.
– Trochę tak.
– Niby w którym miejscu?
– Pokaż kolana – zaproponowała Malwina.
– Jesteście szalone – oburzyłam się. – Zaczynamy od imponderabiliów, a kończymy na kolanach. Łyso mi się zrobiło ze wstydu, że wam tak głowy przewiało!
– Nie znasz się na żartach – stwierdziła miarodajnie Kunia, jakby sama była wulkanem śmiechu. – To jaką naczelną zasadę wprowadzamy na Wildę?
– By żyło się lepiej i szczęśliwiej. Odpowiedzialnie i statecznie – dodała Malwina.
– Formuła I brzmi – zrobiłam przerwę, by zwiększyć efekt. – Protestuj i daj protewać innym!

Dziewczyny spojrzały na mnie kpiąco, a ja w odruchu protestu, odwróciłam się do nich plecami.

czwartek, 15 grudnia 2011

Paciorkowiec.

Ciepły grudzień zawsze bywa parszywy. Wszystkie świństwa latają w powietrzu i nigdy nie wiesz, co w końcu łykniesz. Raz trafiasz na opłatek, innym razem czujesz się jak tirówka pracująca na leśnym parkingu. Powtarzam: to fatalny pogodowy okres w roku. Wie o tym najlepiej Kunia lat 88, która złapała paciorkowca. Kiedy to do nas dotarło, gdy stałyśmy w kolejce oczekującej na dostawę świeżych bułeczek z piekarni Chrupki Świt S.C., to od razu się przeżegnałyśmy. Z trwogą, by zaraza i nas nie dosięgnęła.

Patrzyłyśmy na siebie ze zmieszaniem, z trwogą i niepokojem, zależnie od osobistej wrażliwości, a Kunia już po raz szósty zaczynała odmawiać „Ojcze nasz, któryś jest…”. Pierwszy raz doświadczyłyśmy sytuacji, w której ciężko było się znaleźć, bo nie wiesz, czy wypada przerwać, wtrącić się słowem, czy równolegle prowadzić rozmowę z kim innym, zagłuszając paciorkowca. W końcu jednak każda zdrowa na ciele i umyśle kobieta ma dość paciorkowca i zaczyna rozglądać się za antybiotykiem.

– Zaraz znowu dojdzie do „Zdrowaś Mario”… – wyszeptałam z troską.
– Boję się, że potem litania mnie wciągnie – wyznała Malwina lat 92. – Litanie zawsze mnie brały, od pierwszej komunii nie mogę im się oprzeć. Chyba nie wytrzymam i dołączę się.
– Trzeba działać! – wydyszała z trwogą Ziutka lat 74.
– „bądź wola twoja…” – kontynuowała Kunia.
– Ona gorączkuje! – zauważyła Stefa lat 59.
– Może czopek? – zaproponowała Violeta lat 41.
– Chcesz zaczopować paciorkowca? Tu? W ogonku? – zainteresowała się Malwina.
– Zawsze czopuje się w ogonku.
– „módl się za nami grzesznymi…” – Kunia nie przerywała, z każdym wersem wprawiając nas w większą trwogę.
– Przecież modląca kobieta nie wypnie się! Nawet, gdyby była pierwsza w kolejce! – zaoponowałam. – Viola, co za bzdury pleciesz! Głupoty proponujesz! Tu musi zadziałać tylko antybiotyk!
– Ale co?!
– „Kyrie elejson…”
– Czosnek! – wpadła na wspaniałą myśl Ziutka.

Razem ze Stefą wparowałyśmy do sklepu, kupując główkę czosnku. Potem wepchnęłyśmy Kunii po ząbku do uszu i dziurek od nosa. Kiedy już siebie nie słyszała ani nie czuła, to antybiotyk zadziałał. I zbiegło się to akurat w czasie, gdy podjechał furgon z dostawą chleba naszego powszedniego. I znów życie wróciło do normy.

środa, 14 grudnia 2011

Wungiel przywieźli?

Obudziłam się dziś zdecydowanie za wcześnie. A wszystko przez Stefę, która rozdarła jadaczkę już o 5 rano, wołając z góry do swego Lucjana lat 62, który stał na ulicy przed wejściem do sąsiedniej klatki schodowej: „Lucku! Luuuuckuuu! Wungiel już przywieźli?” Na co Lucek, który jest dobrze ułożonym, spokojnym misiem, odpowiadał życzliwie, a nawet z odrobiną miłości: „Nie, szyneczko, spróbuj ponynać”. Ale Stefa nie szła „nynać”, unikając chrapaka, jak diabeł wody święconej. Znów przykładałam ucho do poduszki, już objęcia Morfeusza przyjemnie mnie kołysały, gdy wtem Stefa wydarła sznupę: „Lucku! Luuuuckuuu! Wungiel już przywieźli?”

Jestem kobietą wyrozumiałą i bardzo cierpliwą dla ludzkich słabości, ale przyznam, że przy trzecim „Lucku! Luuuuckuuu! Wungiel już przywieźli?” usiadłam na łóżku i zaczęłam wyplątywać lokówki na głowie, z którymi ułożyłam się do snu. Przy czwartym „Lucku! Luuckuuu! Wungiel już przywieźli?” wystawiłam nogi spod ciepłej kołdry i wzułam bambosze. Przy piątym „Lucku! Luuuuckuuu! Wungiel już przywieźli?” zacisnęłam mocno pięści i poszłam umyć zęby. Przy szóstym „Lucku! Luuuuckuuu! Wungiel już przywieźli?” miałam już na sobie podomkę, więc zdecydowanie podeszłam do balkonu, otworzyłam drzwi, a ziąb przeturlał mi się nawet pod pachami. W tej chwili już nie miałam wyjścia, musiałam się rozgrzać. A na to najlepszą metodą są siarczyste przekleństwa.

– Do jasnej ciasnej, musicie tak krzyczeć?! Drzecie się jak barchanowe gacie, które rozrywa się na kawałki, robiąc z nich ścierę do mycia podłogi!
– Adela, wungiel mają przywieźć! Nie mogę się doczekać! – odkrzyknęła Stefa.
W tym momencie otworzyło się okno z naprzeciwka i głowę wystawiła Mania lat 70. Ciut później to samo zrobiła Violeta lat 41. Zauważyłam też, że dyskretnie kilka lufcików też zostało uchylonych.
– Liczyłam, że zareagujesz, Adela – pochwaliła mnie Violeta. – Drą ryja, a mój Mietek nie może się skoncentrować! Jak mi obudzą dzieciaki, to już zupełnie będą nici z naszej akcji!
– Stefa, a po ile węgiel kupiłaś? – spytała Mania. – Może też bym nabyła ze dwa cetnary?
– Jedzie węgiel! – krzyknął z dołu Lucjan.
– Jezu! Wungiel! Jak ja się cieszę! Wungiel!! – radowała się Stefa.
Byłam zaskoczona, bo moim oczom nie ukazał się żaden samochód ciężarowy, półciężarowy, czy wywrotka. Podjechała osobówka, z której wyskoczył Kazek, syn Lucka i Stefy.
– Co jest grane? – spytałam. – Wungiel? Kazek, co tam trzymasz w łapce?
– Węgiel! – odkrzyknął Lucjan. – Lekarski! Stefa ma taką biegunkę, że ja pierdolę!

Z niesmakiem zamknęłam drzwi od balkonu. Nie znoszę ordynarnego słownictwa. Będę musiała porozmawiać z Luckiem, żeby więcej bluzgami nie przerywał mego snu.

wtorek, 13 grudnia 2011

Destylat melancholii.

Przyszła do mnie Maria Siczyna lat 69. Wpuściłam ją nieufnie przez próg, ona wpadła do salonu, zzuła trzewiki, wprawiając palące się kadzidełka w zdumienie, a potem w konsternację, po czym wyciągnęła zza pazuchy butelczynę. Kształtne szkło zapowiadało szlachetną niespodziankę: glebę Sycylii, le grand blue, jeżowce na głowie na wroga czy coś w tym stylu. Słowem, makarony i inne fioły.

– Masz, Adela – powiedziała, stawiając z hukiem szklane opakowanie na blat mojej ławy z płyty wiórowej oklejonej fornirem.
– Co to?
– A tam, taki destylat.
– Że co?
– Skroplona melancholia.
– Destylat melancholii?
– A jakże!
– Po co mam pić takie świństwo?
– Mało słońca, trzeba chlać.
– Chyba na odwrót? Słońce rozwesela, więc do żył najlepiej wprowadza się wytrawne wino w letnie wieczory.
– Adela, nie wkurzaj mnie. Ta bardzo wytrawny destylat melancholii. Do dna! Ale już, koleżanko z Wildy!
– Dobra, dobra...
Trąciłyśmy się kieliszkami, by za chwilę wylać ich zawartość w niecierpliwe żołądki. Kiszki się ucieszyły, a hemoroidy siedziały cicho.
– Zaraz, zaraz, to ty nie mieszkasz już na Wildzie? – zainteresowałam się.
– Zaciążyłam.
– Hę? – wyhęchałam ku swemu zdziwieniu.
– Ciąży mi melancholia. Musiałam zmienić otoczenie, więc przeprowadziłam się do mamusi. Mamusia ma lat 91 i bardzo się ucieszyła, że chcę u niej być.
– No tak – przytaknęłam. – Też bym chciała mieszkać u twojej mamusi. Słyszałam, że świetnie gotuje.
– Ba! – przytaknęła Maria Siczyna. – Ale destylat melancholii to ja pędzę.

I w tym momencie Maryśka zaczęła śpiewać piosenkę „Destylat melancholii” na melodię znanego przeboju hydraulika z Włoch, czyli Drupiego. Przyłączyłam się. Nic tak nie pomaga przy destylacie melancholii jak Drupi. Tylko w gardle mnie dziś drapie. Taki Drupi...

poniedziałek, 12 grudnia 2011

O jeden kapsel za daleko.

Wczoraj spacerowałam z Władkiem lat 95 po parku imienia Jana Pawła II, szukając niedzielnej ekspresji w bezlistnych gałęziach, niemrawych biegaczach i kamiennym pomniku poznańskiej pyry. Powstaniec dumnie kroczył u mego boku, szarmancko podając mi ramię. Czułam się odpowiednio do wczesnego niedzielnego popołudnia. I wtedy podszedł do nas Czesio lat 59.

– Dzień dobry, Adelo. Czy mógłbym porwać na chwilę Władka?
– Chcesz go sprowadzić na manowce?
– Oj, Adela, co ty się czepiasz? – zaoponował AK-owiec.
– Chciałbym z nim pograć w kapsle. Właśnie obaliłem dwa piwa i można je wykorzystać. Znudziło mi się bezczynnie siedzieć na ławce.
– A co ja niby mam robić w tym czasie?
– Może ciocia wyrysuje nam trasę? – zaproponował Czesio. – Mam kredę.
– Adela, skocz po piwo – wtrącił swoje trzy grosze powstaniec. – Jak nie chcesz, to ja obalę, ale zawsze będziesz miała kapsel i możesz dołączyć się do peletonu.
Zatkała mnie Władkowa bezczelność. Mężczyźni w ogóle jednak tego nietaktu nie zauważyli, ustalając szczegóły wyścigu.
– Mam kolorowe długopisy – pochwalił się Czesio. – Możemy wyrysować koszulki. Ja narysowałem flagę Szwajcarii.
– Chyba coś ci się pomyliło – powiedziałam z przekąsem. – To Czerwony Krzyż. Chcesz nieść pomoc na kapslu udającym rower?
– Czepiasz się – orzekł AK-owiec. – To jak polecisz po browar? Będzie więcej emocji, jeśli dołączysz do peletonu.
– Władku, wysyłasz kobietę po piwo? Poniżasz mnie, łajdaku! – krzyknęłam.

Zdjęłam chustę z głowy, ale powstaniec powstrzymał cios kategorycznym gestem. – Nic nie rozumiesz. Chcę ci oszczędzić jedynie rysowania na kolanach trasy. Dbam, byś nie miała reumatyzmu.
Westchnęłam ciężko. Popatrzyłam na czeskich chłopaków lat 95 i 59 i udałam się do sklepu. Kupiłam jedno piwo i wróciłam po 15 minutach. Trasa była już wyrysowana i wiodła przez niemal 150 metrów. To jednak co mnie zastanowiło, to peleton. Kolarzy przybyło w ilości ogromnej.

– Co jest grane? – spytałam.
– Adela, padnij na kolana! – polecił Walenty lat 78.
– Że co?
– Na stojaka nie wygrasz! – dodał Binio lat 62.

I wtedy dotarł do mnie zapach dzielnicowych sportowców. Zrozumiałam, że co najmniej jeden kapsel został pstryknięty za daleko…

sobota, 10 grudnia 2011

Zwędzidło.

Zbyt dużo ludzi posiada element ogłowia wkładany do pyska. Rozumiem, że niektórym trudno inaczej przekazać sygnały, ale mimo wszystko nie podoba mi się. Może dlatego, że sama lubię kierować?

W sytuacjach ekstremalnych mogę zawsze liczyć na Władka lat 95. Oznacza to tylko to, że w sprawach codziennych i prozaicznych muszę radzić sobie sama. Ale jak wspomniałam, zdarzają się okoliczności nadzwyczajne i wtedy na horyzoncie pokazuje powstaniec. Ostatni taki przypadek miałam, gdy brakowało mi kilka dni do statusu wdowy. Z moim Józwą ledwo już wytrzymywałam i wtedy pojawił się AK-owiec, który zdjął z mojego życia wędzidło. Znaczy je zwędził.

Muszę wyraźnie zaznaczyć, że mój ś.p. mąż lat 69 umarł z przyczyn naturalnych. Był to bardzo poważny przypadek trądzika młodzieńczego, pod ciężarem którego Józwa ugiął się dokumentnie. Jego przypadek został odnotowany w księdze Guinessa, bo nikt tak późno nie miał trądzika i w dodatku w takim ciężarze.

Sednem jednak jest to, że po raz pierwszy zetknęłam się wówczas ze zwędzidłem, którego AK-owiec używa w krańcowych życiowo sytuacjach. Po prostu zjawia się, stosuje magiczne zwędzidło i problem znika. I dziś, w atmosferze przedświątecznej, chciałam o tym z nim porozmawiać. By może użył swych mocy, pomagając biednym dzieciom albo kupując drobny kosmetyk od Yve Saint Laurenta dla starszych, samotnych pań.

– Adela, no co ty! – prychnął z niezadowoleniem.
– Co ja?
– Zwędzidło jest od odbierania, a nie dawania!
– Nie możesz jakoś obrócić zwędzidła? Może od tyłu będzie dawać? Wędzidło pracuje od przodu, zatem logika podpowiada, by zwędzidło pracowało od tyłu.
– To magia, a nie geometria!
– Jak zwykle uciekasz od wysiłku – wyrzuciłam AK-owcowi.
– Oj tam, oj tam.
– Nie chcesz pomóc samotnej staruszce?
– Znasz jakąś cycatą?

W tym momencie zaprotestowałam. Dopiero teraz zrozumiałam, że prawdziwe zwędzidło, to sposób na ucieczkę od wysiłku. Od pomocy bezinteresownej. Od niewoli narzucanej przez partnerkę.

No cóż. Użyłam mokrej ściery. Powstaniec się uchylił, a potem mi ją zwędził, uciekając z mokrą szmatą z mojego mieszkania.

piątek, 9 grudnia 2011

Wąskie gesty.

Nie wiem, co gorsze, marzyć czy być obiektem marzeń. Dopuszczam delikatną wersję tej alternatywy, gdy wielu mężczyzn z Wildy wzdychało do mnie smętnie, ilekroć przechodziłam mimo nich. To nawet podbudowywało kobiece ego, ale gdy już znajdzie się cichy śmiałek, który marzy i puści plotkę w ten sposób, by dotarła do twych uszu, to wtedy przestaje być miło. Bo być marzeniem to trudna robota. Nagle czujesz się obserwowana, tracisz na swobodzie w zachowaniu, gubisz luz i w końcu sama zaczynasz marzyć, by to już się skończyło. Dlatego bardzo ważne są odpowiednie gesty, które powstrzymają absztyfikantów przed zawieszaniem marzeń na wieszaku w twoim przedpokoju.

Problem naświetliłam koleżankom stojącym w ogonku do sklepu, do którego niedługo miał dojechać dostawczak ze świeżym pieczywem,
– Czy uważasz, Adela, że chłopu trzeba dużo pokazywać? – zainteresowała się Malwina lat 92.
– Tak. Samce nie słyszą, więc z założenia nie słuchają – odpowiedziałam. – Nos mają najczęściej zapchany ostrym zapachem kosmetyku, którym się oblali, by ukryć brud poprzedniego dnia, nigdy nie dotykają sensu, często myląc go ze swoim siusiakiem, więc pozostają im tylko oczy. Właśnie na nie musimy podziałać.
– Przypominam sobie jak zdobyłam Genka – rozmarzyła się Stefa lat 69. – Miałam pończochy ze szwem, który ciągle mi się okręcał wokół nogi. A Genek... No gały mu niemal nie wyskoczyły, cha cha cha.
– Wykonałaś antygest – wyjaśniłam. – Antygest działa na ich pierwotność, a my chcemy się odwołać nie do instynktu, lecz ich wybujałej samooceny. Przesadzonej ocenie dajemy kopa i potem mamy spokój. Malwina, przecież chyba masz już dość podszczypywań.
– No nie wiem, mam dopiero 92 lata.
– Jakie gesty proponujesz? – spytała rzeczowo Kunia lat 88.
– Przede wszystkim wąski gest.
– Znaczy nie szeroki? – upewniała się Stefa.
– Niewąskie gesty stosują samce chcące zaimponować we wstępnej fazie znajomości ich przyszłej ofierze.
– Ale jaki gest jest wąski? – zainteresowała się Emilia lat 59.
– Właśnie! I o tym musimy porozmawiać.

Niestety, dziewczyny wykazały się małą inwencją. Propozycje ściskania do siebie piersi, spinania pośladków czy patrzenia zezem, by linie spojrzeń zbigały się w jeden tunel były bardziej sposobami na antygest. Dlatego w końcu wyciągnęłam zza pazuchy lunetę. Przytknęłam ją do oka i podeszłam do pierwszego przechodnia, Ziutka lat 74.

Widziałyście esencję samca? Nie? Wystarczy wykonać gest z narzędziem optycznym i spojrzeć na okaz przez tak zwane długie oko. Każda kreatura będzie wić się pod takim czy innym mikroskopem. I wtedy przeciw robalowi możemy już zaprotestować stanowczo.

czwartek, 8 grudnia 2011

Sfera marzeń.

Stałyśmy o świcie w ogonku do spożywczaka na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa. Obok mnie stały najbliższe kolejkowe znajome Malwina lat 92 oraz Kunia lat 88. Właśnie wpadłyśmy na pomysł, jak uatrakcyjnić oczekiwanie na przyjazd furgonu z bułkami i chlebem z nocnego wypieku najbliższej piekarni. Najszybciej podchwyciła to Emilia lat 59, która wyraziła zgodę, by wejść do kręgu marzeń.

Kolejka się załamała. Ja chwyciłam za prawą rękę Kunię, a za lewą Malwinę. Dalej ustawiła się Bacha, Matylda, Krycha, Wiesia i jej kuzynka Wisława, a żadna z nich nie miała mniej niż 55 lat. Gertruda lat 63, która stanęła z boku, zdjęła czarną bawełnianą pończochę, którą przewiązałyśmy oczy Emilki. Obróciłyśmy ją kilka razy wokół pionowej osi jej wydatnego biustu, tańcząc i pohukując w kręgu wokół niej. Nuciłyśmy przed pojawieniem się słońca na znudzonym nocą niebie najniżej jak się da kobietom spontanicznie wymyślony tekst: „Uhuha, sfera marzeń zła. Szczypie w serca, drażni tyłki, a to wszystko jest dla zmyłki”. Emilka kręciła się w jedną stronę, my w drugą, a pole magnetyczne sfery marzeń coraz mocniej iskrzyło, czyli oddziaływało. W końcu dałam ręką znak do zatrzymania się. Koleżanki się dostosowały, lecz Emilka nadal na ślepo wirowała. My już z miejsca definiowałyśmy sferę marzeń.

– Emilio, widzisz chłopa? – krzyknęła Malwina.
– Jeszcze nie!
– Wiruj szybciej! – doradziłam.
– Ale ja chciałam telewizor plazmowy!
– Sama chcesz na gwiazdkę wejść w cyfrowe kanały? – zdziwiła się Gertruda.
– Abonament byś miała na pół – Krycha użyła racjonalnego argumentu, zachęcając do marzenia o chłopie.
– Kręć się szybciej! – rozkazała Matylda.
– Tracę dech! – pisnęła przeraźliwie Emilia.
– O kurde, jak ja dawno nie miałam orgazmu – przyznała Malwina.
– Wiruj, Emilka! Nie zatrzymuj się!
– Chyba mnie wciąga – wyszeptała urywanym głosem Emilia.
– Sfera marzeń jest jak czarna dziura – wyjaśniłam.
– I co, co widzisz? – spytała zaaferowana Kunia.
– Kolejny odcinek „Złotopolskich”.

Brutalnie wyrwałam Emilkę ze sfery marzeń. Zaczęłyśmy znów wirować, czekając na przyjazd furgonu z pieczywem. Miałyśmy w planie wybadać męskie marzenia na przykładzie kierowcy.

Ciekawe, czy przeciw samczym fantazjom też będę protestować…

środa, 7 grudnia 2011

Szczęściem jest nie mieć, dokąd wracać.

Władek lat 95 wpadł do mnie dziś szybciej niż zazwyczaj. Przywitał mnie tajemniczymi słowami:
– Adela, czas się rozmówić filozoficznie – wyszeptał w progu i skierował się do salonu, by wygodnie rozsiąść się w fotelu.

Przyznam, że mnie zamurowało. Wiele razy powstaniec mnie adorował, zdarzało się, że od samych drzwi wykrzykiwał jakieś obelgi, wysuwał zarzuty, także dzielił się wrażeniami pogodowymi, obwieszczał głośne wydarzenia czy plotki, które zaczynały wylatywać ponad dachy domów na poznańskiej Wildzie. Nigdy jednak AK-owiec nie chciał prowadzić ze mną dysput filozoficznych. To zresztą częsta ułomność u mężczyzn.

Udałam się najpierw do kuchni, by przygotować kawę. Władek kręcił się niecierpliwie na wygodnym siedzisku w salonie, ja jednak byłam nieugięta. Nie można filozofować, nie mając pod ręką filiżanki z kawą albo kieliszka z brandy, whisky czy koniakiem. Po prostu dla ciężkiej materii dyskusji wymagana jest odpowiednia otoczka.

W końcu przyszłam z kawą i słodkim co nieco do salonu. Powstaniec momentalnie rozpoczął rozmowę.
– Po długich poszukiwaniach, eksploracji własnego ja i czochrania bezładnie krążących myśli znalazłem przyczynę, dla której ludzie są nieszczęśliwi!
– O? – zareagowałam uprzejmie, udając zainteresowanie.
– Problemem dla ludzi jest posiadanie domu. Mają dokąd wracać i daje im to ułudę bezpieczeństwa.
– Władek, ty znowu chcesz się do mnie przeprowadzić? – spytałam czujnie.
– Gdzież tam! Ludzie krzątają się po własnych czterech kątach, zamiatając swoje emocjonalne problemy pod dywan. To im nie pozwala na tworzenie trwałych relacji, bo mają, gdzie się skryć.
– I dlatego przyszedłeś z tym do mnie? Nie wolałeś zadzwonić z tą wieścią od siebie?
– No! Nareszcie wpadłaś na właściwy trop – ucieszył się powstaniec. – Idzie mi o to byśmy teraz razem wyszli, a potem zastanowili się, czy wracać, czy może podążyć nowym tropem.

Ta propozycja mnie zaskoczyła, ale przystałam na nią z ochotą, bo akurat musiałam na rynku kupić pyry. Powstaniec podał mi szarmancko ramię i próbował skierować nas nad Wartę. To kobiet ajednak decyduje o kierunku w którym każda para podąża, więc w końcu dotarliśmy na bazar, a AK-owiec z grymasem na twarzy przytaszczył mi siatkę pełną warzyw.

Wydaje mi się, że tematy filozoficzne mogą się w najbliższym czasie nie pojawić na naszych spotkaniach z Władkiem…

wtorek, 6 grudnia 2011

Popper.

Spotkałam dwie zakochane w sobie aktorki. Do starszej od razu poczułam sentyment, bo urodziła się w 1973 roku, a ja przecież w 37, więc od razu połączył nas czeski błąd. Taki Havel postawiony na głowie. Sympatyczny, wesoły i niegłupi. Mi do twarzy napłynęła krew, a dziewczyny czule trzymały się za ręce. W końcu stanęłam na nogi i spojrzałam uważnie w oczy artystek.

– Ładna jesteś – powiedziałam do młodszej.
– Dziękuję – odpowiedziała starsza. Młodsza zaś się zarumieniła.
– Związki aktorek kończą się zwykle teatralnie – orzekłam z troską.
– Właśnie – uradowała się młodsza.
– A jakże! – przytaknęła starsza.
– To wy się nie niepokoicie?
– Bo my w teatrze pracujemy!

Właśnie w tym momencie zrozumiałam, że to aktorki. Ale do Poznania przyjechały w zupełnie innym celu.

– Ja reżyseruję – wyjaśniła starsza.
– Ja jestem scenografem – przedstawiła się młodsza.

Dziewczyny opowiedziały mi o sztuce, która będzie wystawiona w Teatrze Nowym. „Popper”, bo taki tytuł ma sztuka, już w na początku przyszłego roku będzie miał swoją prapremierę w Poznaniu. Ja na nia pójdę. Znam historię i w iem, że warto.

W ogóle warto chodzić do teatru. Nieprawdaż?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Genek, a czyj jest ten krawat?

Skończył się czas moich filozoficznych rozpraw, teraz wracam do życia. Jego kwintesencja żyje na poznańskiej Wildzie. Dziś ją uosobił Genek lat 49, znany w naszej dzielnicy niechluj. Zawsze niedomyty, nieogolony, w znoszonej koszuli, rozpadających się butach, lecz dziś – o dziwo! – również w krawacie. I to szykownym, żakardowym, dobrej marki, miękki w dotyku i bez żadnej plamy.

– Genek, ale dzisiaj z ciebie elegant – stwierdziłam z podziwem, gdy przechodził koło nas, czyli kobiet stojących w ogonku przed sklepem spożywczym. Jak zwykle czekałyśmy na dostawę świeżego pieczywa, umilając czas plotkami.

– Z Mosiny wracam, ciociu Adelo.
– To dużo tłumaczy – zgodziłam się.
– Genek, a czyj jest ten krawat? – zainteresowała się Malwina lat 92.
– Jak to czyj? – zdziwił się Genek. – Mój!
– Ale skąd go masz?
– Mam kumpla. Wacław ma 62 lata i pracuje w prosektorium. Wkurwił się, że jeszcze przez 5, a nie 3 lata będzie myć trupy. A on już zaplanował, co będzie robić na emeryturze. „Rząd gra na zwłokę”, krzyczał. W końcu podszedł do jednego ze sztywnych gości, zdjął mu krawat i wręczył mi go ze słowami: „Bierz, Genek, ten facet i tak idzie do spalarni. Zapnę mu szelniej marynarkę i nikt się nie skapnie. ”
– Bardzo cię proszę, Genku, byś w towarzystwie dam nie wyrażał się – poprosiłam.
– Przepraszam, ciociu Adelo.
– Spalarnia? – zaciekawiła się Kunia lat 88.
– Takie krematorium dla nieboszczyków – wyjaśnił Genek. – Spa dla umarłych. Kładą trupa na laury i podpalają lont zapałką. Stąd spa-larnia.
– Wacław też podpala?
– On bardziej podpala się na bieliznę. Rodzina nie sprawdza, czy świętej pamięci dziadzio ma majty. Wacław to skrupulant. Dokładnie myje, ale coś z tego też chce wyciągnąć dla siebie. I uczciwy jest.
– Uczciwy? – spytałam z niedowierzaniem.
– Tak. Dzieli się z kolegami, czym może. Tego po mnie nie widać, ale bardzo często zmieniam bieliznę na nową. Niestety, ostatnio Wacławowi trafiają się tylko kobiety. Proponował mi kilka biustonoszy, ale one zimą wcale nie grzeją.
– Ma biustonosze? – dociekała Kunia. – A w jakich rozmiarach?
– Takie koronkowe, z fiszbinami… – wyliczał Genek – prześwitujące i wcale nie. Ładne, ale bardziej na lato.
– Kunia?! – podniosłam głos i karcącym wzrokiem spojrzałam na sąsiadkę.

Więcej nie musiałam protestować przeciw takiemu procederowi. Dziewczyny za wstydu spuściły oczy, a Genek wzruszył ramionami. Słońce starało się przebić zza chmur, a Wacław w tym samym czasie brał się za mycie kolejnych zwłok.

niedziela, 4 grudnia 2011

Gmyracze.

Ogólnie, ludzie lubią gmyrać. Najchętniej w przeszłości. Nie dają możliwości do zabliźnienia się ran, bo gmyrają, gmyrają, a rany nie chcą pokryć się strupem.

W społecznym stereotypie istnieje przekonanie, że to kobiety są największymi gmyraczkami, ale to kolejne zafałszowywanie rzeczywistości przez samczą propagandę. Że niby to my wypominamy grzechy z młodości, skupiając się na flirtach i mniej lub bardziej wyimaginowanych skokach w bok. Tymczasem to mężczyźni, chcąc przykryć swoje grzeszki i zarazem obawy, nam zarzucają to samo, do czego oni są zdolni. Takie psiajuchy. Takie kociekitki. Takie szczurzekiełki.

Ale największymi gmyraczami są spowiednicy. Spowiednicy zawsze są płci męskiej. Dziwne to, prawda? Różnej maści hochsztaplerzy prezentują się w różnych sutannach. Czasem jest to brunatny habit benedyktyna, innym razem biały kitel psychiatry, jeszcze innym razem zwykła czarna sukienka niby przystojnego wikariusza, który szeptem docieka, kiedy masz menstruację.
Ja już przekwitłam, dlatego bez skrępowania wchodzę do konfesjonału. Spowiadam się zwykle podczas mszy świętej, najczęściej jest to niedzielna suma, podczas której jest dość głośno, więc muszę się przebijać przez kakofoniczną ścianę. A że nie mam najlepszego słuchu, to podnoszę głos trochę ponad przeciętną. Kunia lat 88, moja najbliższa znajoma w dzielnicy, relacjonuje mi potem, że gdy ja wchodzę do konfesjonału, to mija skupienie modlitwą i ludzie nadstawiają uszu, co tam w konfesjonale. A ja klękam przed kratką ciągle z tym samym tekstem: „Ojcze (zwykle jest to chłop, który mógłby być moim synem lub wnukiem), ojcze, ja już nie miesiączkuję!”. „Ciociu, Adelo, ale o co chodzi?”, zwykle z taką odpowiedzią mam do czynienia. No to pomijam wątek, w którym ojca, czyli duchownego, łączy relacja z ciotką czyli córką, bo to zbyt skomplikowane.

Trudno się w tym połapać. I mnie, która nazywana jest ciotką, choć zawsze na początku spowiedzi zarzekam się, że ciotki już nie miewam, też mąci się w głowie. Czasami nawet mam wrażenie jakiejś gnosis, która nawiedza mnie w konfesjonale, zacinam się, przestaję wyliczać nieliczne grzechy, tylko czekam aż buchnę, znowu stając się płodną. Dlatego nigdy nie będę atakować samej spowiedzi, jak robią to niektórzy chrześcijańscy (tfu!) reformatorzy.
Ale ja piszę o gmyraniu, więc muszę odkryć powtarzające się co spowiedź szczegóły moich wyznań i reakcje na nie. Spowiednicy gmyrają wszędzie gdzie mogą. No to przyznaję się. Do przekleństw, pieprznych myśli, popijania tego i owego, do myślenia, do zbijania bąków, do tego, owego i zboczonego, do nagości, do wściekłości, do naiwności, do zrzędzeń i ględzeń, do palenia, do walenia, do golenia, do chcenia, niechcenia i zobojętnienia. Do wszystkiego. A spowiednik? Gmyra! Gmyra i ciągle mu mało. Zagmyrał by się na śmierć, ale zawsze w pewnym momencie kończę spowiedź, by zdążyć na przyjęcie komunii świętej.

Gmyranie to wstrętna rzecz. Protestuję przeciw niej i gmyraczom. A wy?

sobota, 3 grudnia 2011

Śmichu chichu, a czasy wymagają czynu!

Często jestem uchachana. Jeszcze częściej pochichrana. Szczerze szczerzę się, a mięśnie brzucha uczciwie pracują. Ale po co, skoro nie ma z tego pożytku dla ludzkości? Dokąd nas zaprowadzi sam śmiech? Donikąd! A życie do czynu wzywa, a nie do różnych pierdół.

Czyn definiuje się poprzez swoją odwrotność, czyli bezczyn. Bezczyn społeczny jest plagą naszych czasów. Obywatele tylko wykonują bezsensowne zadania, za które im płacą, by mieli na abonament telewizyjny. Przed odbiornikiem ćwiczą mięśnie brzucha, śmiejąc się, pijąc piwo i incydentalnie uprawiając seks, by po kilku godzinach snu, znów włączyć telewizor na kwadrans telewizji śniadaniowej i chwilę potem pójść zarobić pieniądze na kolejny seans wieczorny.

Co zatem robić, by objął nas czyn, a nie bezczyn? To proste, trzeba myśleć o kilometrach nie wybudowanych autostrad, o nie wystawionych dotąd spektaklach teatralnych, o bateriach łazienkowych, które trzeba na bieżąco produkować, o tysiącach kilometrów papieru toaletowego, jaki trzeba przygotować do sprzedaży i tak dalej, i tak dalej. Czyn wzywa nas do tego byśmy spojrzeli na sąsiada lub sąsiadkę i intuicyjnie wyczuli, co mu jeszcze brakuje. Czego potrzebuje. O czym marzy. Stąd już tylko krok do przełamania się i ruszenia do roboty, która uszczęśliwi bliźniego.

„To dla pana, drogi sąsiedzie Tadeuszu, tyrałam w fabryce, produkując płytę wiórową do pana meblościanki”, „Kochana Anielo, czy ty zdajesz sobie sprawę, że będzie tobie świecić, bo w mojej fabryce znów z taśmy zeszły żarówki?”, „Walenty, powiedz synowi, że z browaru zeszła nowa partia piwa”.

Osiągamy w ten sposób bardzo ważny efekt. Nie chachamy, nie chichramy się, nie łapiemy za brzuch, ani zwijamy się ze śmiechu, nie robimy nic, co byłoby rubaszne, niekulturalne, obciachowe. My się tylko z satysfakcją uśmiechamy. Nie ma histerycznego śmiechu, który jest najczęściej sposobem na odreagowanie stresu, jest tylko zadowolona mina pełna aprobaty dla tego co wokół nas i dla samych siebie oczywiście też.

Bezczyn nawołuje do bezrefleksyjnego chichotu, tarzania się po podłodze, natomiast czyn niesie wartości konstruktywne, które nadają naszej twarzy wyraz zadowolenia. A szczęśliwy obywatel tworzy szczęśliwą ojczyznę. I powstaje układanka, gdzie jeden zadowolony puzzle łączy z drugim.

Tylko komu chce się to układać?

piątek, 2 grudnia 2011

O politycznej dyspucie.

Zbyt często myślę o tym, jak się ubrać, jaki makijaż sobie nałożyć, z kim się spotkać, co ugotować, kiedy mam poprasować i odkurzyć mieszkanie. Tracę przez to ogólną perspektywę, zapominając o zagrożeniach, jakie czyhają na umiłowaną ojczyznę, która przecież mnie wykarmiła, wyuczyła i w końcu wykopie dół, bym nie gniła w cudzej ziemi. Żyję niby beztrosko, to znaczy troszczę się, ale tylko o czubek własnego nosa. To bardzo niepatriotyczna postawa, której się wstydzę. Dziś sobie to uświadomiłam.

Ojczyznę warto mieć zawsze pod ręką. Sięgnąć po nią do kieszeni i walnąć zacietrzewionemu rozmówcy najdroższym krajem naszym prosto w oczy. Jest to najlepszy sposób, by odwrócić relację między obywatelem a miejscem, na którego łonie żeśmy dojrzeli. Większość nas uważa, że trzeba być gotowym na wezwanie ojczyzny, tymczasem dobrze ją także wzywać nie nadaremno, a najlepiej – jak już napisałam – mieć ją w zasięgu ręki.

Jest taka możliwość, że nasz interlokutor również będzie mieć ojczyznę w zanadrzu. My go walniemy krainą patriotyzmu, a on się odwinie tym samym hakiem. W takiej sytuacji radziłabym mieć za pazuchą drugą ojczyznę. Jesteśmy w tej dobrej sytuacji, że nie musimy zbyt rozwijać fantazji, mogąc użyć Unii Europejskiej, w której przecież też żyjemy. Niech to jednak nie uśpi naszej czujności, bo nasz dyskutant może sparować argumenty wizerunkiem ojczyzny z historycznych pergaminów.

Na historyczne narzędzia w dyskusji należy zareagować nowoczesnością i zaprezentować ojczyznę wirtualną, najlepiej w postaci multimedialnej projekcji w stylu second life. Tam sobie obywatele szczęśliwie żyją, uśmiechają się, miziają się wzajemnie, klepią po plecach, dodają otuchy, pięknie są ubrani, najedzeni, obuci, ze słuchawkami na uszach, smartfonami w kieszeniach, jeżdżący rowerami, żyjący sportowo i zdrowo, wychuchani i w ogóle gites. W takiej wizji dobrze umiejscowić szarego dyskutanta z zaciśniętymi ustami.

To moment, w którym nasz przeciwnik zastosuje najmocniejszy argument. Użyje religii jako broni. Zaśmieje się strasznie, gdyż uważa, że niebieskiej ojczyzny nikt nie jest w stanie przebić. Będzie przeświadczony o swoim zwycięstwie. My w tej chwili musimy zachować spokój, a lico przybrać drwiącym uśmiechem. Rzucamy oskarżenie, że żeby było nam dobrze w niebieskiej ojczyźnie, to w tej musi być źle. Po prostu, ostatni będą pierwszymi i na odwrót.

I wiecie co? Wtedy zostaniemy wyklęci.

czwartek, 1 grudnia 2011

Potęga smyrania.

Bardzo lubię być smyrana. Na potęgę lubię. Każdy głask zwiększa mój apetyt na kolejny subtelny, delikatny dotyk i powoduje wzmożone łakomstwo na więcej, a nawet jeszcze więcej. Bo kiedy uprzejma ręka lekko prześlizguje się po mojej skórze, to wtedy myślę, a dlaczego jeszcze nie tam? I tam? A tam to już w ogóle. I napinam się, i prężę w oczekiwaniu, że dłoń zawita w te coraz bardziej upragnione rejony, ale nie zawsze ręka masażysty jest domyślna, często pozostawiając mnie niezaspokojoną.

Smyranie uzależnia każdego, o czym przekonałam się w kolejce do sklepu na dole. Okazało się, że wszystkie moje sąsiadki odczuwają to samo. Roztrząsałyśmy to długo. Kiedy zrozumiałyśmy, że jest to wspólne dla każdej z nas, to przeszłyśmy od słów do czynów. I teraz przynajmniej raz w miesiącu spotykamy się w grupie 9 pań i po kolei się smyramy. Pierwsza na leżankę kładzie się najstarsza z nas, czyli Malwina lat 92, my ustawiamy się naokoło niej i każda zaczyna smyrać swój kawałek Malwinowego ciała. Zaspokojona Lwinka zasypia, my pijemy po małym kieliszku wiśniówki, w rozluźnieniu czekając na swoją kolej. Po kwadransie budzimy Malwinę i kładzie się następna kobietka. Seans trwa nawet do 8 godzin i tyle samo kieliszków wiśniówki. Rozstajemy się w atmosferze relaksu i odprężenia – akumulatory są naładowane i śmiało możemy brać się za bary z brutalną rzeczywistością wypełnioną przez niesmyrających się ze sobą mężczyzn.

A przecież potęga smyrania mogłaby na początek ogarnąć cały kraj, ale na razie brak dobrej woli rządu. Opozycja też nie chce się smyrać, przez co obywatele naszego kraju nieustannie są narażeni na jazgot polityków i agresję ich popleczników oraz oponentów. A wystarczyłoby dać przykład. Nieraz, stojąc w kolejce do sklepu na dole, dzieliłyśmy się z koleżankami wizją, w której premier na oczach wielomilionowej publiczności telewizyjnej smyrałby się z liderem największej partii opozycyjnej. Oj, ile byłoby uciechy. Ile radosnej energii. Ile pozytywnych emocji.

Polska może dać impuls całemu światu. Żadna religia nie opanowała całego globu, bo nie oferuje smyrania tu i teraz, lecz co najwyżej w mgliście rysującej się wizji życia po życiu. Szanse przed światowym smyraniem są ogromne i można z niego uczynić najlepszy towar eksportowy. Na smyraniu przecież możnaby trochę zarobić i załatać dziurę budżetową. Mi z sąsiadkami wystarczy fakt, że impuls dla świata wyszedł z poznańskiej Wildy. Wierzę w to głęboko, że cały świat już niedługo będzie się smyrać. Ku chwale rodzaju ludzkiego.

Bo potęga smyrania jest wielka i basta!

środa, 30 listopada 2011

Rozrywka w gospodarstwie rolnym.

Niedaleko mojego miejsca zamieszkania w Poznaniu znajduje się ulica Rolna. Przed wojną tatuś wraz z sąsiadami chodził tam na mecze Warty Poznań. Przez przyjezdnych kibiców byli nazywani wazeliniarzami, bo jako poznaniacy z urodzenia lubili oszczędzać i ani im się śniło wydawać pieniądze na bilety. Ja się urodziłam w 1937 roku, więc tatuś musiał oszczędzać na moją wyprawkę, fajowy wózek spacerowy, czy porcelanową lalkę, jedną z takich, jakimi handlował subiekt Rzecki w sklepie Wokulskiego. Zatem to było najzupełniej naturalne, że tatuś wspinał się na okoliczne drzewa albo wdrapywał się z sąsiadami na ogrodzenie, by widzieć, jak nasi wbijają gola przyjezdnym. Niestety, organizatorzy walczyli o wpływy do kasy klubowej i w końcu pomalowali ogrodzenie wazeliną. Tatuś się ślizgał, sąsiedzi się ślizgali, wszyscy klęli, no i poddali się, wykupując bilety na trybuny. W taki właśnie sposób straciłam cotygodniową radość, jaką sprawiały mi kupowane przez tatusia wielkie malinowe lizaki.

Zaczęłam od wspominek, które oddają to, co dziś ważne jest na polu rozrywki w gospodarstwie rolnym. Mam na myśli lizanie. Na wsi najważniejsze jest wywalenie jęzora i lizanie ekranu odbiornika telewizyjnego. Typowe „chlup, ślurp” przemieszane ze „ślarp, chlarp, flarp”, a dziennikarz kanału informacyjnego tej czy innej telewizji staje się – jak dla mnie – zbyt świecący, a przez to niewiarygodny.

Chłop i baba chłopa (na wsi jeszcze istnieje i ma się zupełnie dobrze paternalistyczny model rodziny) gapią się w telewizor i liżą z ekranu wszystko to, co wygląda na glamour. W ten sposób chłop z babą starają się zglamouryzować, by być na czasie, tak zwanym „on the top” i wyjść sucho spod deszczownicy na polu w długie dni bez opadów atmosferycznych.

Jeszcze do niedawna wysoka kultura docierała na glebę, czarnoziem i ił oraz skiby głębokie, przemykała się między kłosami zboża, a Janosikowa Maryna w ogóle nie myślała, żeby na stogu siana rozłożyć nogi przed harnasiem. Nie czuła imperatywu kategorycznego. Owszem, na wsi rzucało się przekleństwami pod bronę, pług czy kombajn, ale wszystko to było delikatniejsze niż „Taniec gwiazd z sianem” na miejskim wymuskanym parkiecie.

Teraz czas na mnie: trzeba zmienić wieś! Lepper nie żyje, a ksiundz Natanek ukrył się zbyt głęboko. Trzeba zrobić coś, co odbuduje jej tożsamość. Miasto ma kocie łby. Może wieś trza wybrukować świńskimi łbami? Krowimi? Witosowymi? Pawlakowymi? A może miejskimi? Idzie tylko o to, by wieś miała nadal swój swojski reset. Bimber, a nie jakieś pisane patykiem wina!

wtorek, 29 listopada 2011

Reset w miejskim gospodarstwie domowym.

Mieszkam na czwartym, ostatnim piętrze w kamienicy na poznańskiej Wildzie, więc wiem, czym jest kultura wysoka. Ale wiem też, co sobą przedstawia kultura niska, bo ta odbija się od ścian domów stojących przy wąskiej ulicy i ulatuje ku niebu, mijając po drodze mój balkon. Dodam wcale nie dygresyjnie, że mój balkon upodobały sobie gołębie, srając na niego ile wlezie. Lecz kultura wysoka ulatuje mi jednak przez lufcik, omijając ptasie sraki. Bo kultura wysoka ma to do siebie, że nie dostrzega tego, czym upaja się kultura niska. Teraz sami możecie sobie odpowiedzieć, dlaczego wzgórza Hollywood pełne są niskiej zabudowy, a nowojorski Manhattan wręcz odwrotnie. To jest też rozwiązanie zagadki, w której malarz Opałka nigdy nie sprzedał swoich cyferek w Kalifornii, bo tam inaczej lokuje się liczby, znaczy nie na płótnie. Nawet jeśli jest to płótno kieszeni od spodni.

W Polsce większość gospodarstw domowych znajduje się poniżej 4 piętra. Ten determinant mówi do mnie codziennie, gdy zmierzam do sklepu, w którym co rano nabywam świeże pieczywo i coś na okład. Już piętro niżej słyszę przebijającą się na klatkę schodową Dodę, z kolei moje oczy atakują dziwne napisy mające ambicję awansować do miana murali. W takiej sytuacji gałki tęsknią za zwyczajnym „K+M+B 2011”, ale sama jestem sobie winna, bo robiłam sąsiadkom psikusy, wypisując im na drzwiach Ctrl+Alt+Del 2011”.

I o tym właśnie chcę napisać. O resecie. Bo bez resetu nie ma kultury wyższej. Zacznę od sztuki, bo praprzyczyną, słodkim początkiem, grecką literką ά kultury jest sztuka. A gdzie sztuka tam najpierw artysta, który resetuje się nagminnie. Resetuje się za pomocą różnych używek i nigdy elektronicznie. Dlatego wszelkie multimedialne pokazy od razu skazane są na obszar działań kulturalno – oświatowych, ale nigdy nie sztuki. Tym różni się artysta od kaowca – rodzajem resetu.

Teraz czas na mnie, czyli odbiorcę sztuki płci żeńskiej. Znaczy sztukę płci męskiej też z chęcią przyjmuję, ale idzie mi o to, że ja jestem odbiorczynią (to trochę nie polsku, ale za to odbieram dzieła twórców i twórczyń bardzo spontanicznie). Przyznam, że cenię reset artystów tworzących kulturę wysoką, ale przy dziełach kultury niższej sama muszę się resetować. Czynię to zwykle za pomocą wąchania hiacyntów, bo tylko te kwiaty potrafią mnie przenieść w inne stany świadomości. A sztuka to przecież inny stan świadomości. Zatem kultura to podobnie inny stan świadomości. I jeżeli kultura tworzy świadomość narodu, to znaczy, że narody definiują się poprzez inny stan świadomości. Nikt jednak tego wprost ludziom nie powie, dlatego musiałam to ogłosić z perspektywy miejskiego gospodarstwa domowego.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Kiedy spierasz się samą ze sobą.

Są takie chwile w życiu, gdy dostrzegasz, że masz dwie ręce czy nogi, a każda kończyna ciągnie w swoją stronę. I choć byś chciała pogodzić jedną z drugą, to twój arbitralny wybór zawsze którąś ze stron skrzywdzi. Jedną rękę honorujesz, pozwalając jej głaskać twoją wytapirowaną czuprynkę, chwilę potem drugą dłoń używasz do podcierania pupy, czym poniżasz ją okrutnie. I przyrzekasz sobie, że już jutro wprowadzisz rotację, to działasz jednak tak automatycznie, że z postanowienia wychodzą nici. I lewej pozostaje rola obsługującej pupcię, a prawa lgnie do pisi. Albo na odwrót.

Nogi są mniej nieprzyjazne sobie, w każdym razie nie są tak pokopane jak dłonie. Najwyrażniej to widać, kiedy bierzesz się za obcinanie paznokci. Zwykle silniejsza prawa ręka, pewna swoje przewagi, jest łagodniejsza. Rach ciach i gładko oraz równo obcina paznokcie z lewej strony. Ale potem przychodzi czas na lewą. Jak ona obcina! Najpierw wzrokiem, a potem bierze nożyczki, celowo niezgrabnie pakuje paluchy w oczka nożyc i i traktuje paznokcie z prawej na szagę. Bezlitośnie i nadal ostro.

Próbuję w takich momentach reagować, godzić zwaśnione strony, ale to walka z wiatrakami. Nogi podkładają sobie nogi, ręka ręce nie idzie na ręke, a jedno płuco filtruje dostęp do informacji drugiemu. Ciężko to powstrzymać. Nawet pośladki biorą udział w tych zatargach, gdy jeden półdupek wystawia się na kopniaki, a drugi na głaski.

Ale najgorzej jest z myślami. Bo ja mam myśli zarówno w lewej półkuli jak i drugiej. I jak półkule mózgowe wezmą się za bary, to wszystko idzie w pięty. Znaczy piętę lewą albo prawą – wszystko zależy która półkula zwycięży. Oczywiście mózgowa, nie pośladkowa.

Usiadłam dziś przed lustrem do rozmowy ze samą sobą. Miałam najpierw przymknięte oczy, ale postanowiłam się przełamać. Dzielnie spojrzałam sobie w oczy. Tfu, to niep[rawda – nie w oczy. Najpierw zerknęłam w jedno oko, a potem w drugie. Nie ujawnię w które najpierw, bo od razu wytkniecie mi, że jedną preferuję i w związku z tym mam lewą duszę bądź prawą. Przecież wiadomo, że oko jest odzwierciedleniem jednej duszy, a drugie drugiej. Nie mogę nobilitować jednej duszy, bo od razu rozlegną się krzyki jednookich lewaków bądź jednookich prawicowców, którzy słyszą zwykle na jedno ucho. Znaczy docierają do nich tylko takie informacje, jakie mają dotrzeć. A przecież od filtrowania są przede wszystkim nerki. Nie uszy. Choć może włosy w uszach coś tam zatrzymują? Ale to już temat na inną rozprawę filzoficzną…

niedziela, 27 listopada 2011

Biret.

Znów razem z Władkiem lat 95 poszliśmy na niedzielną sumę. Tym razem proboszcz trzymał brata bosego Brakosława lat 38 z zakonu karmelitów z dala od mikrofonu, więc nie wyszliśmy z kościółka ze świadomością deficytu, jaki mamy jeszcze w życiu osiągnąć. W kościele dominował zapach kadzidła, dlatego z radością zaczerpnęliśmy świeżego, mroźnego powietrza. Ja od razu opatuliłam się szczelniej, a Władek nałożył na głowę okrycie głowy. I wtedy zauważyłam, że nie jest to typowa dla niego uszatka człogisty z Armii Czerwonej, lecz biret. Powstaniec jest wysokim mężczyzną, więc nie dostrzegałam koloru pompona, zatem musiałam zażądać, by wystawił czaszkę na działanie bodźców atmosferycznych.
– Kochasiu, zdejmij kapelinder.
– Hę?
– Ściągaj myckę! I nie hęchaj. Nieładnie hęchać przed świątynią Pana.
– Nawet w niedzielę nie mogę się wyhęchać – pożalił się pod nosem mój druh lat 95.
– Odsłoń glacę! I nie narzekaj!
– Po co mam ściągać czapkę?
– Muszę coś zobaczyć.
– Moją czachę? – nie wiedzieć czemu przestraszył się AK-owiec.
– Co za nerwus!
Przestąpiłam niecierpliwie z nogi na nogę i dopiero mowa mojego ciała spowodowała, że powstaniec zdjął czapkę.
– Co to?
Tymczasem z kościoła po mszy wyszła Kunia lat 88 z Malwiną lat 92. Przystanęły przy nas, ze zdziwieniem przypatrując się nakryciu głowy.
– Władek, zostałeś klerykiem? – spytała Kunia.
– Skąd wiesz, że klerykiem? – zainteresowałam się.
– Czarne pompony dostają klerycy po obłóczynach – wyjaśniła moja koleżanka lat 88.
– Popłuczyny? – oburzył się Władek. – Że niby ja to popłuczyny?
– Złożyłeś wszystkie przysięgi? – drążyła Malwina.
– Aj, z wami babami!
Powstaniec machnął nerwowo ręką, gniewnie nałożył sobie biret na głowę, odwrócił się na pięcie i skierował kroki do swojego domu. My zaś zastanawiałyśmy się, skąd ma takie coś na głowie.
– To mówicie, że Władek mógł przyrzec życie w celibacie? – spytałam.
Z otwartymi buziami patrzyłyśmy na oddalającą się sylwetkę AK-owca. Mogłyśmy złapać jakieś choróbsko. Czuję, że migdałki już mnie drapią.

sobota, 26 listopada 2011

Bez poślizgu.

Najpierw przed sklepem ustawiła się Malwina lat 92, potem doszła do niej Kunia lat 88, trzecia zaś byłam ja – Adela lat 73+. Trzy osoby to już tłum oraz potencjał na ciekawą dyskusję. Działanie zresztą też. A że nasza trójka, jak milczy (tylko w zadumie, gdy myśli o stratosferę glacę odbijają, ale nigdy od rana), to potem zawsze działa energiczniej, rozsądniej i zawsze z celem. I dziś postanowiłyśmy po krótkiej naradzie rzucić w diabły stanie w kolejce i ruszyć na drogi, by pouczać i nauczać kierowców.

Poprawiłyśmy własne zderzaki, sprawdzając czy fiszbiny dobrze trzymają i ruszyłyśmy na ruchliwą, wielopasmową ulicę Hetmańską w Poznaniu. Trafiłyśmy dobrze, bo na korek. Postanowiłyśmy poruszać się środkiem drogi między dwoma sznurami samochodów. Podeszłyśmy do pierwszego auta, grzecznie stukając w okno. Kierowca lat około 40 nie przerwał rozmowy telefonicznej, ale opuścił szybę.

– Ma pan sprawne hamulce? – spytała Kunia.
– Teraz ściągnij majteczki – wydyszał do słuchawki kierowca.
– Jest groźba wypadku, bo ślisko na drogach – wyjaśniła Malwina. – Proszę się skupić na nas, obywatelu kierowco!
– Poślizg? – zdziwił się czterdziestolatek, patrząc nieprzytomnym wzrokiem na Malwinę. – Moja droga, jesteś śliska? Nie, nie…, jakieś kobiety mnie zaczepiły… Że co? Nie. Rozmawiam tylko z tobą. Halo! Halo!
– I niech pan zapnie pasy – pouczyłam. – Bezpieczeństwo w ruchu drogowym najszybszą drogą do spokojnych i zdrowych świąt.
– Alleluja! – dodała Kunia.
– Bogatego gwiazdora! – dorzuciła Malwina. Ja zaś popatrzyłam na rejestrację, sprawdzając czy jest poznańska. Inaczej musiałabym tłumaczyć, że gwiazdor gdzie indziej nazywany jest świętym Mikołajem.
– Bóg zapłać – odpowiedział kierowca, zapinając rozporek.
Tymczasem my podeszłyśmy do sfrustrowanego właściciela pojazdu, który używał klaksonu.
– Obywatelu, czego wam trzeba? – spytała Kunia.
– Baby, wynocha z drogi!
– Chamstwu na drodze mówimy stanowcze NIE! – krzyknęła Malwina i chwyciła za antenę, grożąc wygięciem jej. Ja zajęłam się wentylem od przedniego koła.
– Ty chłystku! – wrzasnęła Kunia. – Nadal chcesz burzyć porządek i kulturę na drogach?

Uspokoiłyśmy drania, a inni kierowcy już potulnie przyjmowali nasze ostrzeżenia, uwagi i rady. I wiecie, co? Tego dnia na Wildzie nie było ani jednego wypadku. Nawet najmniejszej stłuczki. Bo przeciw nieporządkowi trzeba stanowczo protestować. Szybko i kategorycznie.

piątek, 25 listopada 2011

Pener.

Władek lat 95 zadzwonił do mnie z samego rana, zapowiadając, że ma dla mnie niespodziankę. Fiu fiu, gwizdnęłam pod nosem. Takie sytuacje zdarzają się niesłychanie rzadko, więc z niecierpliwością czekałam na odwiedziny powstańca. Pojawił się równo o 12, czyli w porze, kiedy zazwyczaj siadamy do drugiego śniadania.

– Adela, zapuszczam penera! – krzyknął od progu.
– Co proszę?
– Penera!
– Jakiego penera? – zdziwiłam się.

Owszem, wiedziałam, że w gwarze poznańskiej pener oznacza pijaka i żula w jednym, ale nie miałam pojęcia, dlaczego powstaniec chce go wpuścić. I dokąd. Najpierw jednak musiałam ustalić co innego.

– Władku, odkąd posługujesz się gwarą poznańską?
– Od momentu, gdy postanowiłem zapuścić penera.
– Chyba wpuścić. Ale muszę cię uprzedzić, ja takich typków nie wpuszczę w swoje progi.
– Czy ty mnie słuchasz? Ja zapuszczam penera.
– Chcesz się sam spenerzyć?
– Trochę tak… – ukontentowany powstaniec uśmiechnął się pod nosem.
– Przestaniesz się myć? Zaczniesz się upijać bez umiarkowania? Będziesz kląć? Zamieszkasz pod mostem?
– Nie.
– Hę?
– Adela, ty też hęchasz! – uradował się AK-owiec.
– Mieszasz mi w głowie, to potem hęchać zaczynam! Co chcesz zrobić? Wyjaśnij mi! Ale już! – wrzasnęłam.
– Zapuszczam wąsa.
– Wąsa?
– Penera.
– O kurka!
– Wraca moda na penera – wyjaśnił mój druh. – Ja lubię być na bieżąco. A teraz krzykiem elegancji jest pener.
– Jeżeli zapuścisz penera, to wstępu do mnie nie będziesz mieć. Zapamiętaj to sobie!
– Co ci się w zapuszczaniu penera nie podoba?
– Wszystko!

I po tym przemówieniu wyszłam do drugiego pomieszczenia, by nie być świadkiem, jak Władkowi pod nosem rośnie pener.

czwartek, 24 listopada 2011

Jak błyskawicznie przejść na emeryturę.

Do XX wieku świat nie znał kryzysów gospodarczych, bo nie było emerytów. Wojny, zarazy, kleszczowe zapalenia opon mózgowych, próchnica zębów, mięśniaki, nadżerki, choroby weneryczne, świerzb, rzepa i reumatyzm – to wszystko dziesiątkowało populację ludzką. Starcy powyżej 50-tki stanowili mniejszość, które liczne potomstwo traktowało brutalnie, podrzucając sobie na przemian starą gębę, by po jednym z podrzutów pradziad zdechł lub nestorka rodu wyzionęła ducha.

Jak już wspomniałam, problemy ekonomiczne cywilizowanych państw rozpoczęły się z chwilą wprowadzenia systemu emerytalnego. Prawdziwe nieszczęście stało się jednak w momencie, gdy do tej fanaberii dołączono bezpłatną opiekę medyczną. Na medycznych uczelniach zaczęto kształcić niepotrzebnych światu finansów geriatrów i w końcu świat doszczętnie zwariował.

Jak do tej pory wydaje się, że popełniam tym tekstem harakiri, ale to nie jest prawda. Stojąc w ogonku i oczekując na dostawę chleba z nocnego wypieku, zauważyłyśmy z sąsiadkami, że znaleźli się cwaniacy, którym marzy się zwiększyć drastycznie ilość emerytów i tym samym odebrać nam – emerytkom z dużym stażem – miskę taniego żarcia sprzed nosa. Przeciw temu musiałyśmy zaprotestować.

– To jest skandal! – grzmiała Kunia lat 88. – Jak można dziecku dać na imię w naszych czasach Ignacy?!
– Zgadzam się – przytaknęłam. – To świństwo!
– Mały Ignaś odnajdzie się w piaskownicy – zgodziła się Malwina lat 92 – ale Ignacy może być już tylko stary, znaczy na emeryturze!
– Podobnie jest z Konstantym! – użyłam innego przykładu. – Kostek pobawi się misiem, ale Konstanty ustawi się w kolejce do ZUS i będzie żądał pieniędzy z I filara! To niedopuszczalne!
– Zróbmy listę imion zakazanych – zaproponowała Genowefa lat 85.
– Wypiszmy je na tablicach i zorganizujemy marsz przez miasto – zarządziłam.
– Wieńczysław – rzuciła Malwina.
– Ambroży – dodała Gertruda lat 79
– Dezydery – wtrąciła Pela lat 71.
– Henryk – powiedziała Kunia.
– Co masz do Heniuli?
– A jak taka franca ucieknie z kraju jak Walezy? I ZUS będzie przelewać pieniądze do francuskiego banku?
– No tak. Przeciw Heńkowi też musimy zaprotestować.

Poszłyśmy zgłosić nasz protest i planowany przemarsz przez miasto do biura Straży Miejskiej. Niestety, szef municypalnych popatrzył na nas złym okiem. Okazało się, że dostał na chrzcie Henryk. Postanowiłyśmy go przeczekać. W końcu kiedyś musi pojechac do Francji.

środa, 23 listopada 2011

Dolina niekrzemowa?

W Poznaniu są dzielnice, które położone są wzgórzach. To Winogrady, Górny Taras Rataj, a na górze Przemysła w samym centrum miasta wznoszony jest średniowieczny zamek. Wielu wydaje się, że w tych miejscach myśli ku niebu ulatują i niby ma za tym świadczyć wspomniana budowla obronna, ale tak naprawdę, to ludzie tylko narzekają tam na przeciągi. I prędzej niż później uciekają do dolin. A największa dolina jest na Wildzie.

Wilda nie jest dzielnicą zamieszkaną wyłącznie przez doliniarzy, ale prawdą jest, że jest gdzie się tu zamelinować. I jedno nas jednak łączy ze słynną doliną krzemową. Większość mieszkańców potakuje pierwiastkiem z tablicy Mendelejewa.

Rano spotkałam się w ogonku przed sklepem spożywczym z Kunią lat 88. Oczekiwałyśmy jak zwykle na dostawę świeżego pieczywa i żeby sobie umilić czas zaczęłyśmy plotkować na temat naszego nowego duchownego karmelity bosego. Wtedy zauważyłam, że dużo moich sąsiadek ma zadatki na informatyczki. A na pewno Kunegunda.

– Czy to na pewno jest prawda? – upewniałam się co do informacji na temat rodziców zakonnika.
– Si – odpowiedziała Kunia.
– Śi czy si? – dopytywałam się.
– Si. Jak sigma, nie jak sine siano.
– Ale co to znaczy?
– Si?
– Tak.
– Tak.
– Nie powtarzaj za mną, kochana - poprosiłam.
– Si.
– Ale co to znaczy?
– Co?
– Si.
– Tak.
– Kunia, ja się chyba dziś z tobą nie dogadam…
– Si?
– Es i?
– Si! – uradowała się Kunia.
– Krzem! – domyśliłam się szczęśliwie.
– Co?

Spojrzałam zdezorientowana na Kunię i właśnie wtedy zrozumiałam, że ona jeszcze nie wie, że mieszka w dolinie krzemowej. A mimo to już jej twardy dysk działa, jakby był zainstalowany w północnej Kaliforni. Potem wejrzałam w siebie, szukając w swojej duszy choćby elementarnej cząstki na Si.

wtorek, 22 listopada 2011

To, co mam pod spódnicą.

Uważam się za osobę bardzo szczęśliwą. A to wszystko dlatego, że nie mam już swoich zębów. Żaden ból nie świdruje mojej czaszki, nie wzdrygam się na widok stomatologicznych narzędzi, światło skierowane prosto w oczy kojarzy mi się tylko ze scenami filmowymi pokazującymi śledztwa z minionych (oby!) epok.

Inaczej jest z Władkiem lat 95, który kilka kikutów ma załatanych szlachetnymi kruszcami. Trzeba przyznać, że powstaniec ma tę odrobinę estetycznego wyczucia i złotem oraz srebrem łatał jedynie szóstki i siódemki. Twierdził, że to prawie taka sama lokata jak jedynki, a przynajmniej nikogo nie oślepia błyskiem kruszca.

Nie poruszyłabym tematu wnętrza gębowego AK-owca, gdyby nie sytuacja przy drugim śniadaniu, kiedy powstańcza plomba się poluzowała. Władek poczuł na języku ciało obce, które spontanicznie wypluł na talerzyk. Widok był okropny, dźwięk był okropny, sytuacja była fatalna. Tym bardziej, że grudka złota odbiła się od spodeczka od kawy i zniknęła za krawędzią stołu.
Władek błyskawicznie znalazł się pod stołem.

– Mój drogi, tylko nie zaglądaj mi pod spódnicę!
– No co ty, Adela! Ja złota szukam!
– Co proszę? – żachnęłam się. – Uważasz że to, co posiadam poniżej blatu stołu jest bezwartościowe?
– Adela, zejdź na dywan. Masz dobre oczy. Razem szybciej znajdziemy!
– Ty mnie nie zbałamucisz, Anonimowy Kobieciarzu! Nie będę tarzała się z tobą na dywanie! Mam swoją godność – dodałam dumnie.
– 14 lat temu wydałem na tę plombę dwie emerytury! A wiesz, jak bardzo kurs złota poszedł do góry? Pomóż mi znaleźć.
– Przychodzisz codziennie na drugie śniadania, dostajesz ciepłą kawę i coś słodkiego. I jeszcze ci mało! Chcesz mnie poniżyć!
– Hę?
– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie hęchał!
– Ja chcę cię poniżyć?
– Najpierw zestawiasz moje doły ze złotem, deprecjonując je i stawiając na kruszec, a potem poniżoną chcesz wykorzystać na dywanie! Mam tego serdecznie dość!
– Jest! Nareszcie!
– Co ty robisz na moim dywanie?!

Pochyliłam się, by zerknąć pod blat. Zobaczyłam Władka, który studiował swoją polisę ubezpieczeniową i druk napisany drobną czcionką. W ręku trzymał kulkę kruszcu. Wściekła zaprotestowałam, mocno ściskając kolana.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Brakosław lat 38.

Wczoraj oficjalnie dowiedziałyśmy się, że nasza parafia będzie bogatsza o nowego duchownego. Okazał się nim zakonnik Ordo Fratrum Carmelitarum Discalceatorum Beatae Mariae Virginis de Monte Carmelo, czyli karmelita bosy. Proboszcz zaprosił go do wygłoszenia kazania i braciszek lat 38 wspiął się boso na ambonę.

Następne 15 minut wstrząsnęło sercami i duszami żyjącymi w naszej dzielnicy. Pozwolę sobie zacytować możliwie najwierniej, co się działo w kościele Zmartwywstania Pańskiego w Poznaniu.

– Mam na imię Albercik i dopuszczam dialog podczas moich kazań – rozpoczął miło elegancki karmelita, mimo że na boso. – Lubię zdrabniać imiona i chwalić imię naszego Pana i Syna Jego Jezuska Chrystuska. Ale nie dopuszczam, by mi ktokolwiek przerywał. Jeśli ktoś chce coś wtrącić, to proszę o podniesienie ręki.

Kunia lat 88 ostatnio jest bardzo wyrywna, więc nie zdziwiło mnie, że to właśnie ona pierwsza podniosła rękę.
– Tak, siostro? – spytał młodszy o pół wieku braciszek.
– Mam na imię Kunia – przedstawiła się Kunia.
– Czy jeszcze ktoś z naszej trzódki chce się przedstawić?
Kunia w tym momencie chyba pożałowała, że dała się tak bezproblemowo dołączyć do trzódkowego zbioru, ale należy jej oddać, że na twarzy dzielnie trzymała beznamiętny wyraz lica pokerzystki.
– To ja powiem wam, o co chodziło naszemu kochanemu Jezuskowi, gdy przekazywał nauki swego Ojca Jehówka. Wyraża się to w myśli, że syci będą biednymi, a odziani nagusami. Szczerbate zostaną top modelkami, a bosi zostaną obuci. To mówi nam modlącym się żarliwie i sążniście jedno…
W tym momencie rękę podniósł stojący obok mnie Władek lat 95. Szturchnęłam go w bok, by się nie wygłupiał, ale było już za póxno, bo nasz braciszek to zauważył.
– Mam na imię Władek – rozpoczął Władek. – Czy mogę wyjść do toalety?
– Oczywiście, Władziu – zgodził się karmelita. – Ale następnym razem załóż cewnik. To na czym stanąłem?
Teraz rękę podniosła Malwina lat 92.
– Mam na imię Malwina. Stanęło na butach.
– Dziękuję, Malwińciu – podziękował braciszek. – To mówi nam o braku! Jeśli chcecie mieć dużo u Jezuska, to teraz musicie mieć braki. Zrobię wszystko, żeby wam brakowało! – obiecał na koniec pierwszego kazania karmelita bosy.

A my… My zadrżałyśmy. Ja sama zaczęłam się żegnać ze swoimi koronkami i falbankami… I do kogo na to skierować protest? Do Jehówka? Chyba nie wypada….

niedziela, 20 listopada 2011

Barbecue.

Na poznańską Wildę dotarła niska temperatura i sporo moich sąsiadek oraz sąsiadów przeniosła grille z balkonów do salonów. Większość ustawiła je wprawdzie nie przed telewizorami, ale mimo to w zasięgu ręki. Kunia lat 88 powiedziała mi, że uwielbia oglądać „Złotopolskich”, gdy skwierczy na węglu kaszanka z Biedronki. Gertruda lat 79 zaś stwierdziła, że dopiero z polską odmianą barbecue zrozumiała, co oznacza ognisko domowe. Że lubi ze swoim Waldemarem lat 81 grać w oko nad paleniskiem i może oszukiwać, gdy dmuchnie dymem w oczy męża. Natomiast Halina lat 63 w ogóle odłączyła piec gazowy, łącząc pichcenie z podnoszeniem temperatury w pomieszczeniu. Jestem poznanianką z urodzenia – i choć dotąd miałam awersję do grilla na balkonie, to teraz zaczęłam rozglądać się za promocjami na grille – zatem zafrapowała mnie możliwość wprowadzenia oszczędności.

Akurat odwiedził mnie przyszły prezydent RP, czyli tomasz.ka 2015 – krewniak, a zarazem hultaj i obibok, lecz z zadatkami na najważniejszy stolec w ojczyźnie – i poprosiłam go o radę w kwestii nowych źródeł energii cieplnej. Problemy polskiej energetyki były konikiem huncwota, więc bardzo wciągnął się w dyskusję.

– Ciociu, jakie programy najchętniej oglądasz w telewizji?
– Zwykle przełączam między kanałami informacyjnymi – przypomniałam huncwotowi. Dawno u mnie nie był, to mógł zapomnieć.
– W takim razie grill ustawiłbym przy telewizorze. Niech dym idzie w oczy stronniczych dziennikarzy.
– Myślałam o tym, by przed snem nagrzać sypialnię…
– Przerobimy abażur od starej lampy, podłączymy do niego rurę od odkurzacza…. Zaraz, trzeba dokupić kilka rur!
– Po co mi rury?
– Ciociu, będziesz mogła manewrować rurami. Raz puścisz przez nie ciepły dym do sypialni, a nad ranem do łazienki. Będzie git – zawyrokował.
– Prezydent może używać słowa „git”? – zdziwiłam się.
– Git prezydent tak.
– Jak rozumiem, powinnam stale utrzymywać ogień? Czy to aby politycznie?
– Ech, póki urzęduje prezydent bez przydomka git, to trzeba samemu sobie radzić. Zresztą wykorzystamy to w kampanii. Zrobimy bezpłatne ogłoszenie reklamowe o nowych źródłach energii przy grillu.

Kiwnęłam głową, zgadzając się z argumentami tomasz.ka 2015. I rzuciłam się na ulotki reklamowe ze sklepów. I tu muszę zaprotestować: jak można nie promować grilla, gdy pełnia sezonu?!

sobota, 19 listopada 2011

Jebitwa.

Wielokrotnie stawiałam sobie pytanie, czy życie to jebajka, czy może jebitwa. I zawsze kiedy opuszczałam gardę, to ktoś wymierzał mi siarczystego policzka. Na szczęście panujące religie nie są sfeminizowane, więc nigdy nie musiałam nadstawiać drugiego połaci swojej twarzy. Mimo to boleśnie doświadczałam, że życie to jebitwa, a nie wypiewana przy akompaniamencie bałałajki jebajka.

Skojarzyłam to sobie w chwili, kiedy razem z Władkiem lat 95 zajadaliśmy się drugim śniadaniem, na które podałam jabłecznik z kulką lodów oraz kawę z cynamonem. Powstaniec miał nieszczęśliwą minę, co źle mi się komponowało ze smakołykiem, który znikał nam błyskawicznie z talerza.

– Co siedzisz taki naburmuszony? – spytałam z troską w głosie.
– Skończyła się kampania przedwyborcza i znów wszyscy mają w dupie biednych. Nie lubię być w niczyjej dupie!
– Znowu się wyrażasz prostacko?! – podniosłam głos, jednocześnie załamując protestująco ręce.
– Adela, chciałabyś znaleźć się w dupie premiera?
– Nie – przyznałam uczciwie.
– A w ministerialnej dupie?
– Też nie i to niezależnie od płci człowieka z teką. Ale nie znajduję się w niczyim zadku – zaoponowałam. – Siedzę tutaj przy tobie. Halo! Widzisz mnie?
AK-owiec spojrzał na mnie płaczliwym wzrokiem.
– Ech, gdybyś miała taką emeryturę jak ja, to byś zrozumiała moją dupną metaforę. Teraz to możesz się tylko wymądrzać, a ja muszę walczyć.
– Życie to jebitwa – przytaknęłam.
– Co?
– No przecież nie jebajka!
– Hę?
– Władku, zamiast hęchać powinieneś się wziąć za bary ze swoim życiem. Rozłożyć jebitwę na łopatki.
– Znaczy co mam robić?
– Może powinieneś postarać się o posadę parkingowego?
– Co za głupia myśl – oburzył się powstaniec. – Widziałaś kiedykolwiek manifestację parkingowych przed kancelarią premiera? Jeśli mam walczyć, to na ulicy! Walczyłem w 1944 roku w Warszawie! Dziś nie dam się zepchnąć do kanału, jakim jest praca na parkingu!

Spojrzałam z politowaniem na mego druha i taktownie przemilczałam jego stanowisko. Nie chciałam z nim toczyć kolejnej jebitwy.
Musiałam zbierać siły na ważniejsze protesty.