środa, 30 listopada 2011

Rozrywka w gospodarstwie rolnym.

Niedaleko mojego miejsca zamieszkania w Poznaniu znajduje się ulica Rolna. Przed wojną tatuś wraz z sąsiadami chodził tam na mecze Warty Poznań. Przez przyjezdnych kibiców byli nazywani wazeliniarzami, bo jako poznaniacy z urodzenia lubili oszczędzać i ani im się śniło wydawać pieniądze na bilety. Ja się urodziłam w 1937 roku, więc tatuś musiał oszczędzać na moją wyprawkę, fajowy wózek spacerowy, czy porcelanową lalkę, jedną z takich, jakimi handlował subiekt Rzecki w sklepie Wokulskiego. Zatem to było najzupełniej naturalne, że tatuś wspinał się na okoliczne drzewa albo wdrapywał się z sąsiadami na ogrodzenie, by widzieć, jak nasi wbijają gola przyjezdnym. Niestety, organizatorzy walczyli o wpływy do kasy klubowej i w końcu pomalowali ogrodzenie wazeliną. Tatuś się ślizgał, sąsiedzi się ślizgali, wszyscy klęli, no i poddali się, wykupując bilety na trybuny. W taki właśnie sposób straciłam cotygodniową radość, jaką sprawiały mi kupowane przez tatusia wielkie malinowe lizaki.

Zaczęłam od wspominek, które oddają to, co dziś ważne jest na polu rozrywki w gospodarstwie rolnym. Mam na myśli lizanie. Na wsi najważniejsze jest wywalenie jęzora i lizanie ekranu odbiornika telewizyjnego. Typowe „chlup, ślurp” przemieszane ze „ślarp, chlarp, flarp”, a dziennikarz kanału informacyjnego tej czy innej telewizji staje się – jak dla mnie – zbyt świecący, a przez to niewiarygodny.

Chłop i baba chłopa (na wsi jeszcze istnieje i ma się zupełnie dobrze paternalistyczny model rodziny) gapią się w telewizor i liżą z ekranu wszystko to, co wygląda na glamour. W ten sposób chłop z babą starają się zglamouryzować, by być na czasie, tak zwanym „on the top” i wyjść sucho spod deszczownicy na polu w długie dni bez opadów atmosferycznych.

Jeszcze do niedawna wysoka kultura docierała na glebę, czarnoziem i ił oraz skiby głębokie, przemykała się między kłosami zboża, a Janosikowa Maryna w ogóle nie myślała, żeby na stogu siana rozłożyć nogi przed harnasiem. Nie czuła imperatywu kategorycznego. Owszem, na wsi rzucało się przekleństwami pod bronę, pług czy kombajn, ale wszystko to było delikatniejsze niż „Taniec gwiazd z sianem” na miejskim wymuskanym parkiecie.

Teraz czas na mnie: trzeba zmienić wieś! Lepper nie żyje, a ksiundz Natanek ukrył się zbyt głęboko. Trzeba zrobić coś, co odbuduje jej tożsamość. Miasto ma kocie łby. Może wieś trza wybrukować świńskimi łbami? Krowimi? Witosowymi? Pawlakowymi? A może miejskimi? Idzie tylko o to, by wieś miała nadal swój swojski reset. Bimber, a nie jakieś pisane patykiem wina!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz