sobota, 15 października 2011

Kazanie.

Wikary lat 38 – ten, co nie chciał, bym posługiwała się jego imieniem – opowiedział mi pewnym wydarzeniu, którego był świadkiem. Otóż przedstawiciele wielu parafii dostali od biskupa pomocniczego zaproszenie do seminarium duchownego na zajęcie dydaktyczne pewnego księdza profesora, który na klerykach i diakonach stosował nową technikę perswazyjną. Wszystko po to, by nauczyć ich, jak docierać do bebechów przeciętnego wiernego, czyli zarówno jego podświadomości jak i nadświadomości.

Wikary w towarzystwie gości z innych poznańskich parafii znalazł się w schodkowej sali wykładowej w seminarium. Usiadł z boku, a prowadzący zajęcia ksiądz profesor przechadzał się na dole między dwoma tablicami. Zaczął wygłaszać wykład, w którym instruował przyszłych duszpasterzy, jak dotrzeć do statystycznego wiernego płci męskiej, który często woli stać przed sklepem, trzymając w ręku butelkę piwa niż pójść na niedzielną mszę świętą.

– Jak wy chcecie kazaniami trafić do wiernych? – grzmiał wykładowca. – Cytatami ze świętego Bernarda z Clairvaux? Zdejmujcie sutanny!
Nastąpiła konsternacja, ale diakoni i klerycy posłusznie ściągnęli sutanny. Byli przygotowani na niekonwencjonalne zabiegi księdza profesora. Po chwili siedzieli w spodniach, bluzach z kapturem, podkoszulkach i T-shirtach. Niektórzy mieli tatuaże, które wyzierały spod dekoltu i rękawów.

Prowadzący zadał kluczowe pytanie:
– Co czujecie?
– Nie będę używał wybujałych metafor! – zgłosił się jeden z uczestników wykładu.
– Pasi! – odpowiedział ksiądz profesor, który cały czas paradował w sutannie.
– Zabiję w sobie filozofowanie – zadeklarował drugi.
– Pasi! – krzyknął rozradowany prowadzący.
– Moje usta staną się zdecydowane, a nosem nie będę kręcił na żadną prawdę!
– Pasi! – wrzasnął ucieszony ksiądz profesor.
– Będę dobry jak zimne piwo – wyznał kolejny kleryk. Twarz księdza profesora spoważniała. Skupił się i po chwili uroczyście podsumował:
– Amen.
Wikary lat 38 był tą sceną zgorszony, ale dostał nakaz od biskupa pomocniczego, by dostosował się do wskazówek księdza profesora.
– Ciociu Adelo, ja nawet nie wiem, jakie oni piwo piją! – żalił się wikary, przytulając się do mojego biustu i mocząc mi łzami wyjściową garsonkę.
– Jasne, kochasiu – głaskałem głowę bezradnego wikarego. – Jasne pełne.

W duchu jednak protestowałam, by tak szlachetne dziecię lat 38, jakim był wikary, zmuszać do misjonarskich kroków chrystianizacji wildeckich ochlapusów. Po prostu żal...

piątek, 14 października 2011

Niemal w każdym z nas tkwi chęć do zrobienia czegoś niepowtarzalnego, oryginalnego i nowego. Ja chciałam napisać opowiadanie o tytule dłuższym niż jego treść. I kiedy zasiadłam nad kartką papieru pojawił się mój krewniak, huncwot i obibok, czyli tomasz.ka. I zapodał mi opowiadanie. Skonstatowałam to ze smutkiem, ale uczciwie przytaczam:


"Próba świadomego ograniczenia imponderabiliów w perspektywie wyalienowanej jednostki ludzkiej w ujęciu subiektywnym do postawienia a posteriori jednej śmiałej tezy ukierunkowanej na obalenie obiektywnych (taka percepcja!) mitów skonstruowanych na bazie emanacji nietrzeźwego Umysłu i zneutralizowanej, bo stępionej Emocji zdiagnozowanej alkomatem zdyscyplinowanej, konsekwentnej i wszechstronnie wyedukowanej trzyosobowej jednostki prewencji Policji na drodze szybkiego ruchu w okolicach Samoklęsk Dolnych wyremontowanej dzięki subwencjom Państwa oraz aktywności Sołtysa wybranego w wyborach wolnych i demokratycznych przeprowadzonych w aurze unoszącego się zapachu pestycydów zmieszanego z wonią bielizny żony lokalnego dostojnika państwowego powodującego u osoby zainteresowanej zanik ruchów frykcyjnych na rzecz zgagi przy jednoczesnym braku w zasięgu ręki reklamowanego w środkach masowego przekazu remedium kojącego somatyczne dolegliwości w konsekwencji zmuszającego zainteresowanego do aplikacji środka nie dotowanego, nie doustnego (czopek) wyzwalającego niekontrolowane przejawy obłędu objawiającego się formułowaniem idei Platońskich uzewnętrzniających się hańbiącym aktem katharsis powodującym jednocześnie sprzeciw społeczności internetowej żyjącej w stanie prawej i bogobojnej tradycji literackiej nie dopuszczającej innych tautologii jak miłość, prawda i pachnące kwiatki wzruszająco pokryte rosą poranną na zapomnianym wrzosowisku.


CZĘŚĆ PIERWSZA I OSTATNIA

- Tato! A pani na katechezie spytała, czym jest życie.
- Życie, moje dziecko, jest permanentnym metabolizmem przeplatanym z incydentalnymi kopulacjami na drodze do zanegowania istnienia duszy. Amen.
- Amen, tatusiu."


No cóż, ja zrobiłabym to lepiej, ale nie jako pierwsza. I to moje dzisiejsze nieszczęście...

czwartek, 13 października 2011

Zakrapiane imprezy.

Nie jestem dewotką. Owszem, chodzę na niedzielne msze święte, z tym że kazań słucham już piąte przez dziesiąte, ale za to przyjmuję co roku kolędę, wypisuję na drzwiach K+M+B z bieżącym rokiem i wywieszam flagi Watykanu w święta kościelne. Wiem, co to dekalog i nie boję się pomóc bliźniemu. Nierzadko grzeszę, ale spowiadam się, bo potrzebuję być co jakiś czas święta. Rodzice mnie ochrzcili, dlatego chcę być pochowana w poświęconej ziemi. Toteż również na ten cel odkładam pieniądze z comiesięcznej emerytury.

Okazja do małego rabatu nadarzyła się dzisiaj, gdy odwiedził mnie jeden z dwóch wikarych z parafii Zmartwychwstańców (prosił o nie podawanie imienia, ale zapomniał zastrzec sobie liczbę lat. Dlatego występuje tu jako wikary lat 38). Wziął mnie z zaskoczenia, prosząc tak:

– Ciociu, ludzie cię tak lubią, że wpuszczą do każdego zakamarka. A mnie chodzi o to, by pokazać się na kilku imprezach.
– Po co? – spytałam rzeczowo.
– Chciałbym by te przyjęcia były zakrapiane – odpowiedział tajemniczo wikary, jak już wspomniałam wcześniej, lat 38.

Popatrzyłam na duchownego spode łba, ale zgodziłam się, bo jak już wcześniej zaznaczyłam, kocham bliźnich, a szczególnie takich przystojniaków, jakim był wikary lat wciąż zabójczo mało.

Wikarego zaprowadziłam najpierw do Wacka lat 57, bo wiedziałam, że świętuje wyjazd do sanatorium swojej połowicy Lilki lat 55. Natknęliśmy się tam również na kilka innych osobników, w tym Waldka lat 33, Włodzia lat 61, Benia lat 50 oraz Heniulę lat 68. Wszyscy pili mocne alkohole, a wyrzucone na dywan trawki z butelek polskiej żubrówki omal nie stworzyły na podłodze siennika.

– Owieczki – rozpoczął uroczyście wikary lat 38. – Chcieliście zakrapianej imprezy, to ja wam zakropię.
Wyciągnął zza sutanny metalowy półmisek, potem pół litra święconej wody w plastikowym pecie, nalał do naczynia, na koniec wyciągnął zza pazuchy kropidło i zwilżył biesiadników chłodną, święta cieczą.
– Jak my mamy teraz po tym pić? – zapytał Wacek, który jako gospodarz czuł na sobie odpowiedzialność za jakąkolwiek reakcję.
– W sumieniu własnym to rozstrzygnijcie! – zawyrokował wikary i wyszedł z lokalu.

Podobne sceny rozegrały się jeszcze w kilku mieszkaniach. Chodziliśmy dopóki wikaremu nie wyczerpało się pół litra wody święconej. Zostawialiśmy po sobie skonsternowanych konsumentów napojów wyskokowych, którzy od rąk unoszących się do toastu układali je do modlitwy. Bardzo interesujące przeżycie.

W sumie nie miałam powodu do protestu. Nałóg trzeba zwalczać. Tym łatwiej, gdy dostaje się do tego upust na własny pochówek.

środa, 12 października 2011

Nabrzmiałe jądra Pafnucego.

Pafnucy lat 43 nabrał ochoty na drugą butelkę bełta, ale nie miał w kieszeni wystarczającej ilości grosiwa. Wpadł w tej sytuacji na pomysł, by pójść do Celinki lat 47, która prowadziła salon fryzjerski dla pań. Akurat nie było klientek, więc stłukł o bruk pustą butelkę po tanim winie, aż uzyskała kształt tulipana, otworzył zamaszyście drzwi do salonu fryzjerskiego i wpadł na Celinkę, chcąc ją przestraszyć. Nie chodziło mu o cały dzienny utarg, lecz dwa bankknoty o najmniejszym nominale. Chciał mieć na górkę, bo był jeszcze na tyle trzeźwy, że pomysłał o zrobieniu zapasu na zapicie jutrzejszego kaca.
Celinka to kobieta, dla której mam wielki szacunek. Wynika to z tego, że potrafi położyć najpotężniejszego dryblasa i przy tym w ogóle się nie spocić. Tajemnica jej skutecznej przemocy (Celinka jest czterokrotną rozwódką) tkwi w posiadaniu czarnego pasa. Karate i judo ma w małym palcu lewej ręki. Ale o tym nie wiedział Pafnucy. Nie wiedział też, że Celinka dawno nie miała mężczyzny, za co winę ponosi profil jej salonu – po prostu przychodzą do niej tylko kobiety.

Było późne piątkowe popłudnie. Rozłożony na podłodze Pafnucy nie był do końca pijany, wykazywał żywy kontakt zkobiecą naturą Celinki, więc ona nie zastanawiała się długo. Zamknęła wcześniej salon, zasunęła rolety i po chwili pierwszy raz wykorzystała Pafnucego. Łobuz początkowo nawet chciał uśmiechnąć się pod nosem, ale przeszkadzał mu knebel. Pozostałe członki jego ciała ufnie przyjmowały niespodziewaną inicjatywę Celinki, ale po trzecim razie już chciał się wyrwać. Na próżno.

Niemożliwym jest nasycić kobietę, która jest istotą kosmiczną, zapewne wyplutą przez Czarną Dziurę.

Życie na Wildzie w miniony weekend toczyło się pobożnie i tradycyjnie: ludzie poszli na wybory, byli na festynie bezdomnych, wybrali się na spacery. Posprzątali obejścia, odkurzyli dywany, zrobili przepierki. Leniuchowali, bimbali, dłubali w nosie. Tylko w salonie fryzjerskim Celinki znajdującym się w suterenie pod 17 działy się sprawy niezwyczajne. Pafnucemu wydawało się, że już więcej nie będzie mógł, ale Celina miała bardzo sprawne dłonie. Uciskając mu rytmicznie jądra doprowadzała do erectio pijaka i rozbójnika w jednym, po czym bezlitośnie go dosiadała.

Celinka zaspokoiła się dopiero w poniedziałkowe południe. Zmyła sobie makijaż z twarzy, następnie nałożyła nowy, ubrała się i rozwiązała Pafnucego. Przed wyjęciem knebla uprzedziła go, że jakiekolwiek skargi spowodują przedłużenie aresztu. Dlatego mężczyzna wyszedł z lokalu bez słowa. Zataczając się, natknął się na mnie.

– Pafnucy – fuknęłam – ty się jeszcze zataczasz?! Tak od piątku?
– Ciociu, to przez nabrzmiałe jądra! – wystękał.

Wzruszyłam ramionami i poszłam do Celinki, by skrócić sobie grzywkę. Dopiero tam się dowiedziałam, jak można ukarać bezczelnego napastnika.

wtorek, 11 października 2011

Skąd się wzięłam?

Do premiera Tuska podszedł podczas kampanii wyborczej Pan Paprykarz i zadał pytanie: „Jak rzyć?”. Pierwszy minister był bardzo skonfudowany intymnym pytaniem o żonę, więc zamilkł, lecz z pomocą przyszli mu dziennikarze, którzy odczytali słowa Paprykarza bardziej banalnie, podsuwając pod nos Donalda wątek egzystencjalny. Niestety, w tym wypadku premier też dał plamę, bo w gruncie rzeczy mało ma do powiedzenia w temacie życia. Rzyci też.

Nastała jesienna plucha, za oknem nieraz już siąpał kapuśniak, hulał nieprzyjemny chłodny wiatr, a liście nie od dziś żegnają się z gałęziami, ruszając w krótką drogę ku ziemi. W takiej sytuacji jestem opatulona ciepłą kołdrą i staram się przeciągać moment otwarcia oczu. Cisną mi się wtedy do głowy różne problemy filozoficzne. Dziś pomyślałam, skąd się wzięłam. Ledwo ta myśl przemknęła mi przed oczami, już wiedziałam, że nie ma sensu wybierać się po odpowiedź do kancelarii premiera.

Wetknęłam myśl za gumkę moich fig i zaczęłam się ubierać. Umyłam zęby, zrobiłam makijaż, nastawiłam muzyczkę w radio, ale „skąd się wzięłam” nadal cisnęło mnie w pasie. Dlatego przełożyłam pytanie do kieszeni palta, wzułam trzewiczki, narzuciłam ubranie zwierzchnie i ruszyłam przed sklep na dole. Przed składem spożywczym stał już ogonek uformowany przez sąsiadki wypatrujące furgonu, który lada chwila miał przywieźć świeże pieczywo.

– Cześć, Adela – pierwsza powitała mnie Kunia lat 88.
– Dzień dobry, skarbie – przyłączyła się do serdeczności Malwina lat 92. Podobnie zachowała się Mania, Wiesia i Kazia. Pozostałe sąsiadki tylko kiwnęły głowami.
Zlekceważyłam symptomy ciepła, jakim mnie darzyły.
– Skąd się wzięłam? – burknęłam.
– Że co? – zdziwiła się Wiesia.
– Hę? – zawtórowała jej Kazia.
– No jak, to, Adela, zeszłaś od siebie – wyjaśniła mi możliwie najspokojniejszym głosem Kunia.
– Och, nie! Skąd się wzięłam w ogóle?
– Miałaś tatusia – zaczęła wyjaśniać Mania – miałaś mamusię. No i tatuś przydybał mamusię…
– Dość! – ucięłam te głupie słowa. – Mnie interesuje wymiar filozoficzny tego pytania!
Dziewczyny spojrzały na siebie z niepewnością. Pokręciły głowami, podparły ścianę kamienicy i zapatrzyły się w czubki swoich butów.
– O, dostawczak jedzie! – krzyknęła Kunia.

Wszystkie dziewczyny się rozochociły, pchając się jedna na drugą w kolejce. Wrócił im humor. A ja? Ja też kupiłam świeży bochen chleba. Miał tak chrupiącą skórkę, że ślinka mi pociekła.

poniedziałek, 10 października 2011

Człowiek się cieszy, że nie jest gorzej niż źle.

Wczoraj 5 minut po 21 ktoś zadzwonił do mych drzwi. Pomyślałam, kie licho? Okazało się, że na klatce schodowej sterczał Władek lat 95. W ręku trzymał butelkę szampana. Gdy uchyliłam szparkę w drzwiach utrzymywanych na łańcuchu, Władek odkorkował szampana i potraktował mnie strumieniem wyskokowego napoju.
Prychnęłam z niezadowolenia.

- Czy ja wygrałam wyścig formuły F1?
- Zdejmuj łańcuch, Adela! - zażądał powstaniec. - Muszę zaparkować w twoim garażu!
- Jest późno! Uciekaj stąd!
- Nie wygłupiaj się! Otwieraj!

Co robić, otworzyłam druhowi, ale gnębiły mnie najgorsze przeczucia. Przedwojenna metryka Władka była pożółkła, ale jego temperament nadal mienił się w kolorach piekielnych, czyli krwisto-czerwonych.
- Ale co się stało? - spytałam.
- Nie znasz wyników wyborów? - zdziwił się AK-owiec.
- Nie.
- Jak to?
- Tak to! - wkurzyłam się.
- Dżao nie wygrał!
- Dżao?
- Dżao! Ten od Andżeli.
- No i?
- Nie jesteś ciekawa, kto wygrał?
- Kto?
- Donald!
- Też na D.
- Co?
- Donald jest na D podobnie jak Dżaosław Kaczyński. Co to niby za różnica?
- Nie widzisz różnicy między Donaldem a Dżao?
- Jeden lepiej się nosi od drugiego?
- Ach, nie tylko to.

Władek posępniał, bo myślał, że znajdzie we mnie kompankę do kieliszka. Tymczasem mnie ten szampan stawał w gardle. Bąbelki są dobre tylko o północy, ale żeby podawać je o 21 - to już gruba przesada.

- Czy ty wiesz, że kryzys wybiega zza zakrętu? - zaskoczyłam powstańca.
- Że co?
- Dżao dostanie maczetę do rąk.
- Aaa, gadasz pierdoły.

Władek machnął ręką i wyszedł z mieszkania. Ale wiem, że wkrótce wróci i sam mnie bęzie namawiał do protestów. Już ja go znam!

niedziela, 9 października 2011

Zbieranie liści.

Nasi lokalni bezdomni wymyślili kolejną akcję. Zdzicho lat 48 oraz Maryś lat 53 postanowili z okazji rozpoczynającej się jesieni zorganizować akcję zbierania liści. Zbierać liście mieli oni, my mieliśmy tylko je dawać. Bezdomni dobrze obmyślili termin happeningu. Miał on się odbyć tuż po niedzielnej sumie, gdy człowiek aż rzyga od świętości i dla równowagi powinien komuś przywalić. Zdzicho i Maryś postanowili przyjąć te razy prosto na twarz.

Bardzo mnie to zaskoczyło, więc już w sobotę po południu poszłam na spacer do Parku im. Jana Pawła II w Poznaniu, by odnaleźć kręcących się przy ulicy Dolna Wilda bezdomnych. Chciałam zrozumieć, jaki sens może mieć ich inicjatywa. Ujrzałam ich, jak odpoczywali po ciężkim dniu, rozciągając się na jednej z ławek.

– Witajcie, kochane smyki! – przywitałam się grzecznie, bo bardzo lubiłam i przywiązałam się do bezdomnych będących solą naszej lokalnej ziemi.
– Dzień dobry, ciociu Adelo – wybełkotali, bo już zdążyli łyknąć kilka bełtów. A bełkocze się jedynie po bełtach.
– Chciałam nawiązać do waszej nietypowej, jutrzejszej akcji. Czy wy naśladujecie Jezusa Chrystusa?
– Nie, jesteśmy zbyt ambitni – odpowiedział Maryś.
– Mamy zamiar przelicytować Zbawiciela – wyjaśnił Zdzicho.
– Jak to?
– Jezus po jednym uderzeniu nadstawiał jedynie drugi policzek – przypomniał Maryś. – Nas bardziej interesuje prawo serii.
– Właśnie, jeśli już ktoś nas lutnie w ryło – zawtórował Zdzicho – to czemu nie miałby powtórzyć? Aż do momentu, gdy się zmęczy. Zresztą spójrz ciociu na to drzewo, pod którym wypoczywamy.

Siedzieliśmy pod kasztanem, a jego podsuszone liście w barwach złotych, płomiennych i gdzieniegdzie jeszcze zielonych szeleściły w rytmie wiatru, który łagodnie dął w małe żagle.
– Spojrzałam. I co dalej?
– Sporo ich. Chcemy być jak to drzewo. Zapuścić korzenie na Wildzie i nie dać się stąd wypędzić – wyznał Zdzicho.
– Znaleźliśmy niszę – ożywił się Maryś. – Ludzie potrzebują kogoś, komu chcą przywalić. Jesteśmy gotowi na wildeckie liście.

Zastanowiłam się, jak wiele barw niesie ze sobą jesień. Obcałowałam bezdomnych po policzkach i wróciłam do domu.