sobota, 29 września 2012

Blaszczenie pytonga.

Z Kunią lat 90 ponownie przeprowadziłyśmy sondę, pytając mężczyzn z poznańskiej Wildy o ich hobby. Wydaje się, że właśnie poprzez pasję poznajemy dogłębnie drugiego człowieka. Wyniki sondy dały nam do myślenia. Mianowicie w najdrobniejszym szczególe nie różniły od badania sprzed kilkunastu miesięcy. Okazuje się, że mężczyźni w swych upodobaniach są bardzo stali.

Odpowiedzi na pytanie „Jakie hobby lubisz/lubiłeś najbardziej?” zaskoczyły mnie na tyle, że postanowiłam tego nie komentować, a tylko wiernie przytoczyć zeznania mężczyzn z Wildy:

Kajetan lat 67: „pucować torpedę”;
Bazyli lat 70: „czochrać predatora”;
Eugeniusz lat 43: „smyrać gwoździa”;
Walery lat 58: „fasować szwunga”;
Dionizy lat 89: „brechtać serdla”;
Konstanty lat 66: „klepać rynnę”;
Witold lat 59: „szlifować stalagmit”;
Bronisław lat 74: „iskać fistaszka”;
Kleofas lat 33: „musztrować jungsa”;
Czesław lat 62: „prężyć strunę”;
Mieszko lat 28: „skakać małysza”;
Szymon lat 55: „cyklinować klepkę”;
Włodzimierz lat 91: „urwać sopla”;
Euzebiusz lat 29: „czarować różdżkę”;
Gwidon lat 70: „wyżymać pisiora”;
Bernard lat 49: „plumkać wajchę”;
Zdzisław lat 56: „bić wacława”;
Bogumił lat 45: „ciskać kałasza”;
Roch lat 64: „dobruchać kata”;
Walenty lat 91: „trenować wyciora”;
Tadeusz lat 67: „błogosławić plebana”;
Bożydar lat 26: „niańczyć smerfusia”;
Wiesław lat 87: „podkręcać knota”;
Kazimierz lat 52: „karczować foresta”;
Lucjan lat 61: „nękać jaszczura”;
Przemysław lat 46: „Blaszczyć pytonga”.

I na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że mężczyźni na poznańskiej Wildzie lubią tak wiele różnych i dziwnych rzeczy. Taa, na pierwszy rzut oka…

piątek, 28 września 2012

Brandzeletki.

Inicjatywa wyszła od Elwiry lat 77, która za namową proboszcza postanowiła na poznańskiej Wildzie zasiać ziarno ładu i przyzwoitości.

– Mamy błogosławieństwo księdza proboszcza – oznajmiła – oraz obietnicę, że od każdej duszy przyprowadzonej do kościoła mamy jedną poranną mszę świętą w naszej intencji.
– Ale co mamy robić? – dopytywała się Kunia lat 90.
– Ładne kropidło – uznała Malwina lat 92, przyjmując podarunek z rąk Elwiry.
– Czy naprawdę ja muszę dźwigać to ciężkie wiadro ze święconą wodą? – skarżyłam się.
– Najpierw musimy zlokalizować brandzeletkę, a najlepiej kilka w większej grupie, potem ją lub je osaczymy i kropidłami maczanymi w wiadrze ze święconą wodą zagnamy do kościoła. Tam przejmie je ksiądz proboszcz.
– Jak wygląda brandzeletka? – indagowała Kunia.
– Ksiądz proboszcz prosił byśmy kierowały do niego zwłaszcza młode dziewczyny na wysokim obcasie. Ryba jest symbolem chrześcijan, więc wielebny słusznie skarżył się, że brakuje mu młodego narybku. Katolicki basen musi być zarybiany.
– Ale kim są te brandzeletki? – dociekałam.
– To dziewczyny, które brandzlują się grzechem – odrzekła Elwira. – Tak to zdefiniował nasz pasterz.
– Brandzlują się? A co to znaczy? – zdziwiła się Lwinka.
– No właśnie – poparłam Malwinę. – Brandzel to przecież skórzana wyściółka do butów. Podpodeszwa. Czy to oznacza, że spotkamy je u szewca?
– Ksiądz proboszcz wspominał, że bradzeletki lubią często kląć.
– Boję się trochę – przyznałam uczciwie. – Te młode dziewczątka mają dużo siły. A jeśli wyrwą wam kropidła i użyją ich do brandzlowania? Wszystko pójdzie w papcie i nie pomoże nawet chluśnięcie wodą święconą z wiadra.
– Nastolatki mogą potraktować z buta – obawiała się Kunia. – Zdeptać okrutnie naszą misyjną inicjatywę.
– Chcecie poranną mszę w waszej intencji? – spytała zadziornie Elwira. – No to jazda!

Na takie dictum nie znałyśmy sensownej odpowiedzi. Poszłyśmy zaczaić się koło punktu, gdzie pracował dzielnicowy szewc. Niestety, żadnej brandzeletki na szpilakch nie przyuważyłyśmy. W końcu zapytałyśmy szewca, czy zna może jakąś, ale on tylko niegrzecznie zaklął.

No cóż, chyba nie będzie mszy w naszej intencji...

czwartek, 27 września 2012

Każdy pijak lubi ferment.

Dzisiejszy poranek nie był zaskakujący. Stałyśmy w ogonku, gdzie wyglądałyśmy furgonu ze świeżym pieczywem z nocnego wypieku. Było dość chłodno i żadna z nas nie kwapiła się do rozmowy. Tylko nasze oczy były czujne, obserwując wszystko, co pojawiło się w zasięgu wzroku.

Właśnie zza zaułku wyłonił się po nocnej libacji chyba największy dzielnicowy pijak Iwan lat 56 i chwiejnym krokiem przybliżył się do nas. Stanął na ulicy tuż przed krawężnikiem i z oddali jakichś trzech metrów zaczął nam się przypatrywać szklistym wzrokiem. Skrępowane zaczęłyśmy wymieniać ze sobą znaczące spojrzenia.

– Uważaj, Kunia – wybełkotał Iwan – Elwira spoziera na ciebie podstępnym wzrokiem.
– Była orgietka, co? – spytałam.
– Z twojej strony, Adela, uważałbym na Malwinę, bo wzrokiem wbija ci sztylety w plecy.

Obejrzałam się, spoglądając uważnie w lico koleżanki.
– Jak śmiesz, pijaku! – fuknęła Malwina lat 92.
– Ksiądz proboszcz nie da ci rozgrzeszenia! – Elwira pogroziła palcem.
– Ten świat jest taki fałszywy – ciągnął z pijackim uporem Iwan. – Co was trzyma razem?
– My tu na chleb czekamy! – wyjaśniła Kunia.
– Cha, cha, cha! – Iwan zaśmiał się przeraźliwie, po czym zygzakiem ruszył w dalszą podróż do nowej meliny.

Powietrze było rześkie i nie czuć było od pijaka żadnego nieprzyjemnego zapachu, lecz mimo to pozostawił po sobie smród. Niepewnie i podejrzliwie spoglądałyśmy na siebie, starając się wyczuć, co ukryte jest za gałkami ocznymi u każdej z kolejkowych koleżanek.

– Posiał ferment i tyle – rzuciła drżącym głosem Malwina.
– Czy ty masz coś do mnie? – Kunia skierowała pytanie do Elwiry.
– Iwan kocha ferment – przytaknęłam. – Każdy pijak lubi ferment.
– Właśnie modlę się – odpowiedziała Elwira. – Modlę się, by Iwan nie zniszczył dobrej atmosfery wśród Polek.
– Jakich Polek? – zdziwiła się Malwina. – My z poznańskiej Wildy jesteśmy!
– Fermentacja rozpoczyna się od śliny – wyjaśniłam. – Właściwie od tego, co ślina Iwanowi przyniesie na język.
– Tak, tak – przyznały mi rację wszystkie dziewczyny.

I czekałyśmy nadal, a rozmowa znów przestała się nie kleić.

środa, 26 września 2012

Útok zezadu jsi nečekal.

Spróbowałam dziś wyolbrzymić szczęście. Wzięłam do ręki lupę i zaczęłam z nią chodzić po mieszkaniu. Zauważyłam zbyt mało szczęścia tu, tam było też za mało, przynajmniej jak na moje oczekiwania, więc wkurzona zadzwoniłam do Kuni lat 90.

– Masz lupę? – spytałam.
– Nie chodzę do teatru – odpowiedziała Kunia. – Ci młodzi reżyserzy są dla mnie zbyt odważni.
– Ojej! – parsknęłam. – O szkiełko mi idzie!
– Nie szklisz?
– Zaparzę kawę z cynamonem.
– Będę za kwadrans.
Odłożyłam lupę i zaczęłam krzątać się po kuchni. Czas szybko mijał i wydawało się, że już po chwili podałam filiżankę kawy do rąk Kuni lat 90. Przy okazji wyłuszczyłam powód swojej prośby.
– Chcesz chodzić z dwoma lupami na jednym oku czy po jednej sztuce na każde oko? – spytała moja przyjaciółka.
– A jak radzisz?
Kunia odwiedziła mnie ze swoim kotem, którego trzymała na kolanach. Głaskała go po szyi, a on mruczał z zadowolenia.
– Nazwałam swojego kota Czeski błąd.
– Nie za długie to imię?
– Bierz po jednej lupie na każde oko.

Posłuchałam się Kuni, przytknęłam powiększające szkła do oczu i spojrzałam w zdziwione źrenice kota.
– Chyba widzę szczęście!
– Gdzie?
– W Czeskim błędzie.
– Obróć się.
– Po co? Mam odwrócić się tyłem do szczęścia? – zdziwiłam się.
– Na razie tylko widzisz szczęście. Życie polega na tym, by uszczknąć go trochę dla siebie.

Ten argument trafił do mnie. Obróciłam się i wtedy nagle zaatakował mnie od tyłu Czeski błąd, drapiąc mnie i jednocześnie pozostawiając mi pod skórą drobinki szczęścia.

– Auuu! – krzyknęłam. – Czy szczęście związane jest z bólem?
– To jest właśnie czeski błąd.

Nie wiedziałam, czy ma na myśli kota czy redaktorską pomyłkę, ale specjalnie nie przejmowałam się tym. Opadłam na krzesło i kontemplowałam szczęście. Czeski błąd wrócił na kolana Kuni, a ja oddałam lupę przyjaciółce, która włożyła ją do kieszeni fartucha.

wtorek, 25 września 2012

Chciałabym umrzeć z miłości.

– Chciałabym umrzeć z miłości – szepnęła Kunia lat 90.

Stałyśmy przed sklepem, przestępując z nogi na nogę. Ranki stawały się coraz chłodniejsze, a my ciepło opatulone oczekiwałyśmy na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Dostawczak z piekarni z Puszczykowa jak zwykle się spóźniał, więc urozmaicałyśmy sobie czas rozmową.

– Umrzesz szczęśliwie czy nieszczęśliwie? – dociekała Malwina lat 92.
– Czy to ważne?
– Nieszczęśliwa kobieta umiera szybciej – oświadczyłam. – Osoba szczęśliwa ma czego żałować, więc umiera mu się dłużej, bo człowiek na ziemskim padole łez trzyma się kurczowo szczęścia.
– Mi się nie chce żyć – wyznała Elwira lat 77 – ale ksiądz proboszcz mówi, że jestem mu potrzebna. Zwlekam się zatem co rano z łóżka i idę na poranną mszę. Kiedy ten cholerny samochód z chlebem dojedzie? Jeszcze się spóźnię do kościoła!
– Ze szczęśliwej miłości też się umiera? – dociekała Kunia.
– Na szczęście – odpowiedziałam.
– Mój stary na łożu śmierci powiedział, że spuszcza się – przypomniała sobie Malwina.
– Chyba opuszcza cię? – zdziwiła się Elwira.
– Powiedział, że spuszcza się na śmierć. Nie kochaliśmy się już od dekady, więc onanizował się. Umarł w trakcie masturbacji.
– Farciarz! – osądziłam.
– Coś w tym jest – powiedziała Kunia po zastanowieniu. – Nie mówi się o glebie śmierci, posadzce śmierci, tylko o łożu śmierci. Czy śmierć też jest pewnego rodzaju szczytowaniem?
– Mógłby ten furgon z chlebem juz dojechać – Elwira kręciła się nerwowo.
– Teraz jestem dużo spokojniejsza i robię pranie raz na tydzień – oznajmiła Malwina. – Kiedyś musiałam zmieniać prześcieradło codziennie.
– Śmierć najczęściej następuje z braku miłości – zauważyłam. – Przestaje cię kochać serce, wątroba albo mózg. I padasz. Osobiście nie chciałabym, by na mnie wypięło się jelito grube. To byłaby nieczysta śmierć.
– Dlatego chciałabym umrzeć z miłości – powtórzyła Kunia. – Z nadmiaru miłości.
– Czasami leżę krzyżem w kościele – wyznała Elwira. – Ksiądz proboszcz pozwala mi na to, gdy kościół jest zamknięty. Czuję wtedy chłód od posadzki, który po krótkiej chwili mnie rozgrzewa. Czuję miłość Pana. Chciałabym umrzeć w kościele. Jasny gwint, kiedy ten samochód przyjedzie?!

I wtedy zza zakrętu pojawił się samochód z logo piekarni. Dotarł do nas zapach świeżo wypieczonego chleba i ślinka nam pociekła. Takie chwile są najlepsze na śmierć. Ja chciałabym umrzeć z dobrym zapaszkiem w nozdrzach. Z aromatem, który zabiłby legendarny zapach śmierci.

poniedziałek, 24 września 2012

Ciężar grzechów cudzych.

Siedziałam z Władkiem przy kuchennym stole, gorącej herbacie zaparzonej w porcelanowym czajniczku, a na talerzyku obok leżały maślane herbatniki. AK-owiec też wyglądał jak herbatnik – był taki suchy, sprasowany i bez inicjatywy – w dodatku robił maślane oczy. Zrobiło mi się go żal, bo ostatnio tylko go strofuję, a powinnam może być nieco bardziej uprzejma.

– Władku, zacerować ci skarpetki?
– Nie dziękuję, zaszyłem sobie.
– Chyba esperal – żachnęłam się. – Przecież nie cierpisz szycia!
– Gdy byłem mały wszyscy chcieli być Apaczami. Na podwórku biegali sami Winnetou, skalpując siebie nawzajem z dzikim krzykiem na ustach, tylko ja się wyróżniałem. Byłem Siuksem.
– Nosiłeś irokeza?
– Nie, mylisz Siuksów z Irokezami. Jako Siuks nauczyłem się szyć. Wszyscy mi zazdrościli.
– Myślałam, że stałeś się pośmiewiskiem. Siuks tańczący z igłą z nitką?
– Nie, ponieważ uszyłem bluzę traperską z frędzlami. Dostałem mnóstwo zamówień, które starannie wykonałem, co skończyło się powtórką z historii. Biali znów wybili czerwonoskórych.
– Nie miałeś wyrzutów sumienia?
– Oczywiście, dlatego przerzuciłem się na szycie ornatów. Pomyślałem, że księża są jak dzicy Indianie: też atakują o świcie. Tylko nikt nie będzie skalpować prałata na porannych roratach.
– No tak, niektóre msze odprawiane są o dzikiej porze.
– W końcu zacząłem wszystkich spowiadać. To co moi koledzy nosili w sercu i duszy przygniotło mnie. Ale do dziś noszę przede wszystkim ciężar grzechów koleżanek z podwórkowych wigwamów i tipi. To przez ich grzechy stałem się kobieciarzem.
– Teraz Anonimowym Kobieciarzem – poprawiłam Władka lat 95. – Czy tajemnica spowiedzi nadal cię obowiązuje?
– Niestety tak.

Siuks z warszawskiego przedwojennego podwórka znów się pochylił nad filiżanką herbaty, ponownie upodabniając się do herbatnika. Spojrzałam na wypraną cerę, zmarszczki pełne wspomnień, tylko w tępe od bólu oczy nie chciałam zerknąć. Poczułam ciężar młodych grzechów, które przybijają Władka na starość. I w duchu zaprotestowałam przeciw spowiedzi. Dlaczego potrzebny jest pośrednik między grzesznikiem a Bogiem? Czy w łańcuchu pokajania się ksiądz jest półbogiem, czy bardziej półgrzesznikiem?

Machnęłam w końcu na to ręką. Wolałam wyobrazić sobie Władka lat 13 w kusym ornacie. Ach, czasami diabeł rozdaje myśli.

niedziela, 23 września 2012

No, no, no!

Dzisiejsza suma odbyła się przy świecach. Burza z piorunami, która wczoraj szalała nad Poznaniem, uszkodziła transformator i w kościele oraz okolicznych budynkach nie było prądu. Okna witrażowe od lat nie były myte, więc wewnątrz świątyni panowały egipskie ciemności. Rozjaśniły je dopiero płomienie z małych świec i wielkich gromnic. W kościele pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańśkiego na poznańskiej Wildzie panował klimat grozy i niezrozumiałego dla zwykłego umysłu sacrum.

Gdy ksiądz proboszcz rozpoczął mszę to nasze kolana same z siebie upadły na klęcznik i postawa pokory wypływającej z naszych trzewi trzymała nas w tej pozycji aż do kazania.

Ksiądz proboszcz z racji słabej widoczności postanowił nie przemawiać z ambony, a dynamicznie poruszać się po głównej nawie, kierując przesłanie kazania wprost w oblicza konkretnych wiernych.
– No, no, no! – proboszcz zamachał wskazującym palcem przed nosem Władka lat 96, który siedział w trzeciej ławie po lewej stronie ołtarza.
– Jezu Chryste! – krzyknął przestraszony AK-owiec, wzywając imię Pana Boga w osobie Syna nadaremno.
Tymczasem proboszcz podszedł do ławek po prawej stronie ołtarza i stanął przed Elwirą lat 77.
– No, no, no! – proboszcz znów gwałtownie wygrażał wskazującym palcem.

Zaskoczona Elwira zaczęła szlochać. Ona – wierna służebnica księdza proboszcza – poczuła się urażona tym gestem, ale winy zaczęła szukać w sobie. Przypomniała sobie, że ostatnio niemile odpowiedziała wielebnemu na jego gorące spojrzenie, które wyrażało tylko miłość bliźniego, a ona odczytała to nieopatrznie.
– No, no, no! – proboszcz tym razem mi pogroził.
– Yes, yes, yes? – spytałam.-
– No, no, no! – odpowiedział proboszcz.
Teraz ksiądz proboszcz podszedł do kościelnego, odebrał mu z rąk tacę i zaczął zbierać datki. Malwina lat 92 wrzuciła monetę 2-złotową.
– No, no, no! – krzyknął proboszcz.

Zauważyłam w ciemnościach cień grymasu na twarzy przyjaciółki, ale rada nierada sięgnęła do portmonetki i tym razem nie było słychać brzęku monety. Inni wierni też rzucali banknoty. Pomyślałam, że to niegłupie, gdy kościół bazuje na ciemnocie, tfu, ciemnościach.

Potem ksiądz wrócił za ołtarz i reszta mszy przebiegła normalnie. No może oprócz zakończenia, gdy nasz pasterz zanucił śpiewnie.
– A teraz wypierdalajcie!
– Bogu niech będą dzięki – dpowiedziałyśmy na tę samą melodię.