sobota, 7 września 2013

Święte Wojciechy.

Ostatnio mam kłopot ze wzrokiem. Coraz gorzej widzę po ciemku, a kiedy nie świeci księżyc to już w ogóle jestem ślepa. Mimo to wyszłam wczoraj na miasto, by poczuć klimat rozjaśnionego latarniami i neonami centrum Poznania. Podreptałam tu, podreptałam tam, popatrzyłam na sklepowe witryny, poodganiałam się od akwizytorów i roznosicieli ulotek i w końcu nogi odmówiły mi posłuszeństwa, więc skierowałam kroki ku domowi. Miałam jednak jeszcze spory szmat drogi przed sobą. Na całe szczęście czekał na mnie jeden przystanek.

Mijając Stary Browar natknęłam się na grupę młodzieży z transparentem „Tylko Bóg”. Ustawili się niedaleko przejścia dla pieszych, gdzie na czerwonym świetle przystają tłumy. Nie przepadam za tłokiem, ale tym razem stałam w wielkiej gromadzie ludzkiej oczekującej na zielone światło. I wtedy młodzi ludzie za transparentem uruchomili megafon. Niewinne dziewuszki zaintonowały pieśń kościelną, radośnie wywijając warkoczykami.

„Ki diabeł?”, pomyślałam. Postanowiłam podejść do uduchowionych owieczek. Tymczasem megafon przejął młodzieniec około lat 19, wcielając się w rolę kaznodziei:
- Bóg jest czystą Miłością. Jest wokół nas i w nas. Odczuwam jego dobroć i dzielę się nią za wszystkimi chętnymi i niechętnymi też.

Podeszłam jeszcze bliżej.
- Czy mogę ci zadać pytanie, chłopcze?
- Słowo Boże przyciąga. Oj, przyciąga! Oto ta kobieta – wskazał palcem na mnie – pierwsza zareagowała na treści pełne wielkości i wspaniałomyślności Stwórcy Wszechświata.
- Dobra, teraz ty mi daj megafon.
- Za żadne skarby – odpowiedział młodzieniec, zapominając wyłączyć urządzenie.
- Synku, czy ty chcesz być świętym Wojciechem?!
- Skąd pani wie, że kolega na drugie ma Wojtek? – spytała zdziwiona jedna z dziewczyn, które przestały intonować.
- Ale w ogóle to Jurek – dodała druga.
- Ze smokami nam przyjdzie walczyć, ale my swoich megafonów nie oddamy!
- Grandę mi tu robisz?! – krzyknęłam. – Do smoka mnie porównujesz? Mnie, Adelę?!
- Daj im spokojnie głosić słowo Boże! – doszedł do nas naturalny łysol lat około 45.
- Nie napastuj kobiety, dziadzie – w mojej obronie stanęła dystyngowana 30-latka.

Robił się coraz większy tumult. Za chwilę miały zacząć się przepychanki, więc chyłkiem umknęłam stamtąd. Potem z daleka popatrzyłam, jak młodzi ludzie zaczęli doświadczać tego, co mogło być w niewielkiej części udziałem gehenny św. Wojciecha.
Nie protestowałam przeciw temu. W końcu jak se święte Wojciechy pościelą, tak się i potem wymodlą.

piątek, 6 września 2013

Ajajaj.

Dziś przed sklepem natknęłam się na dawno nie widzianego Dionizego lat 45, mężczyznę o miłej aparycji, choć groźnym spojrzeniu, który przez ostatnie 6 lat pokutował za błędy młodości, a teraz liczył, że słońce wyjdzie zza chmur i zmieni mu karnację skóry. Dionizy całkowicie jest łysy, a nazywa się Grzebień. Jeszcze śmieszniejsze jest to, że nie potrafi myśleć liniowo, co czasem oznacza geniusz, a innym razem skrajną głupotę. Na poznańskiej Wildzie często jest do śmiechu, choć nie można udawać, że 6 lat bez Grzebienia nie zmartwiło ludzi dzielnicy.

- Dionizy, kochasiu, nie poznajesz mnie? – zaczepiłam człowieka wolnego lat 45, który akurat przechylał butelkę żubrówki.
- Głowy psują ryby, ale ja cię pamiętam, ajajaj. Cześć, Adela.
- Wódkę chlejesz już od rana?
- Czekam na słońce, a ręce przecież muszę czymś zająć.
- Chciałbyś nauczyć się grać na akordeonie?
- Nie mogę patrzeć na klawisze, ajajaj.
- No tak, no tak – zafrasowałam się. – A czym zamierzasz się zająć między sesjami opalania się?
- Zamierzam poddać się muzykoterapii, ale mogę też pojeździć na pony.
- Ale po co?
- Cierpię na klaustrofilię. Rwie mnie do izolatki, ajajaj.
- Co te więzienia z ludźmi robią! A masz jakiś tatuaż?
- Tylko to, ajajaj.

I Dionizy Grzebień zadarł koszulę, pokazując wytatuowane przysłowie: Gedanken sind zollfrei. Gestem dałam znać Dionizemu, by znów szczelnie się opatulił, w końcu temperatura już nie była taka letnia, a potem uważniej spojrzałam w oczy temu draniowi. Zrozumiałam, że z Grzebienia wcale nie jest takie zero, jak przypuszczałam.

- Dionizy, przestań wciskać mi kit. Co zamierzasz?
- Adela, widzisz tego krawężnika?
Spojrzałam w kierunku wyciągniętej ręki Grzebienia.
- To posterunkowy Marcin Maciuś.
- Za miesiąc podłożę mu nogę, ajajaj.
- Po co?
- Za niegroźny atak na mundurowego dostałbym wyrok w zawiasach, ale jestem recydywistą, dlatego liczę na 1,5 roku – Dionizy zatarł dłonie z radości.
- I ty się cieszysz?
- Adela, polskie więzienia nie dostosowały się do normy unijnej i są zatłoczone. Nie ma wymaganego 1,3m2 na więźnia. Za 3 tygodnie sąd ogłosi wyrok w mojej sprawie. Od wysokości odszkodowania zależy czy posterunkowy Marcin Maciuś tylko się przewróci, czy może dostanie też w ryja, ajajaj.
- Czyli ty zarabiasz na odsiadywaniu wyroków? Fiu fiu – gwizdnęłam z uznaniem.

Wróciłam do domu i włączyłam telewizor na kanale informacyjnym. Zobaczyłam premiera i pomyślałam, że z tymi więzieniami to są jakieś jaja. Poczekajcie, politycy. Jak ja zaprotestuję, to wam wszystko opadnie! Ajajaj!

czwartek, 5 września 2013

Wielka granda.

Właśnie naciągałam na lewe udo pończochę, uważając by szew biegł prosto, kiedy znowu jakieś ciało przeleciało za oknem. Z pewnością nie mógł to być Mirek od Nowaków, bo od kilku dni leży na podwórzu spora plama krwi, a on sam ma ponoć złamane biodro. Chyba jego ojciec nie był na tyle głupi, by samemu znów go zepchnąć z dachu? W każdym razie deszczu nie było od kilku dni, a dozorczyni powiedziała, że za żadne skarby nie posprząta tego śladu desperacji, bo boi się AIDS. „Niech Nowakowa sama sprzątnie po dzieciaku!”, krzyczała. „Myśli, że będzie suchym pyskiem pobierać odszkodowania z ubezpieczenia, sama rękawów nie wyrywając?!”
Podeszłam do okna, spoglądając na płytę podwórza, ale żadnego powyginanego od skoku ciała nie zobaczyłam, więc tylko wzruszyłam ramionami i poszłam do łazienki zrobić poranny makijaż.

Potem włączyłam radio, przygotowałam sobie śniadanie, posłuchałam najświeższych wiadomości, włożyłam porcję brudnych ciuchów do pralki, a na końcu pomalowałam sobie paznokcie. I kiedy lakier do paznokci zaczął już wysychać pojawił się Władek lat 95.
Zastawiłam wody na kawę, wyłożyłam po pączku na deserowe talerzyki i zaprosiłam AK-owca na drugie śniadanie.

- Władku, a nie wiesz przypadkiem, kto dziś skakał?
- Piotruś od Nowaków. Biedak dostał burę od rodziców, bo skoczył, ale nic sobie nie złamał. Zapowiedzieli mu, że jak wróci ze szkoły, to musi spróbować jeszcze raz.
- To jednak wielka granda, że szkoły ubezpieczają dzieciaków – zauważyłam. – Jakby nie przeczuwali, że to łakomy kąsek dla biedaków.
- Z tymże z Piotrusiem to Nowakom nic nie wyjdzie. Chłopak po prostu ma wielki talent.
- Tak, chyba nie będą mieli z niego grosza.
- Próbował już tyle razy i nawet siniaka nie zarobił! Nici z odszkodowania.
- W sumie ci Nowakowie to szlachetni ludzie. Wolą, by dzieci się połamały niż cierpiały z głodu. Zaraz... – zastanowiłam się.
- Tak? – powstaniec spojrzał na mnie z ciekawością.
- Przecież Nowakowie mogą inaczej zarobić na Piotrusiu!
- Na sprzedaż organów ze zdrowego ciała na pewno nie pójdą.
- Gadasz głupoty! Piotruś to cyrkowiec. Jego rodzice mogą sprzedawać bilety na jego skoki! Zobaczysz, będzie sławniejszy niż Małysz!

Wysłałam od razu Władka do Nowaków, by zaniósł im pociechę i otworzył życiową perspektywę przed utalentowanym synkiem. Sama zaś zaczęłam zastanawiać się, jak zaprotestować przeciw szkolnym ubezpieczeniom przed życiem, które tak naprawdę tego życia uczą. To przecież wielka granda. No i masz, Adelo, placek. Dobrze, że weekend przede mną – będzie czas do zadumy.

środa, 4 września 2013

Osadzony, do dzieła!

Poziom wiedzy humanistycznej na poznańskiej Wildzie od zawsze odpowiadał ogólnej krajowej, dlatego postanowiłysmy działać. Chciałyśmy przeprowadzić reedukację. Do akcji zapisały się: Kunia lat 90, Malwina lat 92, Gertruda lat 69 oraz ja. Miałyśmy pod pachami grube słowniki, emncyklopedie i leksykony, a w oczach święte przekonanie o słuszności podjętej inicjatywy, natomiast w pupach motorek, który przyspieszał śmigłem nasze działania. Dobrze mieć śmigło w pupie, nie tylko społecznie, ale do tego doszłyśmy dopiero po interwencji.

Nie szukałyśmy długo. Niemal za załomem kamienicy znalazłyśmy Bogumiła lat 54. Leżał schlany w progu do bramy kamienicy przy ulicy Chłapowskiego w Poznaniu. Nie chciałyśmy narażać go na spotkanie z posterunkowym Marcinem Maciusiem lat 35, więc czym prędzej zaciągnęlyśmy go do mieszkania Malwiny, która żyła na parterze w kamienicy przy tej samej ulicy. Boguś długo nie mógł się ocknąć, ale Gertruda miała przy sobie schłodzoną wodę święconą.

– Jezu Chryste! – wypowiedział swoje pierwsze słowa Boguś. – Zimno!
– Osadzony, odzywać się tylko na rozkaz! – palnęła Malwina.
– Przydałaby się jakaś klatka na tego kanarka – stwierdziła Kunia.
– Co mi chcecie zrobić? – wybełkotał Boguś.
– Chcemy przywrócić tobie godność polskiego orła – obwieściłam. – Jakie miasto jest stolicą Mołdawii?
– Eee...
– Co to są mitochondria? – rzuciła pytanie Gertruda.
– Eee...
– W którym roku była bitwa pod Płowcami? – testowała Kunia.
– Łeb mi pęka – pożalił się Boguś.
– Beznadziejny przypadek – orzekła Lwinka.
– Wiem – zgodziłam się – ale to zawsze chłop. Będziesz go używała do celów wszelakich, a on przy tobie się podciągnie. Zresztą będziemy cię odwiedzały, a każda z nas poduczy go w innej dziedzinie.
– Co jest grane?! – Boguś podniósł głos. – Chyba nie zamierzacie mnie więzić?
– Osadzony, odzywać się tylko na rozkaz! – powtórzyła Malwina.
– Raz w miesiącu przyprowadzę wikarego – obiecała Gertruda. – Wyspowiadasz się, pomodlisz w świętym towarzystwie...
– Jak będziesz tępy i nie robił postępów, to sprawa może skończyć się dożywociem – ostrzegłam. – Natomiast jeśli będziesz szybko przyswajał wiedzę, to może już wiosną wyjdziesz na świeże powietrze.
– Ja chyba mam majaki...
– Osadzony, do dzieła! – wrzasnęła Kunia, rzucając pod nogi Bogusia słownik angielsko-polski. – Weź się w garść, bo za miesiąc będziemy czytać Newtona w oryginale!

Bogusiowi wydawało się, że śni. Na dobre rozbudził się dopiero wtedy, gdy przykułyśmy go kajdankami do kaloryfera, a on nie mógł się uwolnić.

My jednak patrzyłyśmy w przyszłość, zastanawiając się, gdzie pomieścić kolejnych uczniów i jak ich wykarmić przynajmniej przez jeden semestr...

wtorek, 3 września 2013

Ile grzybów w barszcz?

– Chyba ilu? – zastanowiłam się.
– Lepiej mówić szyfrem – odrzekła Kunia lat 90.

Stałyśmy w ogonku przed sklepem na dole, oczekując na dostawę świeżego pieczywa z nocnego wypieku. Obok nas pospiesznie przechodzili punktualni urzędnicy, spiesząc się do przekładania papierków z kupki na kupkę w pobliskim urzędzie skarbowym. W taki sposób zaskarbywali sobie uznanie przełożonych, którzy przez lata pracy na linii fiskalnej dorobili się jeszcze większych kup.
Rzeczywiście, lepiej było operować kodami.

– Bardzo ładna nazwa – pochwaliła Malwina lat 92.
– Bar „Szcz” brzmi bardzo po polsku – zgodziłam się. – Podoba mi się.

Kunia pękała z dumy. Jej obywatelska inicjatywa spotkała się dotąd z dużą aprobatą sąsiadek. Teraz czekała jedynie na urzędniczą aprobatę.

– Poświęcisz lokal? – dociekała Gertruda lat 69, która była w bliskich kontaktach z wikarym z parafii pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego.
– Wolałabym prześwięcić klientów – odrzekła Kunia. – Nie wiem. Odpowiem, jak dostanę koncesję na sprzedaż piwa. Póki nie mam forsy z projektu obywatelskiego, póty nie będę robić planów.
– Na poznańskiej Wildzie jest sporo starych grzybów – stwierdziła Elwira lat 77.
– Ba! – zareagowałam na tę celną konstatację.
– Upatrzony przeze mnie lokal ma niewielką powierzchnię – zaniepokoiła się Kunia. – W bar „Szcz” wejdzie tylko kilka grzybów. Boję się szczególnie tych starych, bo oni wolniej piją i częściej sikają. Właśnie przez to mój projekt obywatelski może nie przejść przez urzędniczą weryfikację. Nie będzie takiej rotacji konsumentów, jak planowałam...
– Pst! – syknęła Gertruda, bo akurat przechodził spóźniony urzędnik. Lepiej nie było kusić losu, bo ci budżetowi pracusie mają swoje powiązania.
– Małe jest piękne! – pocieszała Klotylda lat 81. – Każdy urzędnik to potwierdzi!
– A Cyryl Ratajski? – zaniepokoiła się Kunia. – On był wielki.
– Mutant – prychnęła Emilia lat 58.
– Pomysł, by ściągnąć wszystkich starych grzybów w jedno miejsce jest epokowy – uznałam. – Policja i kobiety będą ich mieć na oku.
– Tylko czy zmieścimy wszystkie grzyby w bar „Szcz”? – martwiła się Kunia.
– Oj tam – machnęłam ręką, protestując przeciw tym błahym rozterkom.

A potem fuknęłam na kolejnego spóźnionego urzędnika. Przecież nie można przysypiać, gdy obywatelki chcą być rozliczone!

poniedziałek, 2 września 2013

Pierwszy dzwonek.

Już kilka minut po szóstej usłyszałam dzwonek do drzwi. Przetarłam zaspane oczy, po czym przewróciłam się na drugi bok. Trele dzwonka jednak nie cichło. Nałożyłam na ucho poduszkę, ale kąśliwy dźwięk nadal docierał do wnętrza mojej głowy. Tylko kołdrze w ustach, którą zagryzałam z bezsilności, zawdzięczam, że bluzg nie wydostał się na zewnątrz i nie uleciał przez lufcik na ruchliwe ulice dzielnicy Wilda w Poznaniu.

Zostałam zmuszona do ruchu. Przewróciłam się na bok, skuliłam nogi i podniosłam się do pozycji siedzącej. Zdjęłam z głowy lokówki, wzułam bambosze i stanęłam na równie zaspanej podłodze. Potem sięgnęłam po podomkę, nałożyłam ją i szurając po parkiecie lunatykującymi nogami ruszyłam do drzwi. Nie miałam siły nawet wspiąć się do judasza, by zerknąć, kto zakłóca ciszę nocną. Zsunęłam łańcuch z drzwi i uchyliłam podwoje. Zobaczyłam powstańca lat 97. Władek wystrojony był elegancko: garnitur, krawat, kwiat w butonierce, wypastowane buty, pod pachą neseser. Podstarzały goguś szarmancko ukłonił się w pas, następnie błyskawicznie położył stopę w progu, uniemożliwiając mi gwałtowne zamknięcie drzwi.

– Adela, pierwszy dzwonek, a ty śpisz?
– Że co?
– Semestr jesienny się zaczyna!
AK-owiec wepchnął się do mieszkania, a ja drapiąc się po głowie odnalazłam zagubioną lokówkę.
– Uczcimy to pierwszym dzwonkiem – obwieścił uroczyście poranny gość lat 97.
– Co proszę? – spytałam grzecznie.
– Masz lód?
– Jaki lód? – zdziwiłam się.

Władek skierował swoje kroki do kuchni. Tam położył na stole teczkę, otworzył ją profesjonalnym ruchem biznesmena, który wyciąga wartościowy kontrakt i moim oczom ukazał się zatłuszczony pakunek.
– Co to jest?
– Pierwszy dzwonek.
– Nie rozumiem.
– Pierwszy dzwonek łososia w tym sezonie. Masz lód?
– Lód?
– Musimy pod tę okazję wypić przynajmniej stopkę wódki. Wyborową stopkę wódki! A może kupiłem Finlandię? Nie pamiętam... – rzekł powstaniec, sięgając do wypchanej wewnętrznej kieszeni marynarki.

Nie miałam nic pod ręką, jedynie w dłoni trzymałam lokówkę. Wyobraziłam sobie, że to finka. Zamachnęłam się jakbym chciała zadać cios prosto w serce. Władek uchylił się, a potem w popłochu zwiał. Ja wróciłam do łóżka, ale niepotrzebnie.
Protesty wybijają ze snu.

niedziela, 1 września 2013

Kto przyjeżdża do Polski?

Kto niby planowałby wjechać do naszej Ojczyzny? Przecież nie turysta – ten jest zbyt wygodny. Odpowiedź zatem jest prosta: tylko najeźdźcy. Ale od razu rodzą się inne pytania. Jaki Tatar chciałby tu się pojawić, gdyby nie miał wizji, że zdominuje nieurodzaje Jury Krakowsko-Częstochowskiej, że posiądzie wyższej klasy gleby Wielkopolski, że posiądzie nijaką ziemię Mazowsza? Jaki wiking trudziłby się w pokonywaniu zimnego Bałtyku, by spotkać się w mieszkańcem Pomorza? Żeby usłyszeć głupkowate „jo” Kaszuba? Tylko dureń. Wjedzie jedynie taki jegomość, co usłyszał plotki o ropie w Karlinie. Ale wikingowie mają dość rozczarowań. Podobnie z Tatarami (co obecnie Syrią pod siebie) oraz z ludźmi ze Wschodu. Niby jaki białoruski zasraniec wejdzie do Białegostoku? Do polskiego centrum nietolerancji i bezhołowia? Dość mu tego u siebie. Miałby pakować się w kolejne kłopoty? Niby po co?

Władek lat 97 od dłuższego czasu ma jednak inne zdanie. Mój wieloletni przyjaciel to podwójny AK-owiec: były żołnierz AK oraz Anonimowy Kobieciarz, którego staram się leczyć z nałogu flirtowania z babkami z sąsiedztwa oraz gapienia się w pośladki kobiet idących przed nim trotuarem po poznańskiej Wildzie albo – nie daj Boże – wjeżdżających ruchomymi schodami pod górę, np. w Starym Browarze.

Dzień 1 września to zawsze bolesna dla Polaków rocznica. Ale dopiero w tym roku zadałam sobie pytanie, po co ten idiota Adolf tu się pchał? Przecież musiał zanotować, że jego wschodni sąsiedzi na Olimpiadzie w Berlinie mieli mierny wynik medalowy. Że polscy sztabowcy zamiast pracy nad projektami Zeppelinów woleli palić cygara; że do dziś jest zbyt wielu kretynów dbających o pamięć Eligiusza Niewiadomskiego.

– Weź mnie – poprosiłam Władka, rozkraczając się lubieżnie na fotelu w salonie.
– Nie pierdol! – odmówił brutalnie AK-wiec. – Musimy uczcić chamskie niemieckie bestialstwo.
– Wolę się seksić – odrzekłam w erotycznym uniesieniu – Może byśmy pobyli bliżej siebie? Dosiądź się do mnie.
– Jadę na Ławicę – odpowiedział Władek. – Koledzy są na Okęciu, Balicach i kilku innych lotniskach. – Nikt obcy w ten dzień nie wyląduje!
– Wiesz, mój drogi, że chcę cię tylko świątecznie! – wypomniałam z wyrzutem.
– Dlaczego akurat dziś?! – zapiał zdziwiony powstaniec.

Najpierw nastąpiła konsternacja 97-latka, potem wspominanie dawnych czasów, na koniec pierdoły sączące się z właczonego na wiadomości telewizora. Chyba jednak warto otworzyć kraj na innych. Może oni nas odmienią?