sobota, 11 lutego 2012

Z pazurem.

Nie ma kobiety bez pazura. Niejedne męskie plecy przekonały się o tym, a mnie zdarzyło się nawet potraktować szponem twarze kilku seksistów. Dlatego nikogo nie dziwi fakt, że salony kosmetyczne są oblegane przez kobiety. I to wcale nie dlatego, że tam dbacmy o płytkę pazura. Nie! Idzie tylko o ostrość krawędzi paznokcia.

– Zawsze ostrzyłam środkowy palec – wyznała mi w zaufaniu Kunegunda lat 89, jedząc w moim salonie pączka z nadzieniem ajerkoniakowym i popijając go przesłodzoną kawą. Kunia w sposób obrzydliwy przesładza kawę, wsypując do filiżanki po kilkanaście łyżek cukru. – Łączę obraźliwy amerykański gest z samoobroną. Zbyt wielu moich byłych kochasiów nie chciało pogodzić się z wyciągniętym środkowym palcem i musiałam w sytuacji nieuzasadnionych pretensji potraktować ich ostro, bardzo ostro, a w kilku ekstremalnych przypadkach wyjątkowo ostro.

– Emilia lat 64 piłowała palec serdeczny – przypomniałam sobie. – Mówiła, że w ten sposób okazuje ofierze kawałek serca.
– Niektóre kobiety stać na współczucie. Podziwiam je. A czym ty tniesz, Adela?
– Ja załatwiam facetów najmniejszym palcem. Mały palec, choć ma większy paznokieć, to nigdy nie rozwali ci rękawiczki, bo krawędź wszystkich pazurów się wyrównuje. To dobry patent na zimę.
– Malwina lat 92 ostrzy palec wskazujący.
– Bo ona kierunkowo kosi facetów. Patrzy na absztyfikanta i od razu wie, że wyląduje z nim w łóżku. A to przecież tylko etap do ostrzenia pazura na mężczyznę, który wnosi brud ze swoich pięt na jej prześcieradło.
– A kobiety ostrzą się kciukowo? – zainteresowała się moja przyjaciółka.
– To przypadek szczególny. Używany na wyjątkowe męskie okazy, które znane są ze swojego konserwatyzmu i klapek na oczach. Wprawdzie w trakcie lata rozpoznawalni są bardziej z klapek nałożonych na białe skarpety odzianych na katolickie stopy.
– Ciachają paznokciem z boku?
– I znienacka.
– To jak blitz krieg – wyrwała się moja przyjaciółka.
– To nie jest dobre porównanie, Kunia. Nie można kobiecego ciachania porównać z hitlerowską doktryną wojenną.
– A Stalin? Łagry? Magazyny tipsów?
– Ty mi tu nie twórz martyrologii mężczyzn! – fuknęłam. – Towarzysze? Ale nie moi!

Szczęśliwie Kunia nie upierała się przy swoim zdaniu. Zjadłyśmy spokojnie słodki poczęstunek, pożegnałam się z sąsiadką, a potem zaczęłam ostrzyć swoje paznokcie. Gdy skończyłam ręce wzięłam się za nogi.

piątek, 10 lutego 2012

Inspiracje.

Dziewczyny wiedzą, że je opisuję na blogu. Nierzadko same się podmawiają, by je ująć w jakimś konkretnym dniu. Najczęściej prosi o to Kunia lat 89, trochę rzadziej Malwina lat 92. Inne raczej błagalnie spozierają w oczy, a ja przez lata stania przed sklepem spożywczym nauczyłam się rozpoznawać te spojrzenia.

Dziś – jak co dzień – stałyśmy w ogonku oczekującym na przyjazd furgonu z piekarni. Miałyśmy ochotę schrupać dobrze wypieczoną skórkę chleba z nocnego wypieku. Dostawczak jednak się spóźniał i należało jakoś zagospodarować czas. Tym razem inicjatywą wykazała się Dziuna lat 57.

– Adela, a skąd ty czerpiesz inspiracje?
– Życie mi podpowiada.
– Ale chyba ciężko napisać o czymś, co byłoby zupełnie nowe w literaturze? – odezwała się Kunia.
– To prawda.
– Ale tobie się udaje? – spytała z nadzieją Lwinka.
– Bardzo często noszę bawełniane stroje. Podkoszulki, koszule nocne czy T-shirty i to już otwiera przede mną pola, których nikt w literaturze pięknej jeszcze nie eksplorował.
– Jak to? – zdziwiła się Gertruda lat 69.
– Pod koniec dnia lub po długiej nocy zawsze natykam się na niespodziankę, której jeszcze kilka godzin wcześniej nie było.
– Adela, czy ty mówisz o skarbie? – zainteresowała się Kunia. – Przyznaj, że na coś natrafiłaś! W ścianie? Pod podłogą? Za piecem?
– W pępku.
– Co?
– Zawsze mam w pępku takie zmechacone resztki po kilkugodzinnym noszeniu bawełnianej koszulki. Zarówno z rana, jak i z wieczora. Po roku uzbierałaby się z tego potężna bawełniana kula. Dobra dla kota lub przedszkolaka. A to wszystko z mojego pępka! – dodałam z dumą.
– Ja też tak mam – przyznała się Malwina – ale dotąd wyrzucałam kuleczki bawełny do śmieci.
– Czyli można z pępkowych resztek ubrać wszystkich głodujących golasów w Afryce? – zapaliła się Kunia.
– I to już jest literatura – obwieściłam kolejkowym koleżankom.
– Lubię twoją twórczość, Adela – komplementowała mnie Dziunia. – Jest taka pragmatyczna. Żadne fiu bździu.
– Dziękuję – uśmiechnęłam się do sąsiadek.

Po chwili sięgnęłyśmy do portmonetek, przeliczając drobne, bo podjechał furgon z pieczywem. Weszłyśmy do sklepu i po krótkiej chwili wracałyśmy do swych domów ze świeżym pieczywem.

czwartek, 9 lutego 2012

Bo z dziewczynami.

Wczoraj wybrałyśmy się z dziewczynami na karnawałowy bal przebierańców. W tym roku zorganizował go Anatol lat 97, który wcielił się w rolę szambelana. Wyjaśnił nam to wcześniej, gdyż przebranie, a właściwie jego brak, nie musiało przygodnych uczestników balu przygotować na taką rolę. Ważne, że udostępnił nam swoje lokum o powierzchni 148 m2 i na czas zabawy zapewnił ogrzewanie na full.

Początkowo wahałyśmy się, czy wziąć udział w imprezie, bo miała się odbyć pod hasłem „Naga Prawda”. Żadna z nas nie była nudystką, choć tolerowałyśmy idee naturyzmu. W końcu po gorących dyskusjach zdecydowałyśmy się. Nic co męskie nie jest nam obce, a dodatkowo oczekiwałyśmy na sporą dawkę humoru w postaci rycerzy z elastycznymi lancami.

Szambelan Anatol otworzył nam drzwi w pełnej krasie, kiwnął nam głową na powitanie, po czym przebił się przez nasz 5-osobowy tłumek i podszedł do drzwi sąsiadki z naprzeciwka. Przytknął usta do jej wziernika, a następnie gorącym chuchem go zaparował. Szczęknęły zawiasy i wychynęła się moherowa głowa Anieli lat 62.

– Zboczone gilejzy!
– Hi hi hi – zaśmiałyśmy się, przekraczając próg mieszkania. Anatol wypiął się na sąsiadkę i podążył za nami.
– Cześć, dziewczyny – wesoło przywitał się gospodarz, gdy już zamknął za sobą drzwi. – Adelo, Genowefo, Malwino, Kunio, Gertrudo, miło was widzieć. – Teraz wskazał ręką na niewielkie pomieszczenie. – Tam się można odtekstylnić.
– Puść Połomskiego! Chcę „Bo z dziewczynami”! – poprosiłam Anatola.
– Kto już jest? – spytała Trudka lat 79.
– Antoni, Gromosław, Witek i Benek. Idę puścić Połomskiego – obiecał szambelan i powolnym krokiem udał się do salonu.
– Ja się przed Benkiem nie rozbiorę! – Kunia lat 89 zacisnęła usta w mocnym postanowieniu. – To zboczeniec. Będzie mi lizał stopy!
– Ja się boję Gromosława – wyraziła obawy Malwina lat 92. – Siedział w więzieniu i pewnie jest mocno wyposzczony. Obawiam się gwałtu.
– Witek jest przecież alfonsem swojej żony! – znaną wszystkim prawdę po rak kolejny ujawniła Genowefa lat 90.
– A ja obiecałam taniec Antkowi – uśmiechnęła się najmłodsza Gertruda lat 69.
– Nie martwcie się, dziewczyny – uspokoiłam koleżanki. – Przewidziałam to.

Rozdałam sąsiadkom kombinezony z nadrukiem gołych bab. Wcisnęłyśmy się w aerodynamiczne stroje, założyłyśmy pantofelki na wysokich obcasach i stukając nimi po drewnianej podłodze udałyśmy się do salonu. I wtedy z mężczyzn wyszła naga prawda, objawiająca się najgorszymi bluzgami, jakie słyszałam w dzielnicy od 3 tygodni.
– „Bo z dziewczyny nigdy, oj nie wie się, czasami dobrze bywa, a czasem...” – zaśpiewałyśmy na cztery głosy. Tylko Kunia nie śpiewała, bo akurat trzaskała zdjęcia.

Wiedziałyśmy, że jej album zrobi furorę na Wildzie.

środa, 8 lutego 2012

Wymiana organów.

Przeszczepy organów są przereklamowane. Weźmy za przykład świat polityki. Gdyby w latach 60. wzięto się za zastąpienie całego Biura Politycznego jakimiś klonami bez dowodu tożsamości wydanego przez właściwy organ władzy, to kryzys byśmy już mieli za czasów ekipy Gierka. Nie zdążylibyśmy się zadłużyć, przez co siódma dekada XX wieku byłaby o wiele smutniejsza. Inaczej byłoby, gdyby nastąpiła wymiana rządu polskiego z amerykańskim, niemieckim czy francuskim i na odwrót. Poziom wód wyrównałby się jak w naczyniach połączonych i nawet w Holandii przestaliby narzekać na depresje.

Razem z Kunegundą lat 89 ustaliłyśmy dziś, że mamy tę samą grupę krwi, więc bez problemów możemy wymieniać się organami. Z tymże czasowo. Na miesiąc, kwartał, najwyżej na pół roku.

– Widzisz, Kunia – zagaiłam rozmowę – mogę pożyczyć ci jedną nerkę, byś unormowała sobie gospodarkę wodną. Ja wezmę twoją i wytrenuję szkaradę u siebie. Ale w zamian oczekiwałabym od ciebie byś popracowała przez 3 miesiące nad moją szajbą. Znaczy idzie mi o kwartalną wymianę płata czołowego mózgu.
– Adela, boję się. Ty lubisz grzebać w emocjach. A jak wydłubiesz mi empatię? Współczucie? Miłości pozbawisz?
– Ale w płacie czołowym nie ma emocji!
– A gdzie?
– Nie tam!
– Muszę się zastanowić.
– Kunia, przecież jesteś łebską dziewczyną. Nad czym się tu zastanawiać? Przecież to tylko płat czołowy.
– To nie są klocki lego. Jak mi twoja szajba wykrzywi połączenia nerwowe i już nigdy mój prawdziwy płat czołowy nie będzie pasować do reszty mózgu? Co ja wtedy pocznę? Będę się zamartwiać na wszelkie sposoby, bo emocje mi ponoć zostawisz.
– Kunia, nie uprawiaj czarnowidztwa. Płat czołowy jest plastyczny. Tu się ugniecie, tam się rozciągnie i będzie pasować. Nie możesz pasować przed tą operacją.
– Wymiana nerek mi się podoba, ale głowy bym nie ruszała.
– Wiesz – wpadłam nagle na szaloną myśl – a może zamieńmy się przyrodzeniami? Na początek na miesiąc.
– Myślałam, że to już ustaliłyśmy.
– Jak to?
– W komplecie razem z nerkami
– Taka sprytna jesteś!

Popatrzyłam z uznaniem na Kunię, czując jak na myśl o wymianie organów czuję wzrastające podniecenie. Nie mogłam się doczekać, by poczuć Kunię między swoimi nogami. Właściwie już dziś byłam gotowa, jednak medycyna zawsze jest o kilka kroków za kobiecą wyobraźnią.
A NFZ...? Szkoda gadać!

wtorek, 7 lutego 2012

Artysta grawer.

Szymon lat 56 od wielu lat prowadził w naszej dzielnicy punkt jubilerski. Cała poznańska Wilda zaopatrywała się u niego w pierścionki zaręczynowe o najwyższej próbie złota, w obrączki z tego samego kruszcu na ślub, które już nie miały tak wysokiej próby, (bo po co, skoro już wszystko zostało między młodymi umówione?), czy tombakowe podróbki pierścionków babci, którą chciało się godnie pokazać w otwartej trumnie. Sam Szymon lubił platynowe ozdoby, ale odkąd zaczął się kryzys zamienił je najpierw na złote broszki, potem srebrne krzyże, w końcu pokazywał się już tylko w rzemykach.

Szymek zwykle zamykał się w swoim punkcie w suterenie przy ulicy 28 Czerwca 1956 roku w Poznaniu, gdzie coraz mniej interesantów go odwiedzało, dlatego bardzo zaskoczyła nas jego poranna obecność w kolejce oczekującej na dostawę świeżego pieczywa. Okazało się, że ma w tym swój interes.

– Dziewczyny – zaczął przemawiać do nas pochlebnie – jubilerka obecnie jest dla frajerów. Świat idzie do przodu, tylko te mrozy zatrzymują go na chwilę.
– Fakt, straszny ziąb – przyznała Malwina lat 92.
– Ale za to wy jesteście gorące! – wyrwał się przymilnie dzielnicowy jubiler.
– Dobra, nie ślizgaj się, łapserdaku – powstrzymałam przesłodzone komplementy Szymona. – O co chodzi?
– Najpierw były kolczyki. W uszach, nosie, języku, pępku i poniżej. Potem przyszedł czas na tatuaże. Ale one też się opatrzyły. W końcu nadszedł moment, w którym zaistnieje mój produkt. Grawerka!
– Że co? – zdziwiła się Kunia.
– Wiem, że wyglądacie bardzo atrakcyjnie. Ale czemu nie dodać do tego ostatniego krzyku mody?!
– Krzyk niezbyt dobrze mi się kojarzy – mruknęłam pod nosem.
– Bo przy krzyku otwieramy szeroko buzie – wyjaśnił Szymek. – Zwykle widać przy tym stare zęby. A to za mało. By krzyk był gites, musi mieć wartość dodaną.
– Ja mam zdrowe zęby. Ja mam szufladkę! – zaoponowała Genowefa lat 90. Kilka stojących w kolejce sąsiadek przyłączyło się do tej deklaracji. Ja zresztą też.
– Wspaniale! – ucieszył się jubiler. – Nie będzie bolało.
– Ale co? – zniecierpliwiła się Lonia lat 59.
– Nadszedł czas na grawerkę na zębach. W grę wchodzą jedynki, dwójki i trójki. Dolne i górne. Mam przygotowanych 37 wzorów. Cena uzależniona jest od komplikacji wzoru oraz materiału, w którym będę grawerował.
– Mogę mieć na zębach „I love You”? – ucieszyła się Lusia lat 70?
– Nawet „I love You, Zenek” – uspokoił Lusię jubiler.

I kiedy pomysł dotarł do nas z całą wagą swej oryginalności, wówczas szeroko uśmiechnęłyśmy się do siebie. To mógł być ostatni taki powszedni uśmiech w naszym życiu. Czułyśmy, że wchodzimy w nową epokę swej niecodziennej indywidualności.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Człowiek o nietęgiej minie.

Masuhiko lat 52 na poznańską Wildę przybył w 1991 roku, bo wydało mu się, że wraz z otwarciem polskiego rynku będziemy chętni na przyjęcie wszelkich nowinek ze świata. Niestety, nasza dzielnica nie była przygotowana na zawody sumo i Masahiko pierwszy raz w życiu miał nietęgą minę. Potem miał problemy z komunikacją miejską, gdzie zajmował dwa miejsca, lecz nie rozumiał dlaczego kontrolerzy, zwani u nas kanarami, chcą od niego dwa bilety, skoro on ma jedno serce, wątrobę, trzustkę i tylko jedną parę płuc. Nie podobało mu się, że w sklepach nie można dostać opasek biodrowych, a ubrania nie leżą na nim jak na Bondzie. Najbardziej jednak Masahiko rozczarował się faktem, że nie ma wzięcia wśród polskich kobiet. To był największy zawód, który utrwalił mu nietęgą minę. W Japonii zawodnicy sumo uważani są za mężczyzn wyjątkowo atrakcyjnych, przez co ich geny nie giną rzece zapomnienia.

Masuhiko z każdym rokiem bardziej przypominał kulę mięsa, bo chodził z nosem spuszczonym na kwintę, szorując jego czubkiem po trotuarze. Wielokrotnie próbowałyśmy z nim porozmawiać, ale on nie podnosił głowy, nie chcąc pokazywać, jak bardzo ma nietęgą minę.

Wczoraj jednak stało się coś, co odebrałyśmy jako bezgłośne wołanie o pomoc. Mianowicie wildecki zawodnik sumo udał się po raz pierwszy w swym życiu na mszę świętą. Wkroczył swoim mocnym krokiem, a jego tupot przeraził wikarego, który akurat wchodził na ambonę. Nikt jednak nie patrzył na spadające ze ścian wota, lecz niemo i z wielką ciekawością przypatrywał się japońskiemu neoficie.

– Chciam siem zbawić! – wyznał gromko Masuhiko.
– Przeżegnaj się, skośny antychryście! – Nieładnie, bo rasistowsko rzuciła z pierwszej ławki Pela lat 83.
– Skośny bliźni to też bliźni! – zagrzmiał z wysokości ambony wikary. – Masuhiko, czy chcesz się ochrzcić?
– Chciam siem.
– Wiesz, że to kosztuje?
– Ja nie chciam wiencej mieć nietynga ryja – rozpłakał się Japończyk. Następnie uspokoił wikarego: – Ja mieć zaskórniak.

Wikary kiwnął głową, a Masuhiko zaczął się rozbierać, by tylko w opasce zawodnika sumo przyjąć chrzest z rąk wildeckiego Jordana. Z uwagą przypatrywałyśmy się uroczystej ceremonii. Odbyła się z niewielkimi problemami, bo woda święcona zamarzła, ale gorące serce Japończyka roztopiło wszelkie przeszkody. Tylko ta mina. Ona nadal pozostała nietęga. Dlatego z ulgą przyjęłyśmy deklarację Malwiny lat 92, że katolikowi to może się oddać. Byle Masuhiko był delikatny.

Nie wiem jednak, co dalej z tego wynikło...

niedziela, 5 lutego 2012

Zdrabniaczek.

Zdrabniaczek była śliczną dziewczyną. Miała uśmiechniętą twarz, dołki w policzkach i niezłą figurę. Szła lekko, wiatr opływał jej krótką fryzurę, a promienie słońca odbijały się od wesołych oczu. Świat należał do niej, co bardzo wzbudzało sympatię i przychylność ludzi. Ona też była gotowa nieba przychylić bliźnim. Dla wielu była bez wad. Niby to niemożliwe, ale musicie mi uwierzyć, że ona była temu bliska. Dla mnie miała tylko jedną ujmę, ale nie zdradzę jaką, bo osłabiłabym w ten sposób zalety, jakich miała w bród.

Zdrabniaczek akurat szła z naprzeciwka. Od razu powietrze się rozjaśniło, a moja twarz poszła bezwiednie za tym jasnym przykładem.

– Dzionek dobry, cioteczko Adelciu.
– Jak miło cię spotkać, Zdrabniaczku – odezwałam się radośnie i spontanicznie.
– Słoneczko pięknie świeci i od razu duszyczce lżej. I serduszko się uśmiecha, i wątróbka nie przeklina.
– To prawda – przytaknęłam.
– Nie lubię, gdy wątróbka przeklina – zwierzyła się Zdrabniaczek.
– Ty przeklinasz? – zdziwiłam się.
– Zdarza mi się – wstydliwie wyznała urocza dziewczyna, po czym słodkim uśmiechem przykryła wstyd wywołany wspomnieniem rzucanych przekleństw.
– Zdrabniaczku, a jak najczęściej klniesz? – zainteresowałam się.
– Cholerka.
– To ładne.
– Nieładne. Wolę niebko przychylać ludzikom.
– To zrozumiałe – kiwnęłam potakująco głową. – Ale dlaczego wszystko zdrabniasz, Zdrabniaczku? Czy to kwestia twojej tożsamości?
– Nie. To po prostu jest takie słodziutkie.
– Byłam w 1976 roku na wczasach w zakładowym ośrodku wypoczynkowym w Kołobrzegu. Spotkałam tam parę zakochanych staruszków. On potrafił dla niej rozmiękczyć wczorajszą gumę do żucia, kręcąc żuchwą od świtu aż do drugiego śniadania. Tak – cofnęłam się myślą do tamtych chwil – to było wtedy dla mnie słodziutkie.
– Fajniutko, gdy parki tak się kochają.
– Czy ten rodzaj wymiany płynów fizjologicznych jest najlepszy? – powątpiewałam.
– Och, seksik też jest kochaniusi.

Trudno nie było zgodzić się ze Zdrabniaczkiem. Nawet przez chwilę pomyślałam o Władziku lat 96, ale mróz przeszył mnie na wylot, więc szybko porzuciłam tę myśl.

A Zdrabniaczek szedł dalej, rozświetlając swoją obecnością życie i ulice na Wildzie.